PRZEWODNIK ANTYKOMUNISTY: Co robić?

Najważniejszy wybór polityczny naszej epoki to wybór między rewolucjami 1776 i 1917 roku. Pierwsza rozszerzyła granice ludzkiej wolności, pomysłowości i wytwórczości, choć kładą się na niej cieniem niewolnictwo i rasizm. Skazy te starto i świadczy to wymownie o charakterze systemu. Rasizm, dyskryminacja a nawet niewolnictwo w niczym nie wyróżniają Ameryki spośród tysiąca innych społeczeństw. Wyróżnia ją jednak zwycięstwo nad rasizmem, akt zbiorowego sumienia, które dręczyło nas tak mocno, że przeszliśmy do ery pozytywnego działania. Gdzie w historii można znaleźć podobny precedens? Gdzie jeszcze można sobie wyobrazić dominującą większość faworyzującą ekonomicznie upośledzoną i politycznie słabszą mniejszość rasową, żeby odkryć dawne niesprawiedliwości? Druga rewolucja, której siedemdziesięciolecie obchodzono niedawno v Moskwie, rozpoczęła się od najbardziej katastrofalnego w dziejach eksperymentu politycznego. Jedyne granice, jakie po 70 latach rozszerzyła, to granice tyranii, okrucieństwa i masowych mordów. Jednak jeśli chodzi o rozszerzenie się, odniosła sukces nie mniejszy niż demokracja. Dziś więcej niż trzecia część ludzkości żyje w każdym z tych dwóch ustrojów.

Co zatem robić, żeby pierwsza rewolucja przeżyła drugą? Po pierwsze, musimy naszemu politycznemu myśleniu przywrócić kategorię "komunisty". Przez blisko 35 lat nie byliśmy w stanie mówić o komunizmie: tak paraliżujące było dziedzictwo maccartyzmu. Niepisane prawo naszych wypowiedzi publicznych mówi, że nikogo nie wolno nazwać komunistą dopóty, dopóki nie kandyduje na stanowisko prezydenta z ramienia partii komunistycznej. W 1984 roku partia wysunęła kandydaturę Gusa Halla na prezydenta i Angeli Davis na wiceprezydenta. Gazety często pisały o Hallu jako komuniście, ale Angelę Davis nazywa się niemal zawsze "działaczką murzyńską".

Niektórzy mówią, że to bez znaczenia, bo komunistów jest niewielu, ale idzie przecież nie tylko o komunistów. Nazywanie kogoś prokomunistą też uchodzi ze rzecz niestosowną, a tych już nie jest tak mało. Do takiej kategorii można zaliczyć takie grupy jak Institute For Policy Studies (Instytut Badań Politycznych), rozmaite części składowe National Council of Churches (Krajowa Rada Kościołów), aktora Eda Asnera i inne hollywoodzkie gwiazdy oraz kilku członków Kongresu. Określenie ich mianem komunistów czy prokomunistów nie ma na celu rozpoczynania jakiegokolwiek dochodzenia czy akcji policyjnej przeciwko tym osobom. Chodzi o to, by je zdyskredytować i to nie jako "wywrotowców", lecz jako ludzi o tak głęboko skompromitowanych poglądach politycznych czy wartościach moralnych, że ich opinia nie zasługuje na szacunek. Kiedy demokratyczny kandydat na prezydenta Jesse Jackson całuje się z Castro i 0rtegą, to mówi nam wszystko, co potrzebujemy wiedzieć o jego kwalifikacjach na p rezydenta. Cóż z tego, że ma ciekawe pomysły na temat, powiedzmy, poprawy poziomu szkół w miastach? To tak, jakby pójść do psychoterapeuty i zobaczyć ścianę obwieszoną portretami jego idolów – Charlesa Mansona, markiza de Sade'a o Madame de Farge. Któż by wtedy nadal czekał na wizytę?

Inaczej niż w przypadku komunistów, każdy komu można dowieść, że popierał niedemokratyczne rządy prawicowe Somozy, Bothy czy Pinocheta, jest politycznie napiętnowany. Podobnie ma się rzecz z tymi, których utożsamia się z John Birch Society albo skrajną prawicą. Na przykład w zeszłym miesiącu "New York Times" pisał o Meldrimie Thomsonie, jednym z popleczników Jeane Kirkpatrick w New Hampshire i byłym gubernatorze: "Pan Thompson, niegdyś członek John Birch Society, był trzykrotnie gubernatorem". Czy można sobie wyobrazić żeby "New York Times" napisał o, powiedzmy, George'u Crocketcie z Izby Reprezentantów: "Pan Crockett, niegdyś sympatyk partii komunistycznej, był trzykrotnie członkiem Kongresu"?

W latach 40-tychCrockett należał do komunistycznej frakcji UAW (Związek Zawodowy Przemysłu Samochodowego) unieszkodliwionej przez Waltera Reuthera, w latach 50-tych brał udział w kampanii w obronie Rosenbergów, w 70-tych przemawiał na bankiecie komunistycznej gazety "People's World", w 80-tych był jedynym, który wstrzymał się od głosu, kiedy Kongres uchwalił rezolucję potępiającą zestrzelenie koreańskiego samolotu przez Związek Radziecki. A w zeszłym pracował w amerykańskim komitecie przygotowującym kongres Światowej Rady Pokoju, będącej sowiecką instytucją fasadową.

Crockett objął po Michaelu Barnesie funkcję przewodniczącego podkomisji do Spraw Zachodniej Półkuli w Kongresie. Nic zatem z opisywanej powyżej karierze Crocketta nie dyskwalifikowało go w oczach kolegów.

Termin "komunista" znikł z wypowiedzi politycznych nie tylko w odniesieniu do własnego podwórka, ale i od czasów wojny w Wietnamie w odniesieniu do reszty świata. Sandinistyczny Front Wyzwolenia Narodowego w okresie swej długotrwałej walki o władzę rzadko kiedy nazywany był komunistycznym, a dziś prawie się tego określenia nie używa. To samo jest z FMLN w Salwadorze i z wieloma innymi ruchami partyzanckimi, łącznie z Ludowo-Demokratyczną Partią Afganistanu, nazwaną kiedyś przez "Washington Post" partią "reformy rolnej". Cofamy się przed nazwaniem komunistyczną grupy, która sama tak siebie nie określa, ale przecież unikają tego często nawet komuniści będący u władzy. Z 18 rządzących partii komunistycznych (nie licząc Nikaragui) tylko 8 nazywa się komunistycznymi. Inne mają nazwy takie jak Polska Zjednoczona Partia Robotnicza, Kampuczańska Rewolucyjna Partia Ludowa itp. Krótko mówiąc, komunizm jest przyszłością, która nie chce ujawnić swego imienia.

Poza tym, że musimy przywrócić naszej mowie nazwę tego, z czym walczymy, powinniśmy z nową energią mówić o tym, o co walczymy, mianowicie o demokracji. Jeżeli mówimy o niej nie dość, to częściowo dlatego, że uważamy demokrację za coś naturalnego, a częściowo dlatego, że wydaje się nam ona ideałem zbyt ograniczonym i przyziemnym, nie zasługującym na specjalne zachwyty. W dodatku, relatywizm kulturalny nie pozwala nam głośno mówić, że nasza droga jest najlepsza, cynizm sprawia, że jesteśmy sceptyczni wobec ewentualnych dokonań krajów słabiej rozwiniętych.

Błędem jest jednak traktowanie demokracji jako czegoś zagwarantowanego z góry. Jest ona wyjątkiem, a nie regułą w biegu spraw tego świata i zdarzało się, że demokracje upadały przez to, że szukały poparcia ludu, jak na przykład republika weimarska. Nie powinniśmy też uważać za ideał nie dość doskonały. Każda utopia obiecuje doskonałość, czyli coś, czego dać nie może, często natomiast sprowadza potworności. Demokracja obiecuje i daje tylko to, że składa los ludzi w ich własne ręce, z szansą na sukces i szczęście. I to jest wszystko, czego można oczekiwać od systemu politycznego.

Nie powinniśmy też cofać się przed powiedzeniem, że nasza droga, demokracja, jest istotnie najlepsza. Nie my stworzyliśmy demokrację amerykańską: korzystamy z niej po prostu i nie jest arogancją życzyć podobnego szczęścia podobnym narodom. Nie powinniśmy również cynicznie podchodzić do perspektyw demokracji: po pierwsze dlatego, że choć stopniowo, przecież rozszerza się; po drugie dlatego, że nasza własna demokracja opiera się na założeniu, że wszyscy ludzie mają prawa, które mogą się urzeczywistniać jedynie w ustroju demokratycznym.

A wreszcie musimy walczyć o maksymalną tolerancję w obozie demokratycznym. Różnice między liberałami a konserwatystami, między zwolennikami wolnego rynku, państwa opiekuńczego i socjaldemokratami są minimalne w porównaniu z tytaniczną walką – tak manichejską walką – demokracji z komunizmem. Dyskutując w kwestiach spornych powinniśmy pamiętać o tym i mieć poczucie skali.

Dotyczy to również zdań w polityce zagranicznej, czyli na polu, gdzie stajemy twarzą w twarz z komunistycznym wrogiem. W sprawach polityki zagranicznej i obronności sam jestem na ogół zwolennikiem "twardej linii", ale nie uważam, żeby uznania ogromnej moralnej różnicy między demokracją a komunizmem było jednoznaczne z aksjomatem, że twarda polityka jest w każdym przypadku słuszna. Zwolennicy "twardej linii" muszą pogodzić się z faktem, że istnieją ludzie, którzy wolą inną politykę, przy czym wcale nie są przez to mniej patriotyczni, mniej przywiązani do demokracji, mniej zbrzydzeni komunizmem. I odwrotnie, ci co wolą, "miękką linię", muszą pamiętać, że różnice w łonie [obozu] demokratycznego są daleko mniejsze od różnic między nim a obozem komunistycznym, że sami są nieskończenie bliżsi poglądom i wartościom Ronalda Reagana niż, powiedzmy, Daniela Ortegi. Kto krytykuje Reagana na równi z Ortegą lub, co gorsza, traktuje tego ostatniego jak sprzymierzeńca we wspólnym sprzeciwie wobec polityki Reagana, ten ryzykuje, że znajdzie się poza obozem demokratycznym.

Joshua Muravchik

"The New Republic", 30 listopada 1987, za: Konfrontacje nr 9

Głos Poznańskich Liberałów 1988-1989