WYBITNY POLSKI KONSERWATYSTA

PAMIĘCI LECHA KACZYŃSKIEGO

W 2005 roku, wkrótce po zwycięstwie braci Kaczyńskich i ich partii Prawo i Sprawiedliwość (PiS) w wyborach parlamentalnych, uczestniczyłem w Warszawie w pewnym eleganckim przyjęciu. Zgromadzeni tam Polacy, wybitni warszawscy intelektualiści, dawali hałaśliwy wyraz swemu zohydzeniu: Kaczyńscy mieli być patologicznymi ekstremistami, a Polska zmierzała do zguby, niemal dyktatury.

Ataki na fenomen braci Kaczyńskich ze strony niemałej liczby ich rodaków (w tym towarzyszy z czasów „Solidarności”) poduściły wielu dziennikarzy do etykietowania ich którymś z zestawu następujących przymiotników: ekstremistyczni, nacjonalistyczni, homofobiczni, antyniemieccy, antyeuropejscy, ultrakatoliccy, ksenofobiczni, reakcyjni, konfliktowi, populistyczni, prawicowi.

Najbardziej obelżywy z przymiotników, jakim paternalistyczna warszawska elita naznaczyła Kaczyńskich, był wszakże typowo polski: otóż byli prowincjonalni. Zanadto drobiazgowi i pedantyczni, zbyt porywczy i zadufani w sobie, zanadto wierni dumnym polskim mitom, zbyt przejęci losem tych wszystkich niewykształconych, prymitywnych Polaków. Krótko mówiąc, zbyt polscy – i to w niewłaściwy sposób.
To wszystko wydało mi się dość zaskakujące. Często miałem okazję do spotkań z rodziną Kaczyńskich. Sprawiali wrażenie bystrych, dowcipnych, ciepłych, zdecydowanych, a przy tym dalekowzrocznych polskich patriotów.

Konserwatyści? Bez wątpienia. Lecz nie nadęci, zadufani w sobie. Ich konserwatyzm był raczej oparty na niewzruszonych przekonaniach i niezłomnej osobistej prawości. Nie był to jednak konserwatyzm wolnorynkowy: opowiadali się za silnym państwem i przejmowali, na lewicową niemal modłę, losem polskiej biedy. Nie najlepiej się też czuli w towarzystwie potentatów i kapitalistów; podejrzewali (proroczo?), że zbyt dużo łatwego pieniądza na rynku wyrządzi więcej szkody niż przyniesie pożytku.

Nadrzędną ambicją braci Kaczyńskich była silna Polska. (Po roku 1795 ich ojczyzna tylko przez 40 lat cieszyła się wolnością i niepodległością). Kaczyńscy uważali, że współczesna posępna historia Polski jest sprawczynią podstawowych jej słabości.
Jedną z tych słabości było zgubne moralnie i instytucjonalnie dziedzictwo komunizmu. Heroiczny wysiłek Polaków, by zrzucić sowieckie jarzmo, dokonał się ogromnym kosztem. Polacy donosili jedni na drugich, jedni drugich zdradzali. Kluczowe instytucje państwa penetrowała Moskwa.

Kaczyńscy obstawali jednak przede wszystkim przy opinii, że główni przywódcy „Solidarności”, w tej liczbie sam Lech Wałęsa, zachowali się zbyt pobłażliwie po upadku komunizmu, pozwalając komunistycznym łajdakom wykręcić się od odpowiedzialności ze ich zbrodnie i powrócić na scenę w nowych, drogich garniturach świeżo upieczonych, nonszalancko sobie pogwizdujących europejskich „socjaldemokratów”. Ów zarzut doprowadzał do furii koryfeuszy dawnej „Solidarności”. Jak oni śmieją podawać w wątpliwość polskie (i „Solidarnościowe”) pokojowe zwycięstwo nad komunizmem? Toż to herezja!

Lech Kaczyński pragnął zwyciężyć w prezydenckich wyborach 2005 roku głównie po to, by wykazać słuszność tego swojego poglądu na niedawną historię, choć nie miał jasnego planu, jak tego dokazać. Nie dokonano pełnego otwarcia archiwów z epoki komunizmu – zbyt wielu ludzi „Solidarności” i przywódców kościoła katolickiego należało osłaniać przed zabójczym ujawnieniem ich zdrady bądź prywatnych grzeszków. Kaczyński robił natomiast wszystko, by oddać należny hołd ofiarom komunizmu i wielu sędziwym już weteranom II wojny światowej, których walkę o wolność reżim komunistyczny starał się wymazać z kart historii.

Lech Kaczyński był pedantycznym konstytucjonalistą. Nie chciał, aby w Polsce rozgorzały znowu rujnujące waśnie z lat 30 minionego wieku. Z dziesiątków partii politycznych, kontestujących pierwsze postkomunistyczne wybory, do roku 2000 ostało się nie więcej niż dziesięć ugrupowań. Nazbyt wielu jednak polskich wyborców flirtowało z otwarcie populistycznymi przywódcami o czerwonobrunatnej orientacji. Było wśród nich wielu zepchniętych na margines Polaków, potomków rodzin wysiedlonych podczas II wojny z Ukrainy, „niezakorzenionych” w biednych rolniczych regionach kraju.
Kiedy PiS, partia Kaczyńskich, zdobyła (ku ich własnemu zaskoczeniu) większość parlamentarną po wyborach 2005 roku, bracia bliźniacy przyjęli strategię, która wywołała zgorszenie wśród niemałej liczby Polaków z klasy średniej: utworzyli rząd koalicyjny z dwiema partiami populistycznymi, Samoobroną i Ligą Polskich Rodzin.

Ten niewydarzony rząd chwiał się w posadach przez mniej więcej rok, aby w końcu upaść. W wyniku wyborów 2007 r. doszła do władzy centroprawicowa Platforma Obywatelska. PiS zebrał głosy wyborców tradycyjnie lewicowych, kładąc nacisk na „sprawiedliwość społeczną” i wydatne wsparcie państwa dla tych, którym się gorzej powiodło. Populiści oraz byli komuniści doznali miażdżącej klęski.

Rezultat tych zabiegów braci Kaczyńskich okazał się spektakularnym sukcesem. W parlamencie zasiadają obecnie przedstawiciele tylko czterech politycznych ugrupowań, wszystkich o nastawieniu promodernizacyjnym i prozachodnim. Polityka polska, procedury decyzyjne, instytucje państwa, stały się wyraźnie stabilniejsze. Obecny polski sukces gospodarczy (na tle zmagającej się z kryzysem reszty Europy) nie jest wszak dziełem przypadku.

Lech Kaczyński chciał silnej Polski w Europie. Chciał jednak także, by Europa zrozumiała, że kiedy ona rozkwitała po zakończeniu wojny, Polskę oddano w Jałcie na pastwę sowieckiego bezhołowia. Wartości „nowoczesnej Europy” zostały ukształtowane bez prawowitego udziału Polski; Polska nie została nimi automatycznie objęta.

Oto jeden z klasycznych przykładów: jako prezydent Warszawy Lech Kaczyński zakazał – co odbiło się szerokim echem – przeprowadzenia dwóch gejowskich parad. Nie dlatego, by był przeciwko homoseksualizmowi (który w reakcyjnej, katolickiej Polsce zalegalizowano na cztery dziesięciolecia wcześniej, nim zdobyło się na to liberalne Zjednoczone Królestwo). Raczej uznał, że takie parady – podczas których geje z Niemiec i innych stron Europy szydzą z jego władzy – są najzwyczajniej niestosowne.

Prezydent Kaczyński zaakceptował udział Polski we wspólnocie europejskiej jako najskuteczniejszą z możliwych dróg zabezpieczenia Polski przed dominacją Niemiec i agresywnymi zakusami Rosji. Jego retoryczne filipiki przeciwko Niemcom współbrzmiały z nastrojami jego twardego elektoratu (wciąż żyją przecież setki tysięcy Polaków, którzy przeszli podczas wojny gehennę obozów pracy), ale nie przyczyniały się do gładkiego przebiegu procesów integracyjnych europejskiej wspólnoty.

Jako prezydent, Kaczyński przyjął wyzywającą postawę wobec Rosji Putina, zabrakło mu jednak dyplomatycznej przebiegłości do zbudowania międzynarodowych sojuszy, na których mógłby się oprzeć. Zrządzeniem losu, zarazem tragicznym i wzruszającym, rosyjski establishment zareagował ze współczuciem na tragiczną katastrofę prezydenckiego samolotu w drodze na obchody rocznicy zbrodni katyńskiej. W głównym kanale telewizji rosyjskiej pokazano wstrząsający film Andrzeja Wajdy „Katyń” – zdumiewająca (i dobrze wróżąca) nowość na tle lodowatych standardów polsko-rosyjskich stosunków ostatnich lat.

Lech Kaczyński dawał wyraźnie do zrozumienia, że Polska nie po to zrzuciła jarzmo moskiewskiego komunizmu, żeby teraz ulegać małostkowej brukselskiej biurokracji. W odróżnieniu od wszystkich innych przywódców UE, przestudiował okiem doświadczonego prawnika 270 stron traktatu lizbońskiego. I przyjął go dopiero wtedy, gdy uzyskał znaczące ustępstwo ze strony Niemiec: wydłużenie korzystnego dla Polski systemu liczenia głosów po rok 2014.
Jako prezydent odłożył też na później kwestię wstąpienia Polski do eurolandu. Biorąc pod uwagę obecny wewnętrzny kryzys w strefie euro, okazało się to kolejnym dalekowzrocznym posunięciem, które Polsce nie wyrządziło bynajmniej szkody.

Lech Kaczyński walczył usilnie o uczynienie Polski na powrót silną. Szczególnie na polu polityki zagranicznej przypomina mi słynną ambitną wskazówkę Williama Buckley’a dla „National Review”: „stać na drodze historii, krzycząc: Stój!”. Jego słabość przekształcała zasady, w które święcie wierzył, w realną politykę.

Jednak naprawdę istotną zmianę przyniósł jego uparty nacisk na kwestię integralności i konstytucyjności. Pytano mnie w BBC i w CNN, czy Polskę czeka obecnie okres politycznego zamętu, zważywszy, że w tej katastrofie samolotu zginęło tylu jej przywódców. – Oczywiście, że nie – odpowiadałem bez wahania.

Polska jest teraz pogrążona w głębokim smutku, ale przecież radzi sobie z nieszczęściem, jakie ją spotkało, mężnie i demokratycznie. I to jest wielkie osiągnięcie Lecha Kaczyńskiego, ważne tak dla Polski, jak i dla Europy.

Tłum. Łukasz Nicpan

Charles Crawford był brytyjskim ambasadorem w Warszawie w latach 2003-2007. Powyższy tekst ukazał się na łamach amerykańskiego magazynu politycznego „National Review” 12 kwietnia 2010 r.

Autor publikacji
Archiwum ABCNET 2002-2010
Źródło
ARCANA