PACJENT CZUJE SIĘ LEPIEJ

Historia w polskim kinie

Chodzicie do kina dla rozrywki, odprężenia czy może wiedzy, jaką może przynieść oglądana fabuła? Warto sobie zadać to pytanie, którego przez długie lata nie stawiali twórcy rodzimego przemysłu filmowego.

Recepta z importu

Za oceanem pozycja kina historycznego jest pewna od wielu dziesięcioleci. Choć można zarzucić Amerykanom, że jedynie wykorzystują historyczny szkielet, aby zbudować pociągającą fabułę i nie dbają przy tym o realizm, ani prawdę historyczną, to jednak wytworzyli schemat działania w czasach, kiedy nasze kino jeszcze raczkowało. Zrobili to korzystając nawet ze swojej krótkiej i ubogiej historii. A my? Miliony wątków, jakie tkała historia Polski w dwudziestym wieku leżą odłogiem, a niemal każdy człowiek pamiętający wojenną zawieruchę skrywa materiał na dwie, trzy pełne akcji produkcje. Hollywood już zaczyna się interesować naszymi okolicami (jak widzieliśmy w naginającym historię „Oporze”) i rodakami (co niebawem zaprezentuje „The Way Back” na podstawie książki Sławomira Rawicza „Długi marsz”, historia ponoć autentyczna, tylko autor nie ten). Czego moglibyśmy się nauczyć od twórców wielkiego kina dla ludzi? Właśnie swobody w „używaniu” historii, jako elementu budowy nośnej fabuły. Oczywiście z tą lekkością przesadzać nie można, co widać po powyższych przykładach. Ale warto pamiętać o tym, że przyszły kinowy hit nie może być tylko filmem historycznym, musi mieć i inne atrakcyjne dla widza elementy. Patrząc na to, co ostatnio dzieje się w polskim kinie można dojść do wniosku, że jednak coś się ruszyło.

Właściwie pierwsze, nieśmiałe ruchy pojawiły się już kilka lat temu. W 2002 roku miał premierę film Wojciech Wójcika „Tam i z powrotem”, opowiadający bardzo pociągającą historię, która wydarzyć mogła się tylko w komunistycznym, odciętym od świata, kraju. Realia historyczne scenarzyści Anna Płażewska i Maciej Świerkocki sprawnie połączyli z sensacyjną fabułą. Materiał literacki zapowiadał doskonałe kino akcji. Udział Gajosa i Frycza obiecywał dużą frekwencję w kinach. Niestety, nawalił reżyser, specjalista od rasowej polskiej sensacji, który nic w palecie swoich reżyserskich trików nie zmienił od złotych dla siebie lat osiemdziesiątych. Ale trop jest dobry, melanż sensacji z historią na dużym ekranie sprawdza się doskonale.

Krajowe rarytasy

A teraz pora na ostatni sezon. Trzy filmy, które posłużyły się historią przedstawiając bardziej uniwersalne fabuły. Pierwszy to nasz (chwilowy) kandydat do Oscara, gdyński zwycięzca, pupilek krytyków, który ładnie merda, ale głos jakoś marny daje. „Rewers” to dzieło udane z punktu widzenia produkcji filmowej. Realia oddane, scenografia na poziomie rzadko w Polsce spotykanym, dbałość o szczegóły wyjątkowa. Do tego gwiazdy na ekranie. Sytuacja odwrotna niż w „Tam i z powrotem”, tutaj nawalił scenariusz. Miała być czarna komedia, ale ciut za mało humoru. Jest atmosfera wszechobecnej inwigilacji, ale kiedy już mamy w miarę wciągający, romansowy element fabuły, pada trup, który zmienia jej kierunek. Z lekkiej opowieści, nad którą unosi się groza stalinizmu, przenosimy się do niewesołej komedyjki z lejtmotywem – jak pozbyć się trupa. Dużo wcześniej przestaje mieć znaczenie prawdopodobieństwo zachowania postaci. Do tego współczesne wstawki, które służą pokazaniu talentu charakteryzatorów i zaskakującego gejowskiego romansu. Podsumowując „Rewers”, kierunek dobry, tylko prądy w tej rzece zbyt często się zmieniają. Historia w tle jest, ale w narracji wypala ze zbyt grubej rury.

Kolejna produkcja, która historii używa jedynie, jako tła, od czasu do czasu wpływającego na losy bohaterów, to „Wszystko, co kocham”. Mamy tu do czynienia z początkiem lat osiemdziesiątych. Zacznijmy od zawiedzionych dziełem Borcucha. Należy do nich Krzysztof Varga, który na seans szedł z nadzieją zobaczenia jak w młodych sercach rodzi się punkowy duch. Nie zaprzeczam, że sam miałem podobne oczekiwania, a zobaczyłem… opowieść o nastoletniej miłości. Piękną i nastrojową, w której punk jest tak samo istotny jak historia, czyli odrobinę. Najważniejsza jest ta wolność, którą czuje się w wieku kilkunastu lat. W scenariusz umiejętnie wpleciono wątki stanu wojennego i działalności opozycyjnej, nie zapominając o tym, że film jest przede wszystkim historią obyczajową. Te PRLowskie elementy wpływają na akcję i poczynania postaci, ale nie służą za ich rozwiązanie. Odpowiedzi słyszymy tutaj z serca, a nie propagandowej tuby.

Zakończymy mocnym uderzeniem. Filmem, który odbiera dech, brudzi i nawet swoich wrogów zmusza do myślenia. „Dom zły” to opowieść o prawdziwym człowieku i tym, do czego jest zdolny w określonych warunkach. Warunków dostarcza tu historia, a właściwie kultura życia na przełomie lat 70’ i 80’. To dreszczowiec i dramat psychologiczny w jednym; nie kino historyczne, a jedynie wykorzystujące przeszłość do przedstawienia fabuły skupionej na innych gatunkach. Mimo to Smarzowski nie zapomina o szczegółach scenografii, słownictwie, zachowaniu postaci i tym jak ograniczenia zanurzonej w socrealu prowincji wpływają na losy bohaterów. U niego wszystko to jest żywe, aż do przesady pokrytej grzybem i zalatującej samogonem. Mimo, że gatunkowo to nie historia, „Dom zły” może pomóc młodszym pokoleniom, poczuć smak schyłkowego PRLu, a przy okazji pozwala rozkoszować się z doskonale zrobionym obrazem.

Podsumowując – jest dużo lepiej. Jeszcze rok temu sytuacja historii w polskim kinie wyglądała niewesoło. W minionym sezonie coś drgnęło. Mimo kilku wyrzutów trzy wymienione powyżej produkcje łączy jedno – historia jest w nich istotnym elementem fabuły, którego używa się bez natrętnego ideologizowania. Może lepiej, żeby za kino wzięli się właśnie fachowcy a nie autorytety?
 

Autor publikacji
Archiwum ABCNET 2002-2010