2. Inna polityka: DWIE POLSKI (Piotr Skórzyński)

INNA POLITYKA

_____________________________________________________________________

Piotr Skórzyński

DWie Polski?

Intelektualiści jako klasa ani nie mają powodu uważać, że zachowali się w ciągu ostatnich paru dziesięcioleci w sposób wzorowy, ani też nie ma żadnych podstaw, aby uznać za uzasadnione ich pretensje do odgrywania jakiejś przodującej roli w kierowaniu opinią publiczną. Jest rzeczą bez wątpienia niebezpieczną i trudną mówić o istnieniu elity moralnej w jakimkolwiek kraju; ale wyjątkowego już ryzyka wymagałoby utożsamienie jej z elitą intelektualną.

Ignazio Silone

Cóż to jest "klasa rządząca"? Jest to warstwa społeczna, która uczestniczy w podejmowaniu ważnych politycznie decyzji i czerpie stąd różne przywileje. W systemie komunistycznym, w którym wszystko podporządkowane było propagandzie i budowaniu olbrzymiej wioski patiomkinowskiej na użytek zewnętrzny, do tej warstwy trzeba zaliczyć też ludzi pióra, sceny i kamery, którzy pomagali tę wioskę budować. Parę miesięcy temu Adam Michnik oświadczył w telewizji, że jeśli ludność nie zacznie szanować autorytetów, to Polsce grozi wojna domowa: najpierw zimna, a później gorąca. No cóż - Adam Michnik w ciągu ostatnich trzech lat mówił rzeczy tak zdumiewające, że ktoś mógłby się zaniepokoić - ja jednak chciałbym Go (i wszystkich Jego zwolenników) zapewnić, że na pewno do nich strzelać nie będę: raczej spokojnie poczekam na owego sławnego mleczarza, który wedle Michnika miał aresztować go po zwycięstwie Wałęsy.

Gdyby chodziło o jedno wystąpienie i jednego człowieka, można by machnąć ręką. Ale pamiętamy przecież płomienne przemówienia Michnika w obronie "grubej kreski" - pamiętamy jego żarliwą obronę "filozofii" Okrągłego Stołu i pamiętamy wreszcie jego telewizyjną "rozmowę" z Jarosławem Kaczyńskim, kiedy przez cały czas nie pozwalał dojść do głosu swojemu rozmówcy, krzycząc, że "rozsądek kobiet polskich nie dopuści do wyboru Wałęsy". Pamiętamy przemówienie Tadeusza Mazowieckiego z 17 VI 1990 r., w którym krytykę niektórych aspektów polityki swego rządu nazwał "sianiem jadu i nienawiści". Pamiętamy artykuły w „Po prostu” i „Gazecie Wyborczej”, które "rządy najmądrzejszych" (Stefan Bratkowski) przeciwstawiały "motłochowi" (Anna Bojarska), któremu nie podobała się umowa z komunistami i któremu "robić się nie chce", bo "przyzwyczaił się wychodzić na ulice" (Teresa Bogucka) i który wybrał sobie na prezydenta półanalfabetę, o którym można powiedzieć tylko jedno: "Jeśli Lech Wałęsa to Polska, to my Polską nie jesteśmy" (Dawid Warszawski).

Zatrzymajmy się przy tym stwierdzeniu. Parę lat temu Tadeusz Łepkowski (dyrektor Instytutu Historii PAN) wysunął publicznie tezę, że w Polsce żyją w rzeczywistości dwa narody: posługujące się różnymi językami i odwołujące się do różnych tradycji. Historycy wiedzą, że identyczną diagnozę postawił kiedyś Mirabeau Francji tuż przed Rewolucją - warto zatem rozważyć tę tezę.

"Naszą najważniejszą bronią jest druk". Słowa te wypowiedział człowiek, który w tych sprawach orientował się chyba nieźle, skoro utrzymał się przy władzy blisko 30 lat i zbudował światowe imperium - Józef Stalin. Zalać kłamstwem cały świat, obezwładnić wszystkie słabsze i naiwne umysły, zbudować system, w którym czytelnicy gazet czytaliby w nich o sobie, że są głupi i leniwi, i mimo to baliby się zbuntować lub choćby zaprzeczyć - taki był cel. Sam Stalin, choćby całe piekło miał do dyspozycji, nie zdołałby podołać temu zadaniu. Pomogli mu w tym "inżynierowie dusz": panowie redaktorzy, pisarze, czyli "sumienie narodu" jak byli określani w latach stalinizmu), mistrzowie kamery i sceny, gwiazdy ekranu i profesorowie (re) habilitowani.

Udawać, że było inaczej, to zgodzić się na to, co Gustaw Herling-Grudziński nazywa kradzieżą pamięci, a co Orwell ujął w słynnym zdaniu podsumowującym to socjotechniczne arcydzieło: "kto kontroluje przeszłość, kontroluje przyszłość". Nie jestem politykiem i władza wydaje mi się tylko strasznym brzemieniem - dlatego staram się publicystykę zostawiać innym. Ale jestem też obywatelem. I z tego miejsca chcę Adamowi Michnikowi (którego od 20 lat znam i szanuję) przypomnieć parę sylwetek naszych czołowych "autorytetów moralnych".

Oto Tadeusz Mazowiecki, który, zamiast wydostać z siebie jedno małe słówko "przepraszam" (a Polacy potrafią docenić takie gesty), opowiada nam dzisiaj, że naprawdę wierzył, iż biskup Kaczmarek to agent CIA i Bundeswehry. Podobnie uwierzył Kiszczakowi, gdy ten mu powiedział, że dymy nad komendami pochodzą nie z palonych archiwów, ale po prostu funkcjonariusze grabią i palą liście na jesieni.

Pierwsza Dama Trzeciej Rzeczypospolitej: Izabella Cywińska. Oto poglądy osoby odpowiedzialnej za stworzenie odpowiednich warunków kulturze polskiej, tak jak je wypowiedziała na jesieni 1989 r. w rozmowie z J. S. Skorupskim (podobno Piotr Skrzynecki wykorzystał ten wywiad w "Piwnicy pod Baranami"):

"Mnie się wydaje, że Jaruzelski jest człowiekiem ogromnie uczciwym i jest patriotą. Jest... nie wiem, nie znam jego poglądów... Wydaje mi się, że jest on naprawdę komunistą. Ale co to znaczy być prawdziwym komunistą? Prawdziwy komunista jest to człowiek, który rzeczywiście szuka szczęścia dla człowieka w ogóle, niezależnie od jego możliwości. Można się z tym zgadzać lub się nie zgadzać, ale świadczy to o jego ogromnej szlachetności. (...) Przecież nie sądźmy, że wartościowi są ci ludzie, którzy z uporem tkwią w tym, co raz zobaczyli. Świat się tak zmienia, że jeżeli się do niego nie dostosujemy, jeżeli nie przyjmujemy argumentów drugiej strony, to jesteśmy matołami. My to nazywamy betonem w Polsce, prawda. On nie jest betonem, na pewno, i jest człowiekiem, który, jak sądzę, jest naprawdę patriotą. Ja w to wierzę bardzo głęboko. On nie ma łatwego Życia przecież. On ma bardzo trudne Życie. Jest nie kochany przez społeczeństwo, przecież widział Pan pewnie w czasie wyborów, co się działo, jak strasznie przeciwko niemu występowali. Ta władza - jaką mu daje radość? Ja nie wiem, ja jestem drugi dzień w tym gabinecie i ja już widzę, że tu w ogóle nie ma szansy, nawet w tym maleńkim ministerstwie, na osobiste życie... żebym ja choć gazetę przeczytała, to w ogóle nie ma mowy. A on tyle lat to ciągnie i co? Nawet pieniędzy nie ma kiedy wydać..."

Tyle poglądy, a teraz czyny. Pani Cywińska zorganizowała i opłaciła wystawę dzieł Wojciecha Fangora, czołowego socrealisty, który dziś próbuje się przebić w Nowym Jorku, gdzie mieszka. Po przyjeździe udzielił on wywiadu „Kurierowi Polskiemu”, w którym oburzał się, że ktoś śmie krytykować jego ówczesne "malarstwo". (Wyobraźmy sobie te nagłówki w prasie, gdyby, rząd Republiki Federalnej urządził wystawę jakiemuś artyście (protegowanemu przez Goebbelsa). Jej kolejnym osiągnięciem był Festiwal Mrożka w Krakowie: gigantyczna impreza, która okazała się jeszcze większą klęską artystyczno-frekwencyjną. Na koniec zaś wymyśliła i zrealizowała założenie w rozpadającym się Krakowie Centrum Kultury Europejskiej.

Kolejny autorytet to Bronisław Geremek. Tajemniczy polityk: nie tylko ze względu na to, że jedynym jego programem są hasła na poziomie ósmej klasy, a jedynym konkretem jest obrona, najpierw "sojuszu z proreformatorską częścią PZPR", a następnie "filozofii" (??) Okrągłego Stołu. Tajemnice posiada też jego biografia. Raz można przeczytać, że wystąpił z PZPR we wrześniu 1968 r., innym razem, że w sierpniu 1980 r. Nie mając doktoratu objął kierownictwo Placówki Naukowej PAN w Paryżu. Wyniosły mędrzec - który nie zniżył się dotychczas do zaprzeczenia opowieściom, że jako działacz ZMP wyrzucał ze studiów "szkodliwy element", a potem omal nie wywołał międzynarodowego skandalu, sprzedając autobiografię Wałęsy dwóm różnym wydawcom. Autorytetem moralnym jest także ów senator, co nie mógł wziąć udziału w głosowaniu nad kandydaturą Jaruzelskiego, bo właśnie kręcił film.

W znakomitej książce Socjalizm od wewnątrz Leopold Tyrmand napisał, że komunistom w Polsce nie żyło się znowu tak słodko: skazani oni byli na szamotanie się wśród nonsensów swojej ideologii, próbując realizować jakieś absurdalne pomysły, w ciągłym strachu przed górą i narodem, a do tego wszystkiego nienawidząc Rosjan, którzy nimi pomiatali - toteż kończyli na zawał albo na marskość wątroby. Prawdziwe dolce vita (w porównaniu do warunków życia reszty obywateli) wiodło natomiast środowisko tzw. inteligencji twórczej, które zaakceptowało warunki gry: w samej Warszawie liczyło wg Kazimierza Brandysa ok. 300 osób. Pomnożone przez inne ośrodki, uzupełnione "prywaciarzami" i najwyższą nomenklaturą, a także dyspozycyjnymi uczonymi i oczywiście dziennikarzami, którzy byli dobrze widziani przez władzę - dawało w sumie liczbę owych znanych z zachodniej literatury socjologicznej "górnych dziesięciu tysięcy". Od czasu opisu Tyrmanda warstwa ta obrosła dziećmi oraz wnukami, stanowi więc obecnie wielopokoleniową grupę, spajaną pamięcią o swym nie całkiem prawym pochodzeniu i dlatego mającą awersję do jakichkolwiek "rozliczeń". Trzeba tu też uwzględnić czynnik czysto sentymentalny, niesłusznie lekceważony przez socjologów: dla nich PRL to były także czasy kariery i poczucia, że jest się członkiem arystokracji, a przynajmniej szlachty dworskiej - czy można się więc dziwić, że zżymają się na tych, co pragnęliby zatrzeć wszelki ślad po tym "państwie jednego sezonu"?

Piszę o Polsce, bo ją znam - ale identycznie czy podobnie jest we wszystkich byłych barakach byłego obozu. Świadomi politycznej izolacji od swoich narodów, śmiertelnie przerażeni wizją wolnego rynku, kiedy ich pracę będzie oceniał klient, a nie odpowiednio poinstruowany urzędnik partyjny - środowiska te wpadają w histerię, jak zademonstrowałem w wybranych cytatach z "rozkładówek" w „Gazecie Wyborczej”. Znakomitą ilustracją stanu ducha tych ludzi był w zeszłym roku apel dwojga enerdowskich pisarzy do społeczeństwa DDR, by głosowało przeciw przyłączeniu ich "republiki" do RFN. Tak szczerze podsumował to wydarzenie ówczesny minister kultury NRD Herbert Schrimer: "Po ogłoszeniu tego apelu powstały w naszym kraju dwa obozy - w pierwszym znaleźli się artyści i twórcy kultury, a w drugim reszta społeczeństwa".

Jak głęboki jest to lęk, świadczy rozpowszechniony wśród wybitnych polityków tej warstwy dość obrzydliwy obyczaj zamieszczania w zagranicznej prasie artykułów ostrzegających tamtejszych czytelników przed Czarną Sotnią, jaka gotuje się do przejęcia władzy w Polsce. Jest on nie tylko świadectwem samoalienacji ze społeczeństwa, ale także zatraty najbardziej elementarnego poczucia wspólnoty z własnym narodem. Celnie skomentował to zawstydzające zjawisko amerykański dziennikarz Jonathan Luxmoore:

"Czy doprawdy nie zdawali sobie oni sprawy, że mówiąc - zwłaszcza po wyborach prezydenckich - o antysemityzmie, autorytaryzmie Wałęsy, prezentując go nawet jako nowego Stalina, szkodzą Polsce? Nie sądzę, żeby na Zachodzie znalazł się dziennikarz, który byłby tak nielojalny wobec swojego kraju, żeby napisać w zagranicznej gazecie, iż jego prezydent jest antysemitą".

Luxmoore nie rozumie, że w PRL właściwie nie było dziennikarzy sensu stricte: była masa pracowników propagandy i garstka opozycjonistów w paru katolickich pismach. Ta właśnie sytuacja była przyczyną powstania niezwykłego fenomenu, jakim była polska prasa podziemna: dziesiątki gazetek, pism, a potem grubych periodyków, które szybko zaczęły grupować wokół siebie najwybitniejsze umysły młodego, a następnie średniego pokolenia. Wyobrażaliśmy sobie wówczas niepodległość jako trudny i żmudny proces reform chroniony i wyjaśniany społeczeństwu przez odebrane komunistom i oddane nam mass media: jeśli przyjąć rozróżnienie Marksa na bazę i nadbudowę to rozumieliśmy, że urynkowienie gospodarki nie może się obyć bez udziału ludzi powiązanych z PZPR, ale gwarantem demokracji będzie właśnie odzyskana przez naród sfera nadbudowy.

Te wyobrażenia zostały najpierw podważone przez Okrągły Stół - a śmiertelny cios zadał im rząd Mazowieckiego. Dlaczego tak się stało? Prasa podziemna była wobec molocha RSW liliputem. Mogła się z nim mierzyć tylko dzięki sieci kolportażu, czyli wiernych czytelników, oraz pomocy z zagranicy - w tym bardzo ważnej kwestii, jaką było rozpowszechnianie jej materiałów przez zachodnie rozgłośnie. I tu jest klucz do sprawy. Rozgłośnie te bowiem bez wyjątku poparły rokowania okrągłostołowe - natomiast prasa podziemna była przeciw nim: z jednym, ale potężnym wyjątkiem „Tygodnika Mazowsze”, czyli późniejszej „Gazety Wyborczej”. Niemal z tygodnia na tydzień przestała być w związku z tym omawiana i czytana w audycjach radiowych, a po wyborach skończyły się też główne źródła dotacji. Tymczasem polityka "grubej kreski" oraz inflacyjny skok cen papieru wpędziły niezależne redakcje w ślepy zaułek. Kto miał dojście do dotacji Ministerstwa Kultury, ten się uratował - reszta musiała albo przejść na komercję, albo paść. Albo wegetować zepchnięta na margines. Gwoździem do tej trumny była ustawa o RSW, która umożliwiła uwłaszczenie dziennikarskiej nomenklatury i rozdysponowanie tytułów między aktualnymi siłami politycznymi, nie czekając na decyzję społeczeństwa, której z nich chce powierzyć rządy, a którą obdarza mniejszym zaufaniem i stosownie do tego mniejszą liczbą głosów.

Bitwy o gazety i tygodniki są jednak niewinnymi utarczkami wobec wojny o telewizję. Telewizja stanowi w Polsce jedyne lub nadrzędne źródło informacji dla 90% ludzi. Kiedy Jaruzelski szykował stan wojenny, to już miesiąc wcześniej wprowadził komandosów do gmachów na Woronicza. Telewizja była bowiem za czasów Łukaszewicza i Urbana bronią masowego rażenia i "strzec jej miano jak niepodległości". Jej pracownicy powinni być w zasadzie albo w partii, albo na drugim etacie w SB (najczęściej jedno i drugie) - wyjątki od tej reguły miały w tej instytucji ciężki żywot i rzadko utrzymywały się w niej dłużej.

Tadeusz Mazowiecki, który na swojego człowieka od MSW wybrał wyrafinowanego intelektualistę, przepełnionego duchem franciszkańskim i traktującego tę zgraję wilków jak stado zbłąkanych owieczek - szefem telewizji uczynił, po uroczystym i serdecznym pożegnaniu Jerzego Urbana, człowieka, który publicznie mówił, że telewizji nie lubi, nie ogląda i na niej się nie zna. Faktycznym dyrektorem telewizji był zatem za czasów Andrzeja Drawicza wiceprezes "ze starego portfela" ob. Rywin - a w telewizji nie zmieniło się praktycznie nic, tyle że wpuszczono parunastu nowych lub wyrzuconych poprzednio ludzi. Potem prezesurę przejął młody człowiek z Gdańska, który z kolei dokładnie wie, czego chce: chce mianowicie podzielić telewizję, niczym Bolesław Krzywousty, między ośrodki regionalne. Jest to dziwaczny pomysł w epoce, kiedy co drugi odbiornik na świecie podłączony jest do telewizji satelitarnej i dzięki temu odrywa się od swojego zaścianka, mając do wyboru najlepsze programy z całego świata.

Najzabawniejsze jest to, że nominalnie telewizja podlega Sejmowi. Ale stosunek "naszego parlamentu" do tej kwestii najlepiej obrazuje fakt, że kiedy OKP zaproponował, żeby w nowej usta- wie uwzględnić różnicę między wyrzuconymi z telewizji po 13 grudnia a tymi, którzy ich wyrzucali - zyskał 27 głosów. 173 posłów było przeciw.

Tymczasem Polska dostała się w rejon tajfunu pod nazwą "wojna na górze" (sądząc z artykułów w „Gazecie Wyborczej”) - w innych częściach świata, bardziej zacofanych, nosi ona już od 25 wieków miano demokracji, czyli publicznej rywalizacji politycznej, ale rozumiem, że nasi Europejczycy szykują już w Unesco odpowiednie leksykalne reformy. Jeden z nowych redaktorów w TV postanowił wziąć w niej udział i powiedzieć reakcji swoje NIE. Wybrał sobie na to dzień, kiedy w Jugosławii rozpoczęła się wojna domowa, a w Polsce rewolucja prywatyzacyjna wg projektu J. Lewandowskiego. Tego dnia redagowane przezeń główne wydanie telewizyjnych Wiadomości, jako pierwsze, najważniejsze wydarzenie zaprezentowało blisko 2-minutowe wystąpienie nikomu nie znanej feministki, która razem z przedstawicielkami kilkunastu innych organizacji kobiecych została zaproszona do Belwederu i wykorzystała tę okazję, by nabrzmiałym agresją tonem, z wykrzywioną twarzą, wyrzucić z siebie oskarżenie gospodarza o wszystkie możliwe grzechy, przy czym widzom najbardziej chyba wbiło się w pamięć porównanie wystąpień publicznych Głowy Państwa do wieców hitlerowskich.

Reakcja Reakcji na tę - powiedzmy poważnie - niepoczytalną arogancję młodego dziennikarza zmroziła krew w żyłach autorom licznych komentarzy w "Gazetce", jakie się po tym ukazały: dziennikarz ten został... aż ciężko powiedzieć: przeniesiony do innego wydania dziennika.

Powiało grozą. Tak się składa, że znam tego młodego człowieka i solennie zapewniam, że nie jest to agent KGB, ale długoletni zwolennik "Solidarności". Jak więc do tego doszło, że mógł tak się zachować?

Żeby na to odpowiedzieć, nie wystarczy odwołać się do sympatii i antypatii politycznych. Potrzebne jest tu szersze spojrzenie - które uwzględni ten niezmiernie ważny czynnik, jakim jest obyczajowość. Jak wiadomo, język każdego narodu odbija rzeczywistość, w jakiej żyje. Otóż we współczesnym potocznym języku polskim jest bardzo dużo wyrażeń na oznaczenie stosunku lekceważenia i nonszalancji do pracy i w ogóle do życia. Każdy w Polsce rozumie, co to znaczy, że coś komuś "zwisa", że ktoś coś "olewa" czy że w ogóle jest "leserem". Komuś, kto się czymś (za bardzo, zdaniem rozmówcy) przejmuje, można poradzić przyjacielsko, żeby "dał sobie siana" albo "odpuścił". Najważniejsze jest bowiem, żeby zawsze i wszędzie "być na luzie".

W Ameryce rada take it easy to propozycja, by na chwilę przestać przejmować się wymogami ciągłej konkurencji. W PRL postawa "luzu" była obroną przed tysiącem spotykanych co krok sytuacji generujących napięcie i frustrację własną bezsilnością. Ale "być na luzie" można było też być z powodu odwrotnego - wtedy kiedy się było pewnym sukcesu i własnej pozycji. A to dlatego, że sukces ten zależał w znikomym stopniu od działania, natomiast w ogromnym od polityczno-zawodowych układów, w jakich się funkcjonowało. "Na luzie" byli więc ci, którzy byli w dobrych układach - albo też tacy, co byli poza nimi i po prostu z góry byli wyłączeni z gry. Wśród polskich aktorów rozpowszechniony był na przykład zwyczaj robienia sobie żartów na scenie lub zadawania zagadki koledze, który brał właśnie oddech przed wypowiedzeniem: kolejnej kwestii. Andrzej Seweryn mówił w którymś z wywiadów, że gdy opowiedział o tym kolegom francuskim, ci zdumieli się i powiedzieli mu, że podobne lekceważenie widza byłoby u nich niemożliwe. To tylko specyficzny przykład - ale przecież wszyscy jesteśmy świadkami, jak łatwo przychodzi dziś ludziom z inteligencji "rzucać mięsem" albo jak ludzie zza biurek potrafią się ciągle odnosić do petentów.

W miarę jak ludzie wychowani jeszcze przed wojną zaczęli przechodzić na emeryturę, LUZ zaczął się szerzyć w instytucjach najbardziej prestiżowych: od spikerów np. dawno już przestano wymagać nie tylko dobrej dykcji, ale zwykłej poprawnej wymowy bez połykania liter i chrząkania - dzisiaj zupełnym wyjątkiem wśród nich są ci, którzy mówią, a nie "mówiom" i akcentują przedostatnią sylabę, a nie jak w języku czeskim, ostatnią. Nowe radiostacje, powstałe już po 12 IX 1989, doszlusowały do tego poziomu, dbając zarazem, by nie poruszać w swoich programach jakichkolwiek istotnych i trudnych spraw, a jeśli już, to traktując je możliwie lekko. Podobną linię realizują redaktorzy i prezenterzy telewizyjni, podobnie redagowana jest

„Gazeta Wyborcza”, w której tytuły do informacji poważnych czy wręcz dramatycznych pasują często bardziej do kabaretowego skeczu niż do meritum opisywanych problemów.

Ukoronowaniem tego pubertalnego stylu było niezrównane "Studio Foksal", czyli na poły prywatna, na poły telewizyjna impreza, w której grono kilkudziesięciu znających się osób rozmawiało na interesujące je tematy, za pretekst wykorzystując różne urzędowe i polityczne osoby, które sadzano na specjalnie wysokim stołku, żeby majtając nogami mogły wziąć udział w ogólnej infantylno-towarzyskiej atmosferze, która miała - jak rozumiem - demonstrować swobodny styl naszego jet-society.

Nie warto jednak byłoby o tym pisać, gdyby ta płytkość nie wyrastała z pewnej intelektualno-aksjologicznej gleby: gdyby nie odzwierciedlała pewnej całościowej postawy wobec życia i świata. Wynika ona bowiem z ugruntowanego, podskórnego już 1 niemal przekonania, że człowiek jest przede wszystkim homo ludens, a znacznie rzadziej i tylko wyjątkowo homo sapiens. Ale; czy "humor nie jest grzeczną formą rozpaczy", jak twierdził Oscar Wilde? Czy nie pogląd o rozpaczliwości życia dominował w publicystyce kulturalnej i artykułach krytycznoliterackich polskiej prasy literacko-kulturalnej ostatnich 20 lat? Gdybyśmy policzyli te wszystkie szkice i eseje opisujące ze zrozumieniem i przyzwoleniem twórczość Sade'a, Bataille'a czy Pasoliniego i im podobnych apologetów okrucieństwa i wyznawców tezy o totalnym absurdzie bytu - to okazałoby się, że jest to już pewna ideologia, która ma prawo być nazywana przewodnią: przynajmniej jeśli chodzi o te czasopisma.

Skąd się to wzięło? Myślę, że była to reakcja ludzi wrażliwych na totalne ubezwłasnowolnienie przez komunizm. W kategoriach psychiatrycznych bardzo bliska jest ona masochizmu - natomiast uwarunkowania społeczne celnie opisał Czingiz Ajtmatow: "Kiedy ludzie przez długie lata są poniżani, nie są w stanie przeciwstawić się samowoli i okrucieństwu wychodzącym ze szczytów państwowych, gotowi są ubóstwiać samo to zło znajdując w tym jakąś wewnętrzną rekompensatę swej bezsilności i jakieś iluzoryczne zespolenie z tą panoszącą się plagą..." Jeśli własne życie ocenia się jako absurdalne, to łatwiej je znieść powtarzając sobie i innym, że absurdalny jest w ogóle cały świat. Gdyż jak pisał Brzozowski, "człowiek potrzebuje do życia nie tylko znajomości rzeczywistego świata, lecz i takiego poglądu na świat, który by sprzyjał utrzymaniu się i spotęgowaniu jego osobowości. Cherlacy nawet, niezdolni do wytworzenia czegokolwiek, potrzebują do życia przeświadczenia, że świat cały jest równie jak oni czczy i pozbawiony znaczenia! Najbardziej rozpaczliwe i beznadziejne poglądy są w istocie swej, tak jak i wszystkie inne, środkami tylko do utrzymania równowagi duchowej tych dziwnych, pogmatwanych kłębków dążeń, zachceń, uczuć, marzeń i myśli, które noszą nazwę człowieka".

Znamienne, że najbardziej otwarcie filozofię tę głosił w swoich licznych tekstach Jerzy Urban: najzjadliwsze jego szyderstwa budziła sama idea jakiegoś systemu wartości innych niż potrzeby żołądka i podbrzusza. Chciałbym przy tym zwrócić uwagę na obowiązkową figurę stylistyczną, jaka pojawia się w tego typu artykułach i felietonach: jest to, mianowicie, pierwsza osoba licz- by mnogiej. "My" zrujnowaliśmy gospodarkę, "my" zdewastowaliśmy przyrodę, "my" spustoszyliśmy kulturę i sztukę. Każdy, kto żył w Polsce w ostatniej dekadzie, wie, że był to leitmotiv propagandy - i dlatego właśnie tak szokujące jest znajdywanie go w co drugim artykule „Gazety Wyborczej”, „Res Publiki” czy - dawniej - w „Po prostu”. Powiedzmy więc tak jasno, jak tylko to możliwe: stopień degradacji etyki i obyczajów w Polsce jest duży, a być może jak to obliczyć? - wielki. Ale takie ujmowanie tego dramatu narodowego - jakby nie było podmiotów deprawacji komunistycznej i jej przedmiotów; jakby nie było odpowiedzialnych za nią i jej ofiar - jest po prostu i zwyczajnie nikczemnością.

Nikczemnością, która ma oczywiście swoje powody psychologiczne i polityczne - jeden z nich jednakże wybija się na czoło. Jest to niezdolność do powiedzenia sobie i innym prawdy wtedy, gdy ona szkodzi naszym prestiżowym, materialnym, politycznym oraz - co w Polsce już od czasów Mochnackiego jest najważniejsze - towarzyskim interesom. Oczywiście, jeśli się uzna, że niczym w życiu nie warto się przejmować, że moralność nie istnieje i nie istnieją pewne zasady, to można Głowę Państwa - jedyną obecnie demokratycznie wybraną władzę - traktować jak swojego kumpla od piwka, koprofilską pornografię Bataille'a przedstawiać jako skarb europejskiej kultury i zachwycać się chorą wyobraźnią Pasoliniego. Jest to pewien wybór: wybór infantylizmu kulturalnego i nieodpowiedzialności politycznej. Ci zaś, którzy odwracają głowy i udają Greków, bo boją się, że nie zostaną dopuszczeni do tych czy innych stolików w Spatifie czy ZLP, powinni wiedzieć, że skazują się na izolację społeczną. I nie powinni potem biadać nad niską kulturą społeczeństwa, które nie chce ich dłużej utrzymywać.

Staram się tę zagmatwaną obecną sytuację w Polsce opisać jak najdokładniej, by nie narażać się na nieporozumienia. Nie opuszcza mnie jednak wrażenie, że wszystko to, co chcę powiedzieć, udało się już wyrazić Gustawowi Herlingowi-Grudzińskiemu w tych oto paru jasnych zdaniach:

"W przeciwstawieniu wulgarności i bólu tkwi właściwie wszystko, co da się powiedzieć o istocie naszego kryzysu. (...) Wulgarność polega na oderwaniu człowieka od jego sytuacji egzystencjalnej, na diabelskim wysiłku przekonania go, że jest taki, jaki jest, sprowadza się do paru elementarnych instynktów, zasługuje na wyzwolenie od przeklętych problemów bytu i śmierci, winien zatriumfować wreszcie nad wszystkim, co go pęta i ogranicza."

Autor publikacji
Orientacja na prawo 1986-1992