POWYBORCZY PASJANS

Gorączkowy okres wyborczych zmagań pomiędzy stroną koalicyjno-rządową a opozycyjno-solidarnościową, trzymajmy się już tej dziwacznej i narzuconej nam i przez Urbana i przez Onyszkiewicza terminologii, dawno minął. Tym niemniej nadal są one tematem dnia zwłaszcza, że bieżące wydarzenia zmieniają niekiedy diametralnie sądy, które formułowaliśmy w niedalekiej nawet przeszłości. A i ona przez to wymaga dodatkowego komentarza.

Obie strony politycznego kontraktu zawartego przy okrągłym stole zrobiły wszystko by przekonać społeczeństwo, że za jego plecami nie zostało nic definitywnie przesądzone, a w przeświadczeniu takim miały nas utwierdzić wybory do sejmu i senatu. W rzeczywistości, uchodząc za formę odwołania się do opinii publicznej, były one, według z góry przyjętego założenia usankcjonowaniem ustaleń przetargów między komunistami a "Solidarnością", a ściślej mówiąc, co trafnie zauważył Andrzej Gwiazda, jej polityczną frakcją skupioną w Krajowej Komisji Wykonawczej i wokół niej. Co prawda społeczeństwo o mało co nie przekreśliło owych ustaleń, ale to tylko dlatego, że uwierzyło ono, z przynajmniej znaczna jego część, że jednak coś może od niego zależeć i w dniu wyborów wyraziło aż nadto dobitnie, że nie tylko nie życzy sobie komunistycznej władzy, ale również porozumienia z nią czy też z jakąś z domniemywanych jej frakcji np. reformatorów, o co tak apelowali rzecznicy kompromisu w szeregach opozycji. Świadczy o tym masowe wręcz skreślanie "listy krajowej", co w połączeniu ze znaczną, bo sięgającą 40% absencją wyborczą, w dużej, ja sądzę, mierze będące skutkiem wezwań do bojkotu wyborów, daje wystarczające podstawy by sformułować pogląd, że porozumienie okrągłego stołu jest w istocie bardzo kruche, gdyż nie posiada społecznego poparcia w stopniu tak dużym by mogło ono przesądzie o jego trwałości.

Nie oznacza to jednak, że nie cieszy się społecznym zaufaniem sama "Solidarność". Nie jest ono jednak tak wielkie jak osiem lat temu, a znaczna liczba tych, którzy głosowali na kandydatów Komitetu Obywatelskiego czyniła tak nie dlatego, że utożsamiała ich z programem "porozumienia narodowego", ale dlatego, że widziała w nich reprezentantów tego ogólnonarodowego ruchu przeciwko komunistycznemu reżimowi, który znała z początku lat 80-tych, nie zauważając jak bardzo dzisiejsza "Solidarność" jest organizacją scentralizowaną, o wyrazistym programie politycznym, skrzętnie zresztą kamuflowanym. Głosy na nią oddane nie były głosami oddanymi na ów program – i przed takim interpretowaniem wyników wyborów chcę wszystkich przestrzec – były to w przeważającej mierze głosy oddane przeciw komunistom, A zatem, by zakończyć już ten wątek naszych rozważań, zaufanie okazane "Solidarności" w czerwcowych wyborach przez dużą część społeczeństwa jest jakby zaufaniem na wyrost. Bowiem zostało ono niejako wymuszone przez zbieg różnych przypadkowych i świadomie sprowokowanych okoliczności. Najważniejszą z nich jest, jak już wspomniałem, nadal funkcjonujący mit "Solidarności" jako wielkiego narodowego ruchu oporu przeciw komunistycznej dyktaturze. Czy mit ten przetrwa jednak coraz bardziej prawdopodobne włączenie się dzisiejszych leadarów związku w struktury władzy? Śmiem w to wątpić.

Tym bardziej, że publiczna wypowiedź głównego architekta rozmów okrągłego stołu prof. Geremka po tym jak okazało się, że "lista krajowa" nie uzyskała wymaganej liczby głosów, tak by kandydaci na niej umieszczeni zostali wybrani na posłów, nie jest pierwszym sygnałem, iż strona opozycyjno-so1idarnościowa bardziej zważa na reakcje komunistycznej władzy, niż zgnębionego społeczeństwa. Jest natomiast sygnałem bodaj najbardziej z dotychczasowych spektakularnym, a słynna już geremkowe "pacta sunt servanda" przejdzie zapewne do historii na równi z kościuszkowskim "finis Poloniae". " czy też, chyba, paskiewiczowskim "spokój panuje w Warszawie".

Choć z tym spokojem to różnie bywa. Ostatnio podobno. gwałtownie zradykalizowała się nam młodzież i pod hasłami "Jaruzelski musi odejść" i "precz z komuną" urządzała na Krakowskim Przedmieściu regularne. bitwy z ZOMO. W trakcie jednej z nich, w piątek 18 czerwca, Jaruzelski zgodnie z życzeniem młodzieży zrzekł się pretensji do prezydenckiego fotela, a na zaszczytne to miejsce rekomendował gen. Kiszczaka. Dobry humor, jak widać, Jaruzelskiego mimo wszystko nie opuszcza, bo jakże inaczej jak nie żartem nazwać próbę wysunięcia na urząd prezydenta kogoś kto kandydował w ostatnich wyborach do sejmu i wybory te przegrał?

Nie słyszałem natomiast jak na razie nic o tym by zgłaszała jakieś zastrzelenia co do osoby przyszłego prezydenta strona koalicyjno-solidarnościowa pozostawiając w tej materii wolne pole komunistom. Słychać co prawda cicha głosy, że społeczeństwo widziałoby prezydentem najchętniej kogoś nie w mundurze. Nie wiadomo tylko czy to dotyczy również kaprala Wałęsy.

W najbliższych dniach wyjaśni się też zapewne sprawa sformowania przyszłego rządu. Adam Michnik na łamach "Gazety Wyborczej" przedstawił projekt, którego sedno trafnie oddaje tytuł jego artykułu: "Wasz prezydent nasz premier". Pomijając już kwestię samego uczestnictwa osób spoza komunistycznej partii i jej przybudówek w rządzie kierującym komunistycznym państwem i nasuwającymi się w związku z tym wątpliwościami, wypada zapytać o jakiego "naszego" premiera chodzi? Obarczać bowiem całe społeczeństwo odpowiedzialnością za poczynania przyszłego "solidarnościowego" rządu – jeśli, liczyć się z ewentualnością jego powstania – jest pomysłem zaiste makiawelistycznym. Ale też tylko taka możliwość mieści się w formule "Solidarności" i komitetów obywatelskich jako szerokiego i ogólnospołecznego ruchu na rzecz reform i demokracji, a nie jak quasi partii politycznej. Wówczas bowiem odpowiedzialność spaść by musiała na konkretne osoby i reprezentowane przez nie programy. Dodać też trzeba, że na zachowaniu w oczach społeczeństwa obrazu "Solidarności" odpowiadającego wspomnianej formule przywódcom politycznym związku z różnych względów bardzo zależy. Czy więc zatem Adam Michnik, czy ktokolwiek inny, kto wejdzie w skład przyszłego rządu chce takiej osobistej odpowiedzialności – trzeba wszak przyznać, że jest to bardzo wygodne – uniknąć, przesuwając ją na barki enigmatycznego w tym przypadku społeczeństwa? Pytając inaczej: czy Michnik wejdzie do rządu jako socjaldemokrata, gorący wielbiciel sowieckiej pierestrojki i komunizmu z ludzką twarzą, czy też jako reprezentant "Solidarności", która, mimo że jej kierownictwo jest obecnie opanowane przez ludzi wyznających, podobne co Michnik poglądy, winna, zgodnie z powszechnym odczuciem skoro uchodzi za ruch ogólnonarodowy, prowadzić politykę nie mającą nic wspólnego z socjaldemokratyzmem, poparciem dla Gorbaczowa, ratowaniem komunizmu i temu podobnymi rzeczami?

Gdyby "Solidarność" dziś określiła się w myśl poglądów Michnika, jest on tu wszakże jedynie przykładem polityka lewicy laickiej, jak sam siebie zresztą nazywa, natychmiast straciłaby rzesze swoich zwolenników. Dla mnie nie ulega to wątpliwości. Toteż uczynić ona tego nie może a może bardziej jeszcze nie chce. Tak jej prościej i łatwiej. Czy uczciwiej... to pytanie dziś jeszcze sobie darujmy, lecz z pewnością o nim nie zapomnimy, gdy będziemy mogli pytania takie stawiać już otwarcie i bez obaw. By móc je zadawać bez pomówienia o agenturalność, argument to nierzadki w politycznych dyskusjach. Potrzebna jest prawdziwa wolność i prawdziwa demokracja. Czy pragniemy wszyscy tych dwu rzeczy w jednakowy sposób?

Niestety coraz więcej sygnałów, świadczy o tym, że nie. Polityczna gra przysłania niekiedy cele, da spełnieniu których winno nam zależeć przede wszystkim.

Kuba Odtruwacz

Głos Poznańskich Liberałów 1988-1989