RAKOWSKI I WIZJA PARTNERSTWA

Mieczysław F. Rakowski był najlepiej znanym na Zachodzie orędownikiem i apologetą Polski komunistycznej. W Warszawie nazywano go "Mr Poland dla cudzoziemców". Jego pyzata twarz boksera była dobrze znana w Bonn i Waszyngtonie, gdzie os dawna cieszył się opinią wybitnego "liberała" wśród polskich komunistów.

Otóż rozróżnienie między "twardymi" i "umiarkowanymi", "jastrzębiami" i "gołębiami" należy w krajach komunistycznych zawsze traktować ze znaczną ostrożnością. "Umiarkowanych" i "twardych" można – jeśli się bardzo stara – znaleźć w każdej elicie władzy. Brytyjscy dyplomaci w nazistowskim Berlinie popierali "umiarkowanego" Hermana Göringa. Ponadto takie różnice są celowo rozgrywane na użytek Zachodu, w czym Rakowski szczególnie celował. Należy pamiętać, że zasada "umiarkowani-twardzi" przyjmuje często formę "Spenlow i Jorkins". Spenlow w powieści Dickensa "David Copperfield" zazwyczaj wyjaśnia swoje nieustępliwe postępowanie presją Jorkinsa, swojego bezlitosnego, twardego partnera, tym groźniejszego, że niewidzialnego. Na Zachodzie jesteśmy szczególnie podatni na ten rodzaj sugestii, ponieważ nasza polityka ma rzeczywiście charakter pluralistyczny. Zaś Rakowski tak przywykł do grania na tej podatności, że – pod presją włoskiej dziennikarki Oriany Fallaci, w wywiadzie udzielonym po wprowadzeniu stanu wojennego – wyjaśnił: "Widzi pani, w Związku Radzieckim są dwie tendencje: jedna propolska, druga antypolska, a Breżniew należy do pierwszej. On kocha Polskę, niech mi pani wierzy". Wobec tego Zachód powinien popierać kochającego Polskę Breżniewa, bo "twardzi" towarzysze Jorkinsowie tylko czekają, żeby zrobić Polsce naprawdę straszne rzeczy (widzi pani, proszę mi wierzyć...). Rakowski jest dobrze poinformowany, ponieważ "niektórzy, spośród moich najbliższych przyjaciół są w Moskwie – spędziłem z nimi wspaniałe chwile pijąc wódkę i rozmawiając"...

Warto przypomnieć, co taki "liberał" jak Rakowski miał wspólnego ze swoimi "twardymi" towarzyszami. Przetrwał przecież sporo lat e tym drapieżnym towarzystwie. Jako dziewiętnastoletni chłopiec był w roku 1945 oficerem politycznym w wojsku. Ten bystry, ambitny syn chłopa z Pomorza stopniowo wspinał się potem w okresie stalinowskim po drabinie centralnego aparatu. Musiał zapewne zabrudzić sobie ręce, ale w miarę. Dołączył do fali reformistycznej w październiku 1956 roku, ale nie całym sercem, i kiedy naprawdę radykalne i otwarcie wypowiadające się tygodniki zostały w 1957 roku zamknięte, zaczął pracować w "Polityce", której redaktorem naczelnym wkrótce został. Pod jego kierownictwem "Polityka" była krytyczna, ale nie nazbyt krytyczna, chociaż w czasie kampanii antysemickiej 1968 roku odegrała honorową rolę, odmówiwszy w niej udziału. W późnych latach sześćdziesiątych Rakowski ostrożnie zdystansował się wobec upadającego Gomułki. Z entuzjazmem przyjął w latach siedemdziesiątych politykę wielkiego skoku lansowaną przez Gierka. Stał się krytyczny (ale nie nazbyt) w połowie dekady i w ostatniej chwili zdystansował się i od tego skazanego już przywódcy partii. Awans Kani, a potem Jaruzelskiego, obdarzył go stanowiskiem wicepremiera i misją prowadzenia rozmów z "Solidarnością". Teraz, w sierpniu 1981 roku, dystansował się wobec "Solidarności" i współpracował coraz bliżej z Jaruzelskim. Łatwo się domyślić, że pozostał na swoim stanowisku po 13 grudnia i dalej jest zręczny orędownikiem istniejącego reżimu, dalej jest "liberalnym" panem Spenlow, któremu krzyżuje plany zły towarzysz Jorkins i jego ludzie.

Dzieje te tłumaczą nieco, dlaczego przywódcy "Solidarności" nie żywili dla niego szacunku, na co narzekał Rakowski w rozmowie z Orianą Fallaci: "Żaden z tych demagogów i anarchistów nie wierzył, że walczę o reformę partii. Żaden z nich nigdy nie powiedział: "Panie Rakowski, wiemy, że pan walczy". Żaden, żaden!... "

Kilka innych uwag Rakowskiego na temat przywódców Solidarności lepiej jeszcze wyjaśnia ich podłą niewdzięczność: o Wałęsie "Jego chłopska natura ciekawiła mnie. Jak chłop oszukuje rozmówcę i nie dopuszcza do znalezienia wspólnego języka". A w tajnym przemówieniu do funkcjonariuszy partii w Warszawie po 13 grudnia: "Nie mam nic przeciwko bałwanom w "Solidarności", przeciwko takim małym gówniarzom jak ten Bujak..."

Tyle o szanowaniu partnera. Słyszę już zastrzeżenia, że pierwsza uwaga była wyrazem gorzkiego zawodu po upadku nadziei reformatorskich, druga zaś wynikała z taktyki w okresie, kiedy Rakowski walczył o otrzymanie swojej pozycji w nowym układzie wojskowo-partyjnym.

Jednakże jego głęboka pogarda dla ludzi z niższych warstw, którzy przeprowadzili tę polską rewolucję, dla "chłopa z natury" Wałęsy, dla "małego gówniarza" Bujaka pozostaje w całkowitej zgodzie z jego pozycją wybitnego członka tego, co sam nazwał "warszawskim establishmentem" i polskiej komunistycznej klasy rządzącej. Przed trzydziestoma sześcioma laty był sam, jak Wałęsa i Bujak, chłopskim synem, dobrze zbudowanym blondynem, energicznym, pozbawionym przesądów religijnych, idealnym materiałem ludzkim dla nowej elity. Zwerbowany wraz z pół milionem innych chłopskich synów, prosperował dzięki systemowi. Studiował dziennikarstwo, historię i nauki polityczne, zdobył wiedzę i pewne obycie, potem wpływy jako naczelny redaktor "Polityki", w latach sześćdziesiątych zaczął podróżować zagranicę, było przyjmowany jako wschodząca gwiazda w Ameryce i Niemczech Zachodnich, zaczął nosić elegantsze ubrania, lepszą fryzurę, jeździć peugotem. I potem do komfortu, pozycjo, autorytetu i wpływów doszła... władza. A teraz ci chłopi, ci "mali gówniarze" chcieli dzielić z nim, Mieczysławem F. Rakowskim, podziw Waszyngtonu i Bonn, z nim, który spędził "wspaniałe chwile" pijąc wódkę z przyjaciółmi w Moskwie.

Był to jednak inteligentny, przenikliwy człowiek i w ramach partii był niewątpliwie reformatorem. Napisał książkę, która mogła być opublikowana dopiero po Sierpniu (dzięki "Solidarności"!). Proponował w niej szeroki zakres reform, inicjowanych i ostrożnie kontrolowanych z góry przez silną, żywotną partię leninowską. Jego wizja zreformowanego komunizmu była, w pewnym uproszczeniu polską wizją kadaryzmu. Planowanie gospodarcze miało być bardziej elastyczne i zdecentralizowane. Z elementami wolnego rynku w gospodarce państwowej. Rząd miał być wrażliwy na opinię publiczną, która – żeby ją słyszano na szczytach – powinna dysponować większą wolnością informacji. Partia miała stworzyć instytucje dla stałej i autentycznej konsultacji z większymi grupami interesu: inteligencją techniczną, Kościołem, rolnikami, robotnikami itp. Poglądy takie nastawiły wrogo do Rakowskiego wielką część aparatu, zagrażały bowiem jego uprawnieniom. Gdyby wprowadzono je w życie, partia sprawowałaby władzę w sposób zdecydowanie odmienny.

Nie była to jednak – należy podkreślić – wizja politycznego pluralizmu, lecz raczej, powiedzmy autorytaryzmu z konsultacjami (jak na Węgrzech). Rozmaitym grupom interesu w Polsce i polskiemu społeczeństwu ofiarowano tu konsultację, nie zaś udział we władzy. Różnice ujawniły się w oczywisty sposób na przykładzie odmienności między projektem "Solidarności" a rządowym projektem ustawy o "samorządach robotniczych". Wszystkie decyzje miały pozostać w rękach klasy rządzącej. Miały być tak, jak było 6 sierpnia: przyjmuje się wspólny komunikat, potem generał i Rakowski czynią "pewne poprawki mając na myśli interes państwa, tak jak my go rozumiemy".

Słowo "partnerstwo" nie oznacza więc dla Rakowskiego tego co dla nas, nawet kiedy używał go poważnie. W jego słowniku brakowało idei równych (czy choćby wzajemnie wiążących) praw i zobowiązań. Nie było jej w styczniu 1981 roku, kiedy wylansował swój slogan, i nie było w sierpniu, kiedy go brutalnie naruszył. Dziwne, że tak wielu ludzi na Zachodzie wciąż na wpół wierzy, że przywódcy bloku radzieckiego używają słów "demokracja", "pokój", "wolność" czy "partnerstwo" w tym samym rozumieniu co my. Jeszcze dziwniejsze, że niektórzy przywódcy "Solidarności" też na wpół uwierzyli, że oni i Rakowski mają to samo na myśli mówiąc o "partnerstwie". Mit porozumienia narodowego był jednak potężny – ta wiara, że muszą, znaleźć wspólną drogę "jak Polak z Polakiem".

W swoim tajnym przemówieniu Rakowski wyjaśniał "koniowi, który się zagalopował, trzeba ściągnąć wędzidła i pokazać mu jasno, że ma być posłuszny". Jesienią roku 1981 społeczeństwo polskie było tym koniem, a aparat komunistyczny jeźdźcem. Metafora ta mówi więcej niż tysiąc wywiadów dla prasy. Rakowski i jego towarzysze kłócili się zawzięcie o to, jak należy siedzieć w siodle i kto ma trzymać lejce. Ale co do jednego się zgadzali: ich miejsce było na koniu, a miejsce konia pod nimi. Demokratyczni socjaliści, którzy twierdzili, że polskie społeczeństwo nie jest koniem, nie należeli już do jeźdźców.

Timothy Garton Ash

Przedruk za: Timothy Garton Ash, Solidarność – Polska rewolucja. Wyd. MOST, listopad 1987.

Głos Poznańskich Liberałów 1988-1989