"POZDRÓWCIE TEGO WASZEGO WODZA Z WĄSAMI" CZYLI Z REZERWATU DO REZERWATU?

I

"– Tak zwany wódz mieszka tam. Lepiej do niego nie chodźcie, bo po co."

Mijamy przyczepę i pukamy do drzwi domku. Słychać odgłosy krzątaniny i po chwili drzwi otwiera mały staruszek o pięknym indiańskim profilu. Ale gdy odwrócił się en face, zaważyłem, że zamieszkało w tej twarzy oblicze Ozgi-Michalskiego. Wódz jest pijany. Poinformował nas, że, jest stary i wkrótce umrze, a jego żona leży w szpitalu w dalekim nieście.

– Jeżeli chcecie dowiedzieć się czegoś o Indianach Hopi, kupcie sobie książkę, książki mają lepszą pamięć oda mnie...

Na pożegnanie prosi:

– Pozdrówcie tego waszego wodza z wąsami. Ciężkie czasy nastały dla wodzów – westchnął. My też westchnęliśmy.

Potem ktoś nam powiedział, że starzec zabrał pewną kwotę pieniędzy, która była własnością wioski. I wszystkie przepił.

Wieś Polacca, nadzieja na spotkanie z polskimi Indianami? Biała góra, domki z tej samej co ona materii. Na roztrzaskanej tablicy wiadomość, że do wioski można wjeżdżać jedynie po u-zyskaniu pozwolenia wodza. (...) Pytam Indianki, skąd ta nazwa Polacca? Ma twarz starej polskiej chłopki z dodatkiem jakiejś metafizyki. Uśmiecha się. "To biali, oni wszystko skracają. Kiedyś wieś nazywała się Pola-caca, czyli fruwający motyl, skrócili i jest Polacca."

II

Przerywam lekturę książki Tomasze Jastruna. "W złotej klatce. Notatnik amerykański". Jest słoneczne popołudnie, prawie wiosna, choć powinna być zima, bo to przecież pierwsze dni lutego, a jakoś smętnie i smutno wokół: brak entuzjazmu, zachwytu, żywiołowego poparcia. Także w stosunku do wodza Wałęsy i jego pohukiwań: do pracy rodacy, do pracy, do pracy...

Do pracy? Toż przecież, nie są czasy ewangeliczne, gdzie cudownie uzdrowiony składał łoże boleści, brał je pod pachę i w radosnych podskokach wracał do domu. Wygląda na to, że ten naród czuje się jak pacjent po skomplikowanej operacji, który wychodzi z głębokiej zapaści. Przetrzymał, żyje, ale jeszcze nie bardzo wie, czyje to życie i co z nim zrobić. No i potrzebuje wielu środków wzmacniających. Póki co rodacy, "biali" przez 44 lata przerabiani na "czerwonych", przypominają mi amerykańskich Indian.

"Przerwano im korzenie, nie potrafią się dostosować do cywilizacji białych, nie potrafią już myśleć po dawnemu, Ziemie tu nieurodzajne, żyją z zasiłków, w puste miejsca wpływa szeroką rzeką alkohol."

To też cytat z "Notatnika" Jastruna, który czytam na przemian z "Dziennikiem amerykańskim" Julii Hartwig, skąd kolejne przytoczenie.

"Czytając mapę Stanów Zjednoczonych ma się uczucie, jakby się czytało stare nagrobki indiańskie: tu mieszkali, tu poili konie w rzece, tu ich wyrżnięto, stąd ich upokorzone resztki zabrano do wszawych rezerwatów, gdzie wymierają w -apatii i krótkich zrywach buntu."

I jak tu nie czuć się Indianinem Europy po tylu przegranych powstaniach?...

III

"W złotej klatce" Jastruna wydano w czerwcu 1988, "Dziennik" Hartwig w listopadzie 1980; obie książki czytam po raz drugi i widzę, jak się wzajemnie uzupełniają i jak wiele jednocześnie je dzieli. Osiem lat to kilka epok politycznych w Polsce, gwałtowne zmiany w świadomości i psychice narodu. Wielkie zwycięstwo, wielka klęska i wielka emigracja. Skutki tych wydarzeń dotarły aż za Atlantyk i gdy gości w USA obywatel PRL niejako skazany jest na ich wychwytywanie. Solidarnościowemu polocentryzmowi poddaje się też Jastrun i wdrukowane w naszą psychikę ciemne okulary rzucają cień na cale. amerykańskie doświadczenie warszawskiego poety. Autor "Zapisków z błędnego koła" robi tym razem "obłędne koło" podróżując z Wybrzeża Wschodniego na Zachodnie i z powrotem. Przecinając w poprzek kontynent północnoamerykański wędruje jednocześnie w głąb choroby zwanej Polską i polskością w tym specyficznym wydaniu, jakim jest on sam, emigracja polska, z którą się spotyka oraz odbicie tego wszystkiego w czytelniku, który z kraju nie wyjechał, Ma się wrażanie, że Jastrun jest emisariuszem tego ostatniego i z myślą o nim sporządza swój raport, który mógłby się też nazywać "Ameryka w pigułce polskich słów",

Jak się czuje wspomniany czytelnik po jej spożyciu? Szok. Szok zwielokrotniony, rozłożony na etapy, który możne porównywać do przejażdżki na karuzeli. Najpierw podniecenia, niepokój, wzruszenie, potem zachwyt poderwania się w powietrze, radość wirowania, szok kolorów, ruchu, zmiany obrazów i przestrzeni, potem niepokój nadmiaru, znużenie i mdłości, wreszcie zawroty głowy po powrocie "na ziemię".

Oto "rozkład jazdy" amerykańskiej karuzeli Jastruna; Nowy Jork, Bloomington, Chicago, Missisipi, Davenport, De Moins, Denver, przełęcz Fall River Pass, Cheyenne, Yellowstone i stan. Utah, pustynia a potem Nevada i Kalifornia, San Francisco, Pacyfik i Ameryka, Ameryka, Ameryka!... A wszędzie Polacy, Polska, biali, czarni, czerwoni, brązowi, mieszańcy i "Solidarność". Wolność, demokracja, różnorodność, tolerancja, barwność, obfitość, dolar, luksus, przesyt - a wśród tego niedosyt, tandeta, zawiść, nietolerancja, rasizm, antysemityzm, niesolidarność, intrygi, zniechęcenie-polskość... A wokół ogrom lądu, przestrzeni, nieba i wody. Niepokojące kolosy nowoczesnych, do przesytu bogatych miast, spokój prowincji i dziewiczość przyrody. Zaledwie zarysowane kontrasty jej zniewalającej urody, tej urody mistyka i metafizyka. Wielka szkoda, że tak pospiesznie i zdawkowo pisze o niej autor "Kropli, Kropli".

Z czystością i skończonym pięknem amerykańskiego krajobrazu kontrastuje mętny i kaleki obraz polskiej duszy i mentalności. Przeraża brudna betonowa klatka, w której mieszkamy. W amerykańskim kontekście nie tylko polskie przywary, słabości i rozpacze okazują się podszyte kiczem, ale i nasze narodowe zalety objawiają swe ciemne strony. Np. patriotyzm, wierność ideałom itp.; jak wiele z nich uczyniono masek... by ukryć pospolitą prywatę. Potrafimy do perfekcji doprowadzać sztukę kamuflażu, która na emigracji nieco poluźniona i mniej potrzebna objawia się w tromtadracji, kiczu patriotyczno-solidarnościowych manifestacji, bankietów i innych zbiorowych rytuałów. Obłuda wyznani i zwierzeń, wyrzutów sumienia, kokieteria pijackich bełkotów, maski uniesień, przyjaźni i nawet nienawiści jakieś nieprawdziwe. I to wszystko w przerażającym sosie nadmiaru słów, jakby ten naród lubował się w sadomasochizmie biczowania się nimi.

Polska to teatr ogromny, który swoje spektakle gra już w wielu punktach kuli ziemskiej. Jak u Słowackiego: "Niech przecie widzą, gdy konamy" (ale przerobionego na Bakę). Tak. Pięknie potrafimy konać w walce, natomiast bebechowato zdychamy (Bryll), gdy przyjdzie nam żyć po skończonym boju. Odnoszę wrażenie, że ten naród (jego kwiat: inteligencji?) to panoptikum zgorzkniałych aktorów, którzy w swoim mniemaniu zostali stworzeni do ról pierwszoplanowych a tu przychodzi grać na drugim, trzecim planie, lub w ogóle same ogony. To zabija i demoralizuje, gdyż aktorów do aktywności mobilizuje jedynie widownia, a więc system wartości ulokowany na zewnątrz: Europa (Zachodnia), świat, Polaka Mesjaszem... Gdy widownia odwraca się od naszego narodowego spektaklu zamieniamy się w stado przegranych i nienawidzących się artystów. Jak na dłoni widać to w amerykańskich zapiskach Jastruna. A gdyby tak porzucić mentalność aktorską i przyjrzeć się postawie mędrca, który system mobilizujących wartości umieszcza wewnątrz własnej osoby i nie zważa na oklaski? (Patrz, definicja kondycji mędrca w "Zdaniach i uwagach" Mickiewicza)

I tak wśród polskich problemów wyhamowuje amerykańska karuzela. Staję, po lekturze, na rodzinnej ziemi – i w głowie się kręci, Porównanie naszej polsko-katolickiej moralności i partyjno-parafialnej mentalności ludu z "demoralizacją" świata zachodniego ukazuje miarę naszego upadku. Wrogość, chamstwo, obojętność, zawiść, powszechne złodziejstwo, brak poczucia formy, zmysłu estetycznego, brud, zanik ethosu pracy, odpowiedzialności, fasadowość, klamkowość itp., itd. Do tego cały Atlantyk wódy. W środku Europy getto, czyściec, rezerwat potępieńców? Mam nadzieję, ze "okrągły stół" w tej sytuacji to nie fantasmagoryczne koło Malczewskiego, które zeszło po drabinie i zasiadło na krzesłach. Chociaż, kto wie, może tylko duchy mogą nas uratować

Wracając do getta polskich Indian w USA; może dlatego jest tak niesolidarne i tradycyjnie już skłócone, że łączy ich jedynie klęska, od której przecież uciekli za ocean? A może i to ich jeszcze demoralizuje, że na wzór rodowitych Indian zakładają plemienne pióropusze "Solidarności", antykomunizmu, internowania, martyrologii, by na tym zarobić kilkaset dolarów?... Wszak tyra kraju nieustającego sukcesu dobrze można sprzedać nawet klęskę. I jak tu nie uwierzyć, że gdziekolwiek się pojawimy, jesteśmy Indianami (przepraszam tych prawdziwych) obwieszonymi solidarnościowo-opozycyjno-narodową cepelią?

Konstanty Żemojtel

Głos Poznańskich Liberałów 1988-1989