8. Informacja czy manipulacja ?

ZA GRANICĄ...

______________________________________________________________________________________________________________________________________________________

ANATOL ARCIUCH

INFORMACJA CZY MANIPULACJA?

Cynicznie można by powiedzieć, że agresja iracka na Kuwejt okazała się prawdziwym błogosławieństwem dla środków masowego przekazu. Czytelnikom prasy i telewidzom dawno już znudziły się kolejne rewelacje na temat kulis rewolucji rumuńskiej, rozważania o szansach powodzenia reform Gorbaczowa czy reportaże z pałaców Ceausescu. I oto komentatorzy i reporterzy mogli z nowym zapałem sięgnąć po pióra i kamery. Wiemy już chyba wszystko o irackim "nowym Hitlerze", o jego przewrotności i zbrodniach, i o tym, jak dzięki stanowczości całej "społeczności międzynarodowej" jego plany zostały pokrzyżowane. A gdyby jeszcze ktoś miał jakieś wątpliwości, to rozwieją je na pewno atakujące zewsząd telewidza niezliczone obrazy żołnierzy coraz to nowych narodowości lądujących w Arabii Saudyjskiej dla obrony tego kraju, a przy okazji - brutalnie pogwałconego prawa międzynarodowego, niekończących się, ale nareszcie jakże jednomyślnych debat w ONZ, która pospiesznie odbudowuje swą, dotychczas raczej mocno zaszarganą, reputację, czy wreszcie rozczulających wyznań wzajemnej miłości ze strony przywódców amerykańskich i sowieckich.

I tylko ktoś o naprawdę złej woli mógłby zastanawiać się czy ta dziwnie zgodna i niezwykle hałaśliwa kampania propagandowa nie zagłuszy pewnych pytań, które powinny nasuwać się w związku z genezą, a przede wszystkim - rozwojem obecnych wydarzeń w Zatoce Perskiej i wokół niej.

A może jednak warto by było zadać sobie takie pytania. Jak wiadomo, dżentelmeni nie dyskutują o faktach i nie ulega wątpliwości, że agresja Sadama Husajna na Kuwejt, od dawna przygotowywana, stanowi jaskrawe pogwałcenie wszelkich norm międzynarodowych i nie znajduje żadnego moralnego uzasadnienia, jeśli odrzucić powtarzane przez niektórych szczególnie czułych na "krzywdy Trzeciego Świata" publicystów argumenty propagandy irackiej o konieczności rzekomo sprawiedliwszego podziału bogactw będących w posiadaniu nielicznych uprzywilejowanych. Niestety, dalej zaczynamy się już poruszać w sferze domysłów i wątpliwości.

Bo jak to się na przykład stało, że Amerykanie nie zrobili w stosunku do Kuwejtu tego samego, co w Arabii Saudyjskiej, czyli nie wkroczyli, aby zapobiec agresji irackiej, skoro jeszcze 2 sierpnia prezydent Bush stwierdził, że Waszyngton nie był zaskoczony tą agresją, gdyż od dłuższego czasu dysponował danymi świadczącymi o jej przygotowywaniu? Dlaczego Gorbaczow milczał, a przecież musiał wiedzieć, skoro sowieccy doradcy wojskowi znajdują się zarówno na pierwszej linii wojsk Husajna, jak w jego sztabie? Dlaczego bagatelizował wiadomości o koncentracji wojsk irackich Izrael, z natury rzeczy śledzący każdy ruch wrogich sobie państw arabskich?

Może pośrednią odpowiedzią będzie próba rozważenia, kto stracił, a kto zyskał na wydarzeniach w Kuwejcie. Otóż, jeśli przyjrzymy się bliżej, okaże się, że o ile można mówić o stratach finansowych (a raczej, ściślej, kosztach osiągnięcia celów politycznych), to w kategoriach politycznych zyskali wszyscy. Zacznijmy od samego Iraku. Sadam Husajna jest bohaterem świata arabskiego i niczego tu nie zmieni jego ewentualne wycofanie się z Kuwejtu. Zwiększy to jeszcze jego autorytet jako męczennika sprawy arabskiej, wystarczy przypomnieć Nasera. Przede wszystkim jednak nie ma żadnych dowodów, które przekreślałyby z góry ewentualność, że Irak wycofa się sam. Przecież Bagdad osiągnął wszystkie swoje zasadnicze cele. Rozwiązał problem braku gotówki, zagarniając miliardy znajdujące się w bankach kuwejckich, ogołocił ten kraj z infrastruktury przemysłowej, samochodów i towarów, co pozwoli nie tylko podreperować na jakiś czas gospodarkę iracką, nadwerężoną przez wojnę z Iranem i dość bezboleśnie znieść embargo, ale i wynagrodzić w naturze przydziałami samochodów i innych dóbr konsumpcyjnych (co już się robi) rodzimą "nomenklaturę". Zapewne Husajn wolałby "idąc za ciosem" zająć Arabię Saudyjską, a przynajmniej zatrzymać kuwejckie pola naftowe (w chwili, gdy piszę ten komentarz, a więc w połowie października, mówi się już nieoficjalnie, że taki właśnie "kompromis" zaproponował iracki dyktator Bushowi za pośrednictwem sowieckiego emisariusza Primakowa), ale jeśli okaże się to niemożliwe, zadowoli się zapewne tym, co już osiągnął. Tym bardziej, że i zdobycze polityczne są naprawdę nie do pogardzenia: rola bohatera mas arabskich i - potencjalnie - nowego Nasera uosabiającego uporczywe rojenia Arabów na temat zjednoczenia i stworzenia wielkiego mocarstwa, kontynuatora historycznej ekspansji islamu, oraz pojednanie z drugą potęgą militarną regionu - Iranem. Niebagatelne znaczenie ma też ostateczne podporządkowanie sobie przez Bagdad OWP Arafata. Nie zapominajmy bowiem, o czym mało się mówi, że Palestyńczycy w Kuwejcie, stanowiący z jednej strony poważną część tamtejszego proletariatu (a tym samym odczuwający łatwe do odgadnięcia uczucia wrogości do tego kraju i jego rdzennych mieszkańców), z drugiej zaś gros tzw. inteligencji pracującej (urzędnicy, inżynierowie, nauczyciele, lekarze itp.), a więc zdolni zarówno do sparaliżowania państwa, jak i zapewnienia jego funkcjonowania, powitali Irakijczyków jak wybawicieli i entuzjastycznie z nimi współpracują. Odgrywają więc rolę podobną do tej, jaką odgrywały mniejszości narodowe bezpośrednio po wkroczeniu Armii Czerwonej do Polski w 1939 (zanim ich samych nie dotknął ten sam terror co etnicznych Polaków), czy folksdojcze w Generalnej Guberni. I korzystają z podobnych co tamci przywilejów i bezcennego przywileju moralnego - władzy nad tymi, którzy wczoraj jeszcze stali ponad nimi. W zamian zaś ożywili swą działalność w Izraelu, prowokując krwawą ripostę i odwracając w ten sposób uwagę od Iraku, a przy okazji - stawiając w dwuznacznej sytuacji arabskich sojuszników USA.

Jeden z tych neosojuszników sam już sobie wziął zapłatę. To Syria, która, korzystając z udzielonego jej przez Waszyngton i inne stolice świadectwa moralności, czym prędzej rozprawiła się z libańskimi chrześcijanami. Przy okazji mogliśmy się przekonać, jak gładko wielcy tego świata stosują dwie miary, zależnie od swego chwilowego interesu. Nie dość bowiem, że reżim syryjski jest co najmniej równie krwawy i tyrański jak iracki, a prezydent Asad nie ukrywa, że jego celem jest Wielka Syria, do czego pierwszym krokiem jest zagarnięcie Libanu lub przynajmniej uczynienie z niego prowincji syryjskiej (co de facto właśnie nastąpiło, z błogosławieństwem Busha), to obok Libii Kadafiego jest on jednym z dwóch ośrodków międzynarodowego terroryzmu. Amerykanie i Francuzi jakoś zapomnieli, że to właśnie Damaszek stał za krwawymi zamachami w Bejrucie, w których zginęły setki żołnierzy amerykańskich i francuskich. I dziś też we wszystkich gazetach i telewizjach bębni się w kółko o dwudziestu Palestyńczykach zabitych w Jerozolimie, ale tylko mimochodem wspomina o ponad dwustu chrześcijanach libańskich, którzy zginęli podczas ataku Syryjczyków na chrześcijańską dzielnicę Bejrutu. Nie od dziś niestety wiadomo, że są tacy co giną słusznie i tacy, co niesłusznie...

Arabia Saudyjska całkiem niespodziewanie zapewniła sobie tanim kosztem (a właściwie za darmo) wiarygodność między- narodową, kojarząc się odtąd z ofiarą agresji, demokracją zagrożoną przez dyktaturą Husajna, zamiast - jak dotychczas - z niewątpliwie bliższym prawdy obrazem nepotycznej monarchii, której najgodniejsi przedstawiciele w osobach rozgałęzionej rodziny królewskiej trwonią bogactwo kraju w kasynach gry lub w najlepszym razie lokują je za granicą. Przy okazji zaś uzyskała od Amerykanów najnowocześniejszą broń, do której dostępu broniło jej dotąd skutecznie potężne lobby izraelskie w Waszyngtonie.

Ale i sam Izrael może się pocieszyć, że te dostawy broni dla Rijadu (broni, co do której istnieje duże prawdopodobieństwo, że będzie użyta przeciw Izraelowi lub przynajmniej wpadnie w ręce całkiem niepowołane, jak sprzęt zdobyty przez Irakijczyków w Kuwejcie) Waszyngton zrekompensował daniem Jerozolimie de facto wolnej ręki, jeśli chodzi o ewentualną likwidację bezpośredniego zagrożenia chemicznego czy atomowego ze strony Iraku. Przy okazji, co też jest nie do pogardzenia, ZSRS nawiązał stosunki konsularne z Jerozolimą, Izrael zaś ze swej strony oświadczył, że nigdy właściwie nie był przeciwny obecności Związku Sowieckiego na Bliskim Wschodzie...

ONZ, pod której auspicjami prowadzona jest cała akcja pacyfikacyjna w Zatoce Perskiej, odzyskuje - jak już wspomnieliśmy - wiarygodność, mocno nadszarpniętą w ostatnich dziesięcioleciach z powodu odgrywania przez nią roli tuby i narzędzia propagandy komunistycznej i trzecioświatowej, sceny otwartej walki z demokratyczną mniejszością oraz kolosalnej ekspozytury wschodnich wywiadów.

Wreszcie - dwaj wielcy. Właśnie dwaj, bo wbrew komentarzom, jakoby konflikt dowiódł, że istnieje już tylko jedno mocarstwo światowe USA, to właśnie ZSRS odniósł największe korzyści polityczne i to bardzo nikłym kosztem. W zamian za werbalne poparcie stanowiska Waszyngtonu i hipotetyczny udział w siłach ONZ Moskwa jawi się na arenie międzynarodowej jako równorzędny partner USA. Przebąkuje się już nawet o kondominium amerykańsko-sowieckim jako najpewniejszym sposobie zapewnienia ładu na świecie. Amerykańscy politycy wiele lat skarżyli się, że oni grają w pokera, podczas gdy Sowieci w szachy. Dziś spotykają się wreszcie przy pokerze, ale okazało się, że blefuje, i to udatnie, nie ten, który teoretycznie powinien mieć większe doświadczenie w grze...

Przy okazji Moskwa wykorzystała pretekst i odcięła dostawy ropy swym ekssatelitom. Kiedy indziej ktoś może by się oburzył na tak bezceremonialne łamanie umów handlowych, ale dziś wręcz nie wypada wytykać takich drobiazgów strażnikowi międzynarodowej moralności. Nawiasem mówiąc na sprzedaży tej właśnie ropy i złota, które gwałtownie zdrożały, ZSRS zarobi co najmniej kilka miliardów dolarów, nie licząc dodatkowych kredytów w nagrodę za swoją politykę.

Nie warto już nawet szerzej rozwodzić się nad zyskami, jakie osiągają kraje łamiące embargo, do których należy też zdaje się Polska, jak wynikałoby z zaambarasowanych wyjaśnień w związku z powtarzającymi się zatrzymaniami naszych statków. Wobec tych korzyści rozpaczliwe nawoływania o wyrównanie strat spowodowanych blokadą Iraku wyglądają dość dwuznacznie. Tym bardziej, że sposób wyliczania tych strat, które sięgnęły już astronomicznej kwoty 11 mld. dolarów, przypomina jako żywo rachunki Urbana, z których wynikało, iż nasze straty z powodu amerykańskiego embarga dawno przewyższyły całe polskie zadłużenie...

Teraz jeszcze tylko trochę dobrej woli zainteresowanych stron, a Irak wycofa się z Kuwejtu w zamian za okrzyknięcie Sadama Husajna rozsądnym i umiarkowanym przywódcą (pracuje już nad tym z całych sił Francois Mitterrand; no cóż, trudno odmówić Francuzom bogatego doświadczenia w osiąganiu kompromisów z dyktatorami, chociażby w takim Monachium). Wtedy znowu gazety i telewizja zaleją nas komentarzami i obrazami mówiącymi o epokowym zwycięstwie światowej opinii publicznej i prawdziwym końcu zimnej wojny. I tylko zatwardziali niedowiarkowie będą sobie zadawać jakieś pytania.

Pożegnanie z Libanem

W pierwszych dniach października z mapy politycznej świata bezpowrotnie znikło państwo nazywane zwyczajowo Niemiecką Republiką Demokratyczną. W dwa tygodnie później nastąpił ostateczny upadek innego kraju - Libanu. Pozostał on wprawdzie oddzielnym organizmem państwowym na mapie, ale jego suwerenność - problematyczna od wielu już lat - stała się zupełną fikcją, gdy ostatni jej orędownik, przywódca wojsk chrześcijańskich w Bejrucie gen. Michel Aoun, zrezygnował z dalszego oporu i poprosił o azyl w ambasadzie Francji.

Od tej chwili Liban znajduje się już całkowicie we władzy wojsk syryjskich, które likwidują chrześcijańską enklawę w stolicy kraju. Oznacza to, że do przeszłości odchodzi nie tylko obraz Libanu - "Szwajcarii Bliskiego Wschodu" (który od wybuchu w roku 1975 wojny domowej dawno jest nieaktualny), ale również obrazu Libanu jako potencjalnego sojusznika Zachodu w tym regionie. Eliminacja chrześcijan z życia politycznego nada zapewne temu państwu "muzułmańsko-postępowy" charakter. Na Bliskim Wschodzie ule- gną wzmocnieniu żywioły zainteresowane destabilizacją tej części świata, co w kontekście zapalnej sytuacji wokół Zatoki Perskiej musi napawać szczególnie głęboką troską.

Przyszłość gen. Aouna nie rysuje się w jasnych barwach. Niewątpliwie dobiegła końca jego rola polityczna. W najlepszym wypadku stanie się on jeszcze jednym emigracyjnym politykiem na francuskim garnuszku. W najgorszym - czeka go jeszcze gorszy los od tego, który przypadł w udziale jego ojczyźnie.

Tymczasem, jak donoszą zachodnie agencje prasowe, "porządek panuje w Bejrucie". I rzeczywiście, umilkły strzały, nie giną już ludzie. Zginęło jednak państwo.

Orientacja na prawo 1986-1992