14. Józef Darski - Reforma - broń ofensywna komunizmu

Na pytanie: „Czy należy wierzyć w Gorbaczowa i przebudowę?”, jeden z polskich antykomunistów odpowiedział. „Nie wierzę w możliwość modernizacji imperium sowieckiego i zmianę jego charakteru z zagrażającego światu „imperium zła” w normalne, nawet opresyjne mocarstwo. Wierzę natomiast w Gorbaczowa, ponieważ uważam, że swymi reformami osłabi imperium, co doprowadzi do ujawnienia się jego wewnętrznych sprzeczności, które jeśli nie rozsadzą Związku Sowieckiego, to go radykalnie osłabią - to zaś byłaby historyczna szansa dla Europy Środkowej, wybicia się na niepodległość... „ W jakich warunkach dążenie ekipy Gorbaczowa do wzmocnienia imperium ujawni jego wewnętrzne sprzeczności i czy doprowadzą one do jego osłabienia, a nawet gdyby to nastąpiło, czy kraje Europy Środkowej będą chciały walczyć o wolność i będą zdolne do wybicia się na niepodległość? Czy będą chciały skorzystać z owej „historycznej szansy”? Czy rzeczywiście taki rozwój wydarzeń jest pewny? Równie dobrze można sobie przecież wyobrazić taki rozwój wypadków, w którym dążenie do wzmocnienia imperium sowieckiego wprawdzie odsłoni jego sprzeczności, ale te nie doprowadzą ani do zakwestionowania komunizmu, ani do osłabienia imperium, lecz wręcz przeciwnie, wyjdzie ono z kryzysu silniejsze; nie tylko przezwycięży obecny kryzys władzy lecz wzmocnione gospodarczo i militarnie oraz cieszące się poparciem znacznej części elit społeczeństw sowieckich wystarczająco usatysfakcjonowanych „wolnością socjalistyczną”, przejdzie do kontrataku, tym łatwiejszego, że wolny świat ogłupiony ofensywą „reform”, będzie psychologicznie nieprzygotowany do odparcia ataku, nie mówiąc już o technicznym rozbrojeniu, zarzuceniu badań wojskowych, zmniejszeniu potencjału militarnego i totalnej infiltracji instytucji zachodnich na szczeblu krajowym i międzynarodowym. Rzecz jasna owo wzmocnienie komunizmu będzie czasowe, podobnie jak czasowe - do kryzysu w latach 1950-tych - było wzmocnienie komunizmu osiągnięte dzięki polityce NEP-u i pomocy udzielonej Sowietom przez świat kapitalistyczny po roku 1921. Takiego kolejnego okresu żaden z narodów środkowoeuropejskich już jednak nie przetrzyma. Rozważając strategię komunistyczną i próbując przeciwstawić jej strategię, którą powinni - naszym zdaniem - wybrać bojownicy wolności, będziemy analizowali zyski i straty (koszty) wynikające dla obu stron z każdego posunięcia. Uwagi poniższe oparte będą na faktach, nie zaś na domysłach światłych sowietologów, przywódców politycznych i opozycyjnych, którzy dzięki telepatii i metafizyce wiedzę lepiej jakie są tajne zamiary Gorbaczowa lub do czego „naprawdę” dążą Pozsgay, Kuczan czy Brazauskas i inni „zreformowani” komuniści. Dla nas ważne jest to, co komuniści robię i co dotychczas czynili, nie zaś to, co świat uważa, że komuniści myślą, i z czego w „tajemnicy” zwierzają się zachodnim korespondentom, lewicowym politykom, czy wielkim finansistom, jak David Rockefeller. Ten ostatni, przekonany jest na przykład, że komuniści węgierscy przekształcili się już w socjaldemokratów, gdyż sami się do tego poufnie przyznali („Le Figaro”, 8.04.1989). W niniejszym artykule przyjmujemy jednak, że komuniści są zwolennikami ustroju totalitarnego, natomiast nie są „tajnymi demokratami”, którzy marzą o pozbyciu się komunizmu, tylko nie wiedzę jak tego dokonać i dlatego potrzebna jest im oświeceniowa pomoc opozycji i dolarowa Zachodu. Problem wyznawania lub porzucenia ideologii marksistowskiej ma tu znaczenie drugorzędne, bowiem dla każdego leninisty ideologia ma znaczenie tylko o tyle, o ile umożliwia funkcjonowanie systemu. Stąd może być modyfikowana_lub odgrzewana_w zależności od potrzeb. Dobry leninowiec to pragmatyk, który godzi się na wszystko, co w danej sytuacji wzmacnia władzę komunistyczną, a więc nawet na czasowe odłożenie ideologii w wersji oryginalnej do lamusa. Pierwsza kadencja prezydencka Ronalda Reagana przyniosła kres ekspansji sowieckiej dokonywanej w sposób zbrojny i bezpośredni. Ta metoda okazała się już nieskuteczna, a więc niepotrzebna. Oleg Gordijewski, szef rezydentury KGB w Londynie, który po 10 latach współpracy z angielskim wywiadem w 1985 roku przeszedł na Zachód, przekazał informację, iż przywódcy sowieccy byli przekonani, że R. Reagan, podobnie jak wcześniej Nixon, po kilku miesiącach nieustępliwych oracji, zacznie realizować politykę odprężenia i ustępstw. Fakt, że prezydent kontynuował politykę przywracania równowagi sił, spowodował panikę na Kremlu. Stało się więc jasne, że kontynuacja starej polityki byłaby dla Sowietów zabójcza, gdyż umacniałaby jedynie pozycję antykomunistów w USA. Z drugiej strony uświadomiono sobie, że luka technologiczna wymaga zmodernizowania od podstaw sowieckiego przemysłu zbrojeniowego, kradzieże, szpiegostwo i import mogą wprawdzie złagodzić, lecz nie usuną zacofania komputerowego. By problem ten rozwiązać, Sowiety muszą znaleźć sposób by Zachód sam zbudował im podstawy nowoczesnego przemysłu, podobnie jak to miało miejsce w latach 1920-tych. Stąd propozycje „joint ventures” i współpracy technologicznej są obecnie lansowane bardziej niż samo tylko udzielanie kredytów, których przemysł zbrojeniowy nie potrafiłby nawet właściwie wykorzystać. Kredyty są natomiast ważne, jeśli chodzi o utrzymanie poziomu konsumpcji ludności. Dzięki zachodnim dostawom żywności komuniści nie będę musieli wyrzec się kontroli nad rolnictwem. Efekt uboczny - brak produkcji - nie spowoduje buntu ludności, który mógłby zmusić władze do ustępstw na rzecz efektywności. Podobnie może dziać się z towarami konsumpcyjnymi, zamiast je produkować, dzięki wprowadzeniu wolnego rynku, komuniści będę otrzymywali je z Zachodu, jako nagrodę za spektakularne „reformy”, które w istocie nie będę naruszały ich władzy w stopniu nieodwracalnym. Społeczne aspiracje będę zaspokajane na najniższym poziomie przez Zachód, zaś gospodarka komunistyczna nadal będzie produkowała jedynie na potrzeby armii. Tymczasem pojawiła się dodatkowa groźba dla Sowietów, jaką jest zjednoczenie Europy, które może prowadzić do odcięcia od Zachodu świata komunistycznego, a więc do zapaści tego systemu pozbawionego nawet dotychczasowych możliwości pasożytowania na gospodarce kapitalistycznej. Zjednoczenie mogłoby nie tylko utrudnić próby wygrywania poszczególnych krajów przeciwko pozostałym, a wszystkich razem przeciw USA, ale przede wszystkim stworzyłoby potęgę gospodarczą, dla której świat komunistyczny nie byłby żadnym partnerem. Więzi ekonomiczne łączące dotychczas EWG ze Stanami Zjednoczonymi i Japonią uległyby wzmocnieniu, natomiast powiązania gospodarcze ze światem komunistycznym - rozerwaniu. Odwróceniu od Wschodu sprzyjałaby też konieczność rozwiązywania wewnętrznych problemów tego nowego organizmu. Imperium sowieckie pozostałoby zdane samo na siebie, na powolny rozkład wewnętrzny i rozpad na podobieństwo procesu, który stał się udziałem imperium ottomańskiego. Storpedowanie zjednoczenia jest wprawdzie nierealne ale można próbować je wykorzystać w interesie komunizmu. Chodziłoby o takie powiązanie gospodarcze komunistycznej części kontynentu z dotychczas wolną Europą, by zapewnić swobodny przepływ technologii do ZSRR, między innymi za pośrednictwem środkowoeuropejskich krajów komunistycznych, które udałoby się wprowadzić do Zjednoczonej Europy. Byłoby to rozciągniecie rozszerzonego jeszcze (m.in. przez przyjęcie do Rady Europy) specjalnego statusu NRD (jest ono faktycznym członkiem EWG) na inne państwa komunistyczne. By tak się stało spowodować trzeba takie zatarcie w świadomości zachodniej różnic między demokracją i komunizmem by uniemożliwić Europie rozpoznawanie prawdziwych wrogów wolności i unieszkodliwić jej mechanizm samoobrony. Europa związana ekonomicznie ze światem komunistycznym, w konsekwencji utraciłaby także zdolność do prowadzenia własnej polityki zagranicznej i w końcu niezależność, do czego sprowadza się sowiecka koncepcja budowy „wspólnego domu. Powstająca zjednoczona Europa nie oddzieliłaby się wiec od imperium lecz de facto przekształciłaby się w jego sfinlandyzowaną przybudówkę. Jest to, jak zobaczymy, podstawowy cel sowieckiej strategii „reform”. Nieprzypadkowo data (1993) zjednoczenia państw Europy Zachodniej (większość barier ma zostać zlikwidowana do końca roku 1992) zbiega się z datę realizacji rozmaitych „reform demokratycznych”, w tym z zapowiedziami przeprowadzenia demokratycznych wyborów na Węgrzech i w Polsce. Zachód głosił gotowość porozumienia z Sowietami i przyjścia im z pomocą w sferze gospodarczej pod warunkiem przeprowadzenia reform i rezygnacji z ekspansji. Najprostszą zatem strategią, jaką świat komunistyczny mógł wybrać, było zaoferowanie „reform” tym, którzy z takim utęsknieniem na nie wyczekiwali, tym bardziej, że jak widzieliśmy, strategia bezpośredniego ataku wyczerpała już swe możliwości. Można nawet powiedzieć, że obecna strategia ZSRR jest pomyślana między innymi jako odpowiedź na propozycje zgłaszane przez Zbigniewa Brzezińskiego, który utrzymuje, że jednoczesna neutralizacja Europy Wschodniej i Zachodniej będzie oznaczała koniec imperium sowieckiego i dlatego - jak należy rozumieć - jest pożądana. Sowieci oferują więc „neutralizację” Europy Wschodniej, jak na to wskazuje przykład Węgier i oczekują neutralizacji Europy Zachodniej. Realizacja zapotrzebowania polega na wmontowaniu w system komunistyczny „demokratycznej protezy’, która nie naruszałaby władzy totalitarnej w sposób dla niej niebezpieczny (tj. nieodwracalny), a jednocześnie nadawałaby całości charakter „atrapy demokracji”, którą Zachód przyjąłby, jeśli nie za samą demokrację, to przynajmniej za dowód szybkiej ewolucji w jej kierunku i odpowiednio zareagował na ów dowód „przemiany” komunistów. Podobne operacje były prowadzone od zarania systemu sowieckiego - zawsze gdy znajdował się on w śmiertelnym niebezpieczeństwie i zawsze kończyły się sukcesem komunistów. W 1921 roku przekonano Zachód, przy znacznym udziale przywódcy demokratycznej emigracji rosyjskiej Borysa Sawinkowa, iż trzeba uznać Sowiety i zaangażować się w ich odbudowę gospodarczą by w ten sposób wzmocnić w walce z dogmatykami partyjnych pragmatyków, którzy odrzucili już ideologię komunistyczną. W latach wojny Zachód szedł na ustępstwa wobec Stalina, by wzmocnić jego pozycję wobec dogmatyków w Politbiurze, z którymi „Stalin miał kłopoty”, jak twierdził Roosevelt. Zapotrzebowanie na „atrapę demokracji” nie wynika jedynie z aktualnie przyjętej międzynarodowej strategii imperium sowieckiego. Kumulujące się konsekwencje niewydolności gospodarki komunistycznej oraz reformy mające ją ustabilizować, będą prowadziły do obniżki poziomu życia. Również liberalizacja polityczna w gospodarce planowej rozregulowuje ten system, co objawia się spadkiem produkcji. Najlepszą ilustracją owego zjawiska są wskaźniki ekonomiczne w samym ZSRR. Niebezpieczeństwo społecznych protestów na podłożu ekonomicznym staje się więc realne (w Sowietach dochodzi jeszcze kwestia narodowa). Aparat represji byłby oczywiście w stanie poradzić sobie z nimi. Takie rozwiązanie wybrali komuniści rumuńscy. Jego ceną jest izolacja na arenie światowej i upadek gospodarczy, czego imperium (tj. moskiewskie centrum) chce właśnie uniknąć. Wybór wariantu rumuńskiego byłby więc samobójstwem z punktu widzenia globalnej strategii komunizmu. Droga rumuńska jest jednak korzystna z punktu widzenia strategii imperium, pod warunkiem jednak, że jej zastosowanie ogranicza się właśnie do samej Rumunii. Pierwszą korzyścią którą uzyskują Sowieci, jest kontrast między komunistami „dobrymi” czyli „zreformowanymi” w ZSRR, na Węgrzech i w PRL, a komunistami „starego typu”, czyli „złymi stalinowcami” w Rumunii. Każdemu krytykowi komunizmu „zreformowanego”, bądź Gorbaczowa, można odpowiedzić: To co, wolisz. żeby było tak jak w Rumunii? Trzeba pomóc przebudowie, gdyż alternatywą dla niej jest rumunizacja komunizmu albo rowiązanie chińskie. Nie oznacza to oczywiście, że komuniści rumuńscy są tacy na rozkaz Kremla, a jedynie, że ich polityka jest w pełni przez centrum moskiewskie akceptowana, gdyż przynosi korzyści z punktu widzenia jego strategii globalnej. Nie zapominajmy też, że rzekoma niezależność Rumunii jest cennym towarem eksportowym dla Departamentu Stanu USA oraz sowietologów i polityków typu Zbigniewa Brzezińskiego. Ale może utrzymywanie w Rumunii komunizmu na etapie masowego terroru niesie jakieś niebezpieczeństwo dla samego systemu w tym kraju? Otóż nie. Przeciętny poddany Ceauşescu wzdycha: żeby u nas było chociaż tak jak w Sowietach. Komunizm „zreformowany”, a nie wolność staje się obiektem marzeń. Wśród elit powstają nawet pomysły zwrócenia się o „pomoc” do Gorbaczowa itp. Gdy zatem po śmierci conducatora dotychczasowy wariant ustrojowy okaże się nie do utrzymania, będzie można społeczeństwo usatysfakcjonować komunizmem „zreformowanym”. System zostanie ocalony. Kolejnym, pozytywnym skutkiem zachowania represyjności przez reżym rumuński jest powstrzymanie się Rumunów w Sowieckiej Mołdawii przed wysuwaniem haseł połączenia z macierzą. W dobie liberalizacji żądania takie nie tylko pojawiłyby się, ale również byłoby je trudno wyciszyć, gdyby w Rumunii było więcej swobody lub mniej nędzy niż w ZSRR. Założony w maju 1989 roku Mołdawski Front Ludowy Popierania Przebudowy walczy o wprowadzenie alfabetu łacińskiego, przyznanie statusu państwowego językowi rumuńskiemu i uznanie narodowości rumuńskiej Mołdawian, o zastopowanie imigracji i suwerenność republiki w ramach ZSRR, ale na każdym kroku podkreśla. „Nie podnosimy kwestii granic” („Le Monde”, 4.08.1989). Na wielkim wiecu zwołanym w Kiszyniowie 25.06.1989 r. (26-28.06.1940 r. Sowiety okupowały Besarabię) potępiano sowiecką aneksję kraju jako wyraz polityki kolonialnej, lecz jednocześnie - co charakterystyczne - domagano się ogłoszenia świętem narodowym 2 grudnia, a więc rocznicy ogłoszenia w 1917 roku Mołdawskiej Republiki Demokratycznej w ramach federacyjnej Rosji, a nie uczczenia decyzji Sfatul Ţării (Rada Kraju) z kwietnia 1918 roku o przyłączeniu Besarabii do Rumunii. Uczestnicy wiecu uchwalili też wysłanie telegramu do Gorbaczowa, wyrażając mu poparcie i prosząc o usunięcie lokalnych władz partyjnych (w marcu zostały one już skrytykowane przez moskiewską „Prawdę”, a II sekretarza Smirnowa Moskwa usunęła za korupcję). Fakt ten ukazuje wyraźnie, iż przynajmniej pierwotnie jednym z celów tworzenia frontów ludowych, była walka ekipy Gorbaczowa z lokalnym aparatem partyjnym, w której fronty ułatwiały centrum przeprowadzanie bezkrwawych czystek i dyscyplinowanie kadr partyjnych, czego w epoce głasnosti nie można robić według recepty Stalina - co 10 lat nomenklatura do Gułagu. Gdyby wszakże żądania w Mołdawii poszły za daleko, półmilionowa mniejszość rosyjska i jej Interfront, podobnie jak w Estonii, będą stanowiły w rękach partyjnego centrum w Moskwie instrument kontrolowania sytuacji w republice; łatwo będzie zaszachować nieposłuszne władze lokalne, gdy Rumunii stanowi, jedynie 60 proc. ludności Republiki. Podobnie, wysuwanie przez Mołdawski Front Ludowy żądania przyłączenia do Republiki Północnej Bukowiny i terytorium dawnej Mołdawskiej Republiki Autonomicznej (1932-1938) należących do Republiki Ukraińskiej, umożliwia Moskwie pełnienie w przyszłości roli arbitra i stosowanie polityki kija i marchewki, gdyby z jej rąk wymykała się kontrola nad którąś z dwu republik. (Roszczenia te mogą łatwo zrazić do Rumunów mołdawskich 600 tysięczną mniejszość ukraińską, której przedstawiciele na razie poparli Front w obawie przed Rosjanami i rusyfikacją). Dopiero liberalizacja w Rumunii zmieniłaby sytuację. Widzimy więc, że polityka partii rumuńskiej jest dla komunizmu w tym kraju i w skali imperium sowieckiego korzystna. Skoro strategia imperium nakazuje liberalizację, przed komunistami staje problem, jak to czynić by nieuchronne w tej sytuacji protesty przeciw kosztom nie obróciły się przeciw niemu samemu i nie doprowadziły do utraty władzy przez komunistów. W wypadku niektórych krajów, zwłaszcza Polski, gdzie obok opozycji antystalinowskiej zaczyna odgrywać coraz większą rolę opozycja antykomunistyczna, zawarcie porozumienia z ugrupowaniami umiarkowanymi i wciągnięcie części elit do współrządzenia połączone z pewnymi ustępstwami na ich rzecz, nie przekraczającymi jednak ram systemu, tj. ograniczającymi się do wmontowania weń „demokratycznej protezy”, może na pewien czas zamrozić sytuację, rozpowszechnić złudzenie o „ześlizgiwaniu się” totalitaryzmu ku demokracji i spacyfikować przeciwników komunizmu. Czas ten może się okazać wystarczający do tymczasowego przezwyciężenia kryzysu. NRD stanowi odmienny przypadek. Tworzenie „atrapy demokracji” i konieczna w tym celu liberalizacja systemu komunistycznego w drodze wprowadzenia doń „demokratycznej protezy” byłaby w NRD zbyt niebezpieczna (zbyt kosztowna), ze względu na bliskość RFN i związane z tym możliwość wymknięcia się rozwoju sytuacji spod komunistycznej kontroli. Co najważniejsze, taka liberalizacja byłaby niepotrzebna, gdyż sowiecka strefa okupacyjna w Niemczech i tak korzysta ze wszechstronnej pomocy gospodarczej Republiki Federalnej. Manifestacyjna „niezależność” i „stalinizm” partii niemieckiej przynosi imperium sowieckiemu jedynie korzyści. Po pierwsze powoduje, że rząd RFN-u bezpośrednio zwraca się do Moskwy w nadziei, iż ta „wywrze wpływ” na kompartię niemiecką; powoduje to większe powiązanie polityki RFN z polityką ZSRR, a o to właśnie chodzi. Po drugie, owa „niezależność” dodatkowo uwierzytelnia „dobrych” komunistów z Kremla, którzy chcą pokoju, demokracji i współpracy, ale niestety nie są w stanie interweniować w „dawnym” kraju satelickim, bowiem właśnie odrzucili doktrynę Breżniewa. Liberalizacyjna taktyka komunistów niesie z sobą czasowe ograniczenie państwa policyjnego oraz większe możliwości działania i dlatego jest korzystniejsza dla społeczeństwa niż wariant rumuński. Władza zmuszona jest tolerować, choćby na pokaz, przynajmniej niektóre akcje swych przeciwników. Społeczeństwo Jest w stanie skuteczniej bronić się. Komuniści o tym wiedzą, jednak godzą się na czasowe ponoszenie owych kosztów liberalizacji i wkalkulowują je w swą strategię, gdyż nie mają innego wyjścia. Liberalizacja, umożliwiając komunistom manipulację, jednocześnie stwarza dlań niebezpieczeństwo, iż obok opozycji antystalinowskiej powstanie opozycja antykomunistyczna (antyustrojowa). I tu przebiega granica kosztów, które komuniści gotowi są zapłacić, ale nie oznacza to, że nie można i nie należy stale owych kosztów zwiększać. Z chwil, bowiem, kiedy władze rozpoczynają liberalizacyjny kurs, nic nie jest z góry przesądzone, gdyż komuniści nie są w stanie wszystkiego przewidzieć i zabezpieczyć się przed niekorzystnymi dla siebie konsekwencjami procesów, które uruchomili. By jednak tak się stało, powstać musi właśnie opozycja antykomunistyczna, świadomie dążąca już teraz do likwidacji systemu, a nie współpracująca z komunistami w dziele jego „reformy” i rezygnująca „na razie” z żądania wolnych wyborów. Pierwszym hasłem komunizmu „zreformowanego” jest ograniczenie cenzury. Zezwolenie na mniejszą dawkę kłamstwa i wygadanie się intelektualistów nie tylko przyciąga do „odnowionej” władzy inteligencję, ale pozwala również odciąć się od odpowiedzialności za zbrodnie minione, choć konieczne dla zbudowania komunizmu, które teraz, gdy społeczeństwo socjalistyczne zostało już stworzone, stanowią niepotrzebny balast. Można je jednak wykorzystać po raz drugi dla wzmocnienia systemu. Paradoksalnie bowiem, im komuniści bardziej pozwalają na ujawnianie potępionych już zbrodni, tym ostrzej podkreślają „przepaść” jaka ich rzekomo obecnie dzieli od ekip „stalinowskich”. W ten sposób pośrednio uwierzytelniają swą „demokratyczną przemianę” i szantażują społeczeństwo: popierajcie nas, gdyż chyba nie chcecie, żeby zastąpili nas staliniści i odwołali reformy. Złagodzona cenzura oraz obłaskawieni opozycjoniści czuwają by słowa potępienia nie spadały na system komunistyczny lecz na stalinizm, który dotąd uniemożliwiał budowę „socjalizmu z ludzką twarzą”. ścisła kontrola w sytuacji odwilży jest niemożliwa, więc czasem prześlizgnie się jakiś artykuł oskarżający, o zgrozo, nawet „późnego” Lenina. Dopiero jednak istnienie podziemnej prasy, o ile nie jest ona kontrolowana przez opozycję jedynie antystalinowską, obraca powyższą kalkulację w niwecz, gdyż ujawnianie „krwawych plam” wykorzysta ona do kompromitacji samego systemu. Dlatego opisana technika zastosowana w czasie „października” obecnie została uzupełniona o „rezygnacje z monopolu wydawniczego”. W Polsce, w czasie obrad okrągłego stołu, komuniści zaproponowali, by podziemne wydawnictwa zalegalizowały się, a wówczas nie będą prześladowane, choć będą musiały podporządkować się ustawie o cenzurze wprowadzonej w czasie stanu wojennego. Na Węgrzech natomiast zapowiedziano przyjęcie ustawy, która zezwoli każdemu na założenie własnej gazety, wydawnictwa czy stacji radiowej lub telewizyjnej, z zachowaniem rzecz jasna cenzury państwowej. Oba pociągnięcia, przyjęte na Zachodzie jako dowód głębokiego przywiązania komunistów do wolności prasy, pozwalają im na rozciągniecie kontroli nad tym, co im się właśnie spod kontroli wymknęło. Wprowadzenie cenzury sądowej szumnie ogłoszone na Węgrzech oznacza, że sami wydawcy w obawie przed konfiskatami i plajtą będą się samocenzurowali - kompartia zaoszczędzi tylko na wydatkach. Polityka ta wynika z prostego rachunku strat (ograniczenie cenzury) i zysków (ograniczenie wolnej prasy podziemnej), który dla społeczeństwa przedstawia się odwrotnie: stratą jest zmniejszenie zasięgu myśli niekontrolowanej, a zyskiem większy dostęp do prasy niezależnej, czasowo słabiej cenzurowanej. Strategia Gorbaczowa przyniosła jeszcze jeden wynalazek - pluralizm polityczny - i to w dwu wariantach: w krajach satelickich w odmianie „wielopartyjnej”, zaś w Nadbałtyce w postaci frontów popierania przebudowy. W Polsce, polityka ograniczonych represji, wybrana przez komunistów ze względu na ich priorytety w polityce zagranicznej, zakończyła się fiaskiem, gdyż nie mogła zniszczyć opozycji, a co gorsza (dla komunistów) nie zapobiegła uformowaniu się opozycji politycznej i antykomunistycznej, która miast mówić o „modelowaniu” komunizmu i wpływaniu na jego ewolucję, jak czyni to opozycja społeczna i ugodowa, głosi, że zlikwiduje komunizm nawet w jego „ludzkiej” wersji. Komuniści stanęli zatem wobec wyboru: albo kontynuować dotychczasową politykę i ryzykować jednocześnie wzmocnienie opozycji antykomunistycznej kosztem opozycji ugodowej, której fiasko oczekiwania na kompromis było już dla wszystkich widoczne od kilku lat, albo podjąć próbę wmontowania opozycji ugodowej w system za cenę ograniczonych ustępstw. W pierwszym wypadku władze ryzykowały również, że niezadowolenie społeczne wywołane reformami ekonomicznymi (np. likwidacją w dobie komputerów niepotrzebnego już z punktu widzenia potrzeb militarnych przemysłu ciężkiego) zostanie wykorzystane przez opozycję antykomunistyczną do poszerzenia swej bazy. Logiczne zatem, że władze wybrały reformy dokonywane do spółki z opozycją. Z jednej strony czasowo wyizolują one opozycję antyustrojową i osłabią potencjalny antykomunizm społeczeństwa, a z drugiej w ich toku sama opozycja konstruktywna skompromituje się w jego oczach i utraci swą bazę, co ułatwi komunistom pozbycie się jej lub całkowite podporządkowanie po zakończeniu operacji. Podjęcie tajnych kontaktów z nurtem ugodowym „Solidarności” - jak się teraz oficjalnie przyznaje - co najmniej w połowie 1987 roku - świadczy, że komuniści rozważali od dawna jako alternatywę wobec polityki ograniczonych represji jakąś formę porozumienia z „ludźmi o czystych rękach”, którzy mogliby ich uwierzytelnić wobec społeczeństwa i Zachodu. W grudniu 1987 roku przywódcy tego nurtu byli gotowi zrezygnować z „Solidarności” i kończyli demontować podziemie mając nadzieję na podjęcie legalnej działalności w ramach stowarzyszeń i instytucji oficjalnych. Fala strajków w 1988 roku przyśpieszyła jedynie porozumienie i zdecydowała, iż komuniści ostatecznie zgodzili się na legalizację „Solidarności”, choć jednocześnie uzyskali od drugiej strony taki stopień współpracy i takie zabezpieczenia, iż nie będzie ona groźna dla systemu. Obecna „Solidarność” Wałęsy nie będzie już ogólnonarodowym ruchem rozsadzającym komunizm. Nurt ugodowy, zagrożony utratą wiarogodności, zdecydował się na mniejsze ustępstwa niż przed strajkami 1988, choć znacznie większe, niż gotów był poczynić w latach 1981-1983. Porozumienie leżało też w interesie elity intelektualnej kraju. Grupa ta po ośmiu latach bojkotowania władzy odczuwała już silnie odsunięcie od prestiżowych stanowisk oraz materialne skutki swej akcji, lecz nie mogła jej zakończy bez utraty popularności we własnym społeczeństwie i dobrego imienia na Zachodzie, ważnego ze względu na możliwości uzyskiwania zachodnich nagród, stypendiów i wyjazdów, które w sytuacji rosnącej pauperyzacji kraju, decydują o poziomie jej życia. Porozumienie nie tylko otworzyło przed częścią inteligencji widoki na tak wyczekiwane kariery, ale również - jak się sama słusznie spodziewa - zalew „nagród za rozsądek”, które zachodnie instytucje zaczną masowo przyznawać. Nagroda pokojowa Parlamentu Europejskiego dla L. Wałęsy, czy National Endowment for Democracy dla J. Kuronia stanowią jedynie symboliczny początek dolarowego potoku. Umowy okrągłego stołu legalizują „Solidarność” Wałęsy, ale bez prawa do strajku i obarczają ją współodpowiedzialnością za skutki reform gospodarczych, a nawet zadaniem pilnowania robotników, by właśnie nie strajkowali. Jak stwierdził B. Geremek „Solidarność ... jest obecnie ruchem, który pomoże systemowi, jeśli nawet nie stanie się jego częścią”, jednak „pod warunkiem, że straci on swój totalitarny charakter”. Owa „przemiana” ma nastąpić dzięki wprowadzeniu dwuizbowego sejmu, oraz komunistycznego prezydenta, władnego wprowadzić stan wyjątkowy. Nomenklatura w gospodarce zostanie zachowana. Nie będzie reprywatyzacji, choć kapitał prywatny ma być dopuszczony na równych prawach z państwowym oraz obiecano wprowadzenie rynku, nawet w obrocie papierem. Doświadczenie każe odnosić się sceptycznie do rzeczywistych rezultatów tych obietnic. Jak np. komuniści pogodzą wolny rynek z zachowaniem nomenklatury? Trwające od kilku lat uwłaszczenie nomenklatury nie oznacza przekształcania partyjnych sekretarzy w kapitalistów, a jedynie zmianę sposobu zawłaszczania z kolektywnego na indywidualny. Do niedawna członkowie nomenklatury czerpali dochody bezpośrednio z kasy państwa i przedsiębiorstw państwowych, teraz źródłem ich dochodów stają się prywatne spółki (sic!), których są oni jedynymi właścicielami. Spółki te nie są jednak normalnymi przedsiębiorstwami działającymi zgodnie z prawami ekonomii, lecz pasożytami żyjącymi kosztem innych zakładów państwowych, które muszą sprzedawać spółkom swą produkcję poniżej kosztów i kupować od spółek ich towary (na ogół niskiej jakości) płacąc horrendalnie wysokie ceny. Powstały tak deficyt pokrywany jest z kasy państwa. Jeśli jednak nawet pominiemy tę kwestię, zapowiedziane reformy gospodarcze nie wychodzą poza ustępstwa okresu NEP-u, a więc nie zapowiadają utraty przez państwo kontroli nad działalnością ekonomiczną obywateli. Czy jednak komuniści nie ryzykują powstania nieodwracalnych zmian w świadomości politycznej społeczeństwa oraz uruchomienia procesu, który wyzwoli aktywność społeczną i dzięki niej zmieni układ sił na korzyść opozycji? Niezależny senat w dwuizbowym parlamencie może przecież stać się trybuną antykomunizmu, zaś zalegalizowana „Solidarność” narzędziem wywalczania ustępstw jak to miało już miejsce w latach 1980-1981? To zaś ogromnie podwyższyłoby nasze zyski z całej operacji i przekreśliłoby komunistyczną kalkulację i strategię. Otóż nie. „Solidarność” Lecha Wałęsy i powołanego przezeń Komitetu Obywatelskiego intelektualistów dokonała czystki, wyrzucając poza ramy związku wszystkich bardziej znanych działaczy (potencjalnych przywódców), którzy byli przeciwni przejmowaniu odpowiedzialności za gospodarkę, bądź krytykowali kierownictwo za zbytnią ustępliwość wobec komunistów. Ruch rewindykacji będzie więc się toczył poza „Solidarnością” i nie ona będzie starała się nadać mu polityczny charakter. Im bardziej „Solidarność” będzie się stawała partnerem dla komunistów, tym bardziej będzie musiała likwidować demokrację wewnątrzorganizacyjną i zamiast być wyrazicielką dążeń społeczeństwa wobec komunistów, przenosiła będzie do społeczeństwa wyniki porozumień osiągniętych z władzą. Związkowi grozi więc bardzo szybkie przekształcenie się w organizację autorytarną, co do tego stopnia rozbije opozycję, iż ten nowy podział zastąpi dawny, rozdzielający całą opozycję od komunistów. Władza, od 13 grudnia wyizolowana z narodu, znów się w nim zakorzeni, zaś rozczarowane i zniechęcone społeczeństwo może nie identyfikować się już z żadną siłą polityczną i ulec atomizacji. Jak podkreślali architekci porozumienia, wybory w ramach kurii posłów bezpartyjnych, która obejmuje 35 procent mandatów do izby niższej i wybory do izby wyższej - senatu, miały mieć charakter wolny. Od pierwszego momentu kampanii okazało się to jednak fikcją. Z jednej strony liczni działacze nurtu ugodowego zaczęli podkreślać, iż wystawianie innych kandydatów niezależnych oprócz zaakceptowanych przez Lecha Wałęsę jest przejawem działalności prokomunistycznej, gdyż osłabia jednolity front, z drugiej zaś policja zastosowała represje wobec Konfederacji Polski Niepodległej, jedynej organizacji antykomunistycznej, która zdecydowała się wzięć udział w wyborach. Kandydatów KPN-u starano się nie dopuścić do wyborów, co pośrednio wynikało już ze zobowiązania przyjętego w porozumieniach okrągłego stołu, iż ani „Solidarność”, ani partia komunistyczna w swych programach NIE BEDA WYKRACZAŁY poza ich ramy, podczas gdy KPN głosił właśnie hasło wykraczania. W dniu 10 maja 1989 r. Państwowy Komitet Wyborczy zażądał, by kandydaci na posłów, należący do KPN-u, prowadzili swą kampanię „w ramach nienaruszania zasad wynikających z ustawy o kontroli publikacji i widowisk”, czyli poddawali swe przemówienia cenzurze. Podobnego żądania nie wysunięto wobec kandydatów Lecha Wałęsy - nie było bowiem takiej potrzeby. PKW oświadczył też, iż KPN nie ma prawa wystawiać swych kandydatur, ponieważ jest organizacją nielegalną, co ludzie odczytali jako groźbę represji i zaczęli wycofywać swe podpisy spod list KPN-u. Zaznaczmy, że przynależność organizacyjna kandydatów niezależnych, zgodnie z ordynację wyborczą, nie miała znaczenia, ponieważ występowali oni indywidualnie i każdy musiał zebrać trzy tysiące podpisów, by mieć prawo kandydowania. Składających podpisy pod listami kandydatów „Solidarności” nikt nie straszył, a ich list nikt nie niszczył, jak czyniła to policja w wypadku KPN-u. Można więc domyślać się, że gdyby pozostałe ugrupowania antykomunistyczne zdecydowały się wzięć udział w wyborach, które „Solidarność” i komuniści określa1i jako wolne, ich listy nie zostałyby dopuszczone przez policję. Prawdopodobnie w końcu zarejestrowano kandydatów KPN, gdyż zdano sobie sprawę, że konkurując z kandydatami L. Wałęsy, którzy mieli prawo do występowania pod szyldem „Solidarności”, nie mają oni żadnych szans na zwycięstwo (wybory dały KPN 3 procent głosów). Rodzi się więc podejrzenie, iż niezależni kandydaci na posłów i senatorów musieli być tak dobierani, by co najmniej uzyskać tolerancję ze strony komunistów, co oznaczałoby, że same wybory były inscenizacją potrzebną dla zmobilizowania społeczeństwa wokół porozumień okrągłego stołu i przekonania Zachodu do udzielenia pomocy gospodarczej komunistom, jako nagrody za ich „demokratyczną przemianę”. Za taką interpretacją, przemawia też fakt, iż powołany przez Lecha Wałęsę Komitet Obywatelski „Solidarność”, odrzucił stosunkiem głosów 66 do 19 propozycję, by powołać Komitet Polityczny, który objąłby przedstawicieli także pozasolidarnościowych ugrupowań politycznych (KPN i innych) i zorganizował wspólną kampanię wyborczą. Zgoda oznaczałaby konieczność dopuszczenia do kandydowania z poparciem „Solidarności” nie tylko ludzi wytypowanych przez Komitet Obywatelski L. Wałęsy i wystąpienie opozycyjnej koalicji przeciw komunistom, ale jak oświadczył Jacek Kuroń: „Nie wolno nam zawierać FAŁSZYWYCH SOJUSZY”, tj. z antykomunistami. Po owej „fałszywej” stronie linii, która obecnie ostatecznie podzieliła opozycję polską, znalazła się część dawnej „Solidarności”, w tym warszawski Międzyzakładowy Robotniczy Komitet „Solidarność” oraz grupy związane z takimi znanymi działaczami jak Marian Jurczyk ze Szczecina, Andrzej Gwiazda z Gdańska, czy Andrzej Słowik z Łodzi, a także ugrupowania polityczne; lewicowe: „Solidarność Walcząca” i Polska Partia Socjalistyczna - Rewolucja Demokratyczna; prawicowe: Liberalno-Demokratyczna Partia „Niepodległość” i Polska Partia Niepodległościowa, centrowe jak Ruch Polityczny – „Wyzwolenie” i część Federacji Młodzieży Walczącej. Może jednak posłowie L. Wałęsy, gdy już znajdą, się w parlamencie przypuszczą atak na ustrój? Z błędu wyprowadziła nas warszawska kandydatka do senatu, Anna Radziwiłł, zapewniając swych wyborców, iż spodziewa się, że „Solidarność będzie humanizować i czynić bardziej ludzkim socjalizm realny”. Wiemy więc już, czym będzie zajmował się solidarnościowy senat - poszukiwaniami „ludzkiej twarzy” dla Jaruzelskiego. W ten sposób opozycja sejmowa wypełni jedynie ramy zakreślone dla niej przez komunizm „zreformowany”. Jakby na potwierdzenie tej tezy prof. B. Geremek, doradca L. Wałęsy i przewodniczący klubu poselskiego „Solidarność”, zapewniał w czasie swej wizyty w USA, iż jest socjalistą. Czy jednak niezależny senat nie mógłby odegrać roli centrum politycznego dla antyustrojowej rewolucji czy choćby masowego ruchu strajkowego, gdyby do nich doszło i przekształcić się wówczas w prawdziwy parlament, który wyłoniłby nową władzę? Jest to wątpliwe, gdyż będzie on reprezentował wyłącznie jeden, choć na razie najsilniejszy, kierunek opozycji i co najważniejsze, najprawdopodobniej nie będzie chciał takiej szansy wykorzystać, lecz raczej będzie starał się przeciwdziałać wybuchom, ponieważ jak zaznaczył J. Kuroń, chodzi o to, by ludzie dostrzegli swoją szansę w Sejmie, by za jego pośrednictwem wywierali nacisk na ześlizgiwanie się komunizmu ku demokracji. Rzecz jednak w tym, że działania w ramach Sejmu PRL niczego nie będą wymuszać, lecz przekształą się w niekończące się spory na temat reformy gospodarczej, naruszania porozumień okrągłego stołu i zakazu przerywania ciąży, jednocześnie stanowiąc dla Zachodu wizytówkę „demokratycznego komunizmu”. I właśnie o to komunistom chodzi. Ośrodek władzy znajduje się w systemie totalitarnym poza parlamentem; w politbiurze i w Ministerstwie Spraw Wewnętrznych. Dlatego nieprzypadkowo pierwszą decyzją „wiodącą” komunizm w Polsce ku demokracji było podwyższenie budżetu policji o 5 procent (już po uwzględnieniu stopy inflacji). Po kilku miesiącach istnienia, nowa „Solidarność” L. Wałęsy nie może przekroczyć 2 mln. Członków wobec 9,5 osiągniętych w takim samym czasie w 1980 roku. Wszystkie stanowiska przewodniczących regionów obsadzane są z mianowania przez L. Wałęsę; podobnie dobierane jest kierownictwo na poziomie ponadzakładowym, zaś terminy powszechnych wyborów w Związku i zjazdu stale odkładane. Dojdzie do niego, jak wyraził się L. Wałęsa, „gdy będę miał kontrolę nad wszystkimi regionami”. Jednocześnie Związek nie przejawia inicjatywy; dołącza się do protestów, gdy już rozpoczną je inni, nie wywiera nacisku na władze, ale raczej kanalizuje niezadowolenie i nie jest ośrodkiem polityki. Tę rolę pełni grupa kierownicza „Solidarności”, która zasiada w Sejmie. Zarówno grupa L. Wałęsy jak też komuniści potrzebowali utworzenia legalnej „Soldarności”; pierwsi by nie skompromitować się w oczach społeczeństwa, drudzy natomiast, by uwiarygodnić swą reformatorską przemianę. Jednocześnie zaś tylko okaleczony Związek dawał rękojmię lojalności wobec porozumień zawieranych przez obie grupy. W 1981 roku właśnie jego autentyczność uniemożliwiła taki sojusz. Legalizacja „Solidarności” stanowiła wiec w 1989 roku dla zespołu L. Wałęsy (w tym Kościoła) i politbiura kompartii koszt skuteczności prawdziwego porozumienia, którego treścią było wciągniecie do systemu komunistycznego umiarkowanej opozycji poprzez zmianę struktury Sejmu. Podobne porozumienie, chotć na o wiele mniejszą skalę, zawarł Kościół z komunistami w 1957 roku. Znalazła się wówczas w Sejmie grupa posłów katolickich, w tym Tadeusz Mazowiecki, deklarujących swoje oddanie dla socjalizmu Gomułki. Gdy komuniści poczuli się silniejsi, stopniowo usunęli z Sejmu wszystkich posłów tej grupy. Wprawdzie wysokość przegranej w wyborach czerwcowych 1989 mogła zaskoczyć partię, ale nie sam fakt klęski wyborczej, która musiała nastąpić; wyborcy brali odwet za kryzys, stan wojenny itp., tym bardziej, że tym razem mogli skreślać komunistów bezkarnie. Tak więc przyszły rząd koalicyjny z „Solidarnością” L. Wałęsy był od początku co najmniej brany pod uwagę, o ile w ogóle jego utworzenie nie stanowiło celu wyborów. Po wyborach posłowie „Solidarności” zademonstrowali swą lojalność nie wobec wyborców lecz w stosunku do partii komunistycznej: zgodzili się na obsadzenie przez komunistów mandatów, które w wyniku decyzji wyborców i zgodnie z ordynacją powinny wakować i umożliwili (grupa katolicka) wybór Jaruzelskiego wbrew zobowiązaniom składanym w czasie kampanii wyborczej. W obu wypadkach decyzję podejmowali doradcy L. Wałęsy zarówno z grupy katolickiej jak i socjaldemokratycznej. Takie zachowanie posłów „Solidarności” spotkało się z powszechnym oburzeniem i zostało w wielu okręgach odebrane jako zdrada. Gdyby premierem mianowano przedstawiciela grupy L. Wałęsy zaraz po wybraniu Jaruzelskiego prezydentem PRL głosami posłów „Solidarności”, mogłoby zostać to odebrane przez społeczeństwo jako dowód ukartowanego spisku. Władze jednak sprowokowały falę strajków wprowadzając bezsensowną i niepotrzebną podwyżkę cen, co sprawiło, że solidarnościowy premier uzyskał swe stanowisko na fali społecznego protestu. Czas naglił, ponieważ mimo zmasowanej propagandy obu stron, 38 procent wyborców pozostało w domach (gdy „Solidarność” wzywała do bojkotu wyborów w 1985 roku nie wzięło w nich udziału 35 procent wyborców), co wskazuje, iż rośnie potencjalna baza ruchu antykomunistycznego, zaś zdolność nowej „Solidarności” do mobilizowania społeczeństwa jest mniejsza niż „Sol idarności” podziemnej w czasie stanu wojennego. Mianowanie premierem reprezentanta katolików świeckich (i to opowiadającego _się za _socjalizmem i pozytywnie oceniającego teologię wyzwolenia) wieńczy porozumienie z komunistyczną władzą, którego architektem był Kościół. Posunięcie to może przynieść komunistom wiele korzyści: zachodnie kredyty, a nawet przyjęcie do EWG, uwiarygodnienie rzekomej likwidacji totalitaryzmu w Polsce, przynajmniej czasowe uśmierzenie niezadowolenia społecznego i wciągnięcie znaczącej części elity opozycyjnej do współpracy. Jednocześnie pozostawienie pod kontrolę komunistów policji i wojska, nie mówiąc już o aparacie państwowym, sprawia, że to oni będę podejmowali rzeczywiście istotne decyzje. Nowy rząd będzie natomiast zarządzał kryzysem. Komuniści nie tracąc władzy potrafili wyzbyć się odpowiedzialności za jej sprawowanie. Z punktu widzenia strategii globalnej Sowietów, najwiekszym_osiągnięciem rozwiązania polskiego jest całkowite „ukrycie” komunizmu pod złudzeniem demokracji. Mimo wszystko, istnieje możliwość przekształcenia komunizmu w Polsce w ustrój autorytarny, a następnie demokratyczny, wszakże pod warunkiem, iż państwo komunistyczne nie otrzyma żadnej pomocy z Zachodu. Wówczas komuniści, zagrożeni rewolucją, będą musieli stopniowo ustępować i wypuszczać ze swych rąk kolejne sfery gospodarki; niekomunistyczny premier może ten proces ułatwić, bądź utrudnić, jeśli będzie apelował o zachodnie kredyty i wyrzeczenia ludności. Ciekawe jest porównanie posunięć komunistów polskich i węgierskich. Czy rzeczywiście fakt, że węgierskie politbiuro ogłosiło przejście do systemu wielopartyjnego jest dowodem większego demokratyzmu komunistów budapeszteńskich lub wręcz ich przejścia na pozycje socjaldemokratyczne i uniezależnienia się od Moskwy? Zastanówmy się, cóż by się stało gdyby ekipa Jaruzelskiego zezwoliła, podobnie jak na Węgrzech, na formowanie się i legalne działanie partii politycznych? W Polsce, partie polityczne istnieję już od dawna w podziemiu i to właśnie w ich szeregach grupuję się antykomuniści. Partie te wysuwają nie tylko hasło obalenia ustroju, ale także pomocy w podobnych działaniach w krajach sąsiednich oraz dostrzegają gwarancję dla niepodległości Polski w rozbiciu ZSRR na państwa niezależne. Gdyby więc komuniści w Polsce zezwolili na legalne działanie niekomunistycznych partii, ZANIM zorganizowaliby się ugodowi chadecy, ludowcy i socjaldemokraci, z którymi mogliby oni zawrzeć porozumienie i w przebraniu rzędu koalicyjnego nadal sprawować rzeczywistą władzę, natychmiast skorzystałyby z okazji istniejące już ugrupowania antykomunistyczne, natomiast jawne represjonowanie jednych stronnictw i przychylna tolerancja wobec innych podważałoby wiarygodność owej wielopartyjności i „rezygnacji” z władzy. Dlatego komuniści polscy musieli ograniczyć się tylko do zalegalizowania ugodowego nurtu „Solidarności”, który w istocie stanowi już quasipartyjną koalicję umiarkowanych chadeków (T. Mazowiecki) i socjaldemokratów (B. Geremek, J. Kuroń, A. Michnik), zaś rząd solidarnościowo-komunistyczny odpowiada węgierskiemu rządowi koalicyjnemu czy przyszłym rządom z udziałem frontów ludowych w Nadbałtyce. Strategia węgierskiej kompartii polega na skoku do przodu: chce ona, by przyszłe „koalicyjne” stronnictwa ukształtowały się zanim wśród opozycji powstaną ugrupowania antykomunistyczne, które później będzie już łatwo izolować. Dlatego najpierw trzeba zbadać, czy partie tolerowane przez komunistów węgierskich rzeczywiście stwarzają wyzwanie dla ich władzy? Czy zapowiadane wybory mają być wolne i czy w ich wyniku będzie mógł powstać rząd naprawdę BEZ KOMUNISTOW? Najpierw należy uściślić, co oznacza termin „system wielopartyjny” w normalnym języku. Jeśli władza nie jest przedmiotem współzawodnictwa, to nie mamy do czynienia z ustrojem wielopartyjnym lecz jednopartyjnym, który dopuszcza nawet niezależnych posłów (bezpartyjnych lub członków partii innych niż faktycznie rządząca) w ilości nieszkodliwej, choć zależnej od okoliczności. W Polsce po 1956 roku było takich posłów kilku, na Węgrzech w latach 1944-1947 większość, a mimo to w obu wypadkach władzę sprawowała partia komunistyczna. W demokratycznych wyborach węgierskich uzyskała ona 17 procent głosów. Jej władza oparta była na przymusie „koalicji”, gdyż na mocy porozumień aliantów nie można było utworzyć rzędu bez komunistów. Skoro zaś przedmiotem wyborów na Węgrzech nie była ani władza, ani nawet stopień udziału w niej, gdyż kontrola nad policją (tajną) i armię zastrzeżona była dla komunistów, istniejący wówczas system nie był wielopartyjną demokracją parlamentarną. Już 15 grudnia 1988 r. władze partyjne wspominały o możliwości wprowadzenia systemu prezydeckiego i dwuizbowego parlamentu, czym zaskoczono w Polsce „Solidarność” dopiero w lutym 1989 r. Plenum partii węgierskiej, które obradowało w dniach 10-11 lutego 1989 roku podjęło decyzję o wprowadzeniu „pluralizmu politycznego w ramach systemu wielopartyjnego”, ale jak zaraz uściślono w komunikacie KC: „społeczeństwo nie jest przygotowane do natychmiastowego wprowadzenia władzy politycznej opartej na systemie wielopartyjnym”, ponieważ „istnieje niebezpieczeństwo destabilizacji”, tj. utraty władzy przez komunistów. Czy z tego wynika, iż komuniści godzą się z utratą władzy w przyszłości, gdyż system wielopartyjny musiałby do tego prowadzić? Bynajmniej. Druga decyzja KC zapowiadała bowiem podjęcie współpracy z „siłami postępowymi, socjalistycznymi, lewicowymi, demokratycznymi, ludowymi i narodowymi” oraz Kościołami, co w języku nowomowy oznacza utworzenie frontu narodowego, w którym inne organizacje uczestniczą przede wszystkim po to, by skryć fakt sprawowania rzeczywistej władzy przez samych komunistów. Także powierzenie opozycji w przyszłym rzędzie kilku resortów (np. zdrowia, budownictwa mieszkaniowego itp.), które z punktu widzenia komunistów są dla nich tylko niepotrzebnym obciążeniem, ułatwi im jedynie przetrwanie kryzysu, nie osłabiając podstaw ich systemu, choć niewątpliwie społeczeństwo skorzysta czasowo również na takim rozwiązaniu. Minister sprawiedliwości Kalman Kulscar, który przygotowuje projekt nowej konstytucji, już jesienią 1988 roku wyjaśnił, że „powstające nowe ruchy polityczne muszą być gotowe do współpracy z partią i powstrzymać się od stwarzania wyzwania wobec jej władzy lub stawiania radykalnych żądań”, a ponadto „każda z takich partii będzie musiała działać w koalicji z komunistami w parlamencie lub mówiąc inaczej uznać ostateczną kontrolę komunistów nad rzędem”. W kilka miesięcy później minister oświadczył jednak, iż planuje wykreślenie z konstytucji zasady kierowniczej roli partii komunistycznej. Jest to jedynie chwyt propagandowy, gdyż faktyczna władza kompartii oparta będzie na kontroli nad policją i w konsekwencji niemożności utworzenia rządu bez komunistów. W dzień po wspomnianym, „historycznym” plenum, 12 lutego 1989, I sekretarz Karoly Grosz stwierdził: jeśli inne partie „nie zaakceptują konstytucji, nie będą mogły działać legalnie!, ponieważ będzie to „PLURALIZM SOCJALISTYCZNY”. „Jestem przekonany - mówił dalej Grosz - że Węgry będę miały socjalistyczną konstytucję i partie, które wrogo ustosunkowują się do socjalizmu, nie będę się cieszyły wolnością działania”. Partia komunistyczna jest jednak „gotowa do współpracy z każdym ODPOWIEDZIALNYM czynnikiem politycznym”. By na takie miano zasłużyć, trzeba nie tylko akceptować socjalizm (tj. władzę komunistów), ale także zadeklarować cele, które będą „zapobiegały pogłębianiu się kryzysu”, czyli mówiąc wprost - umacniać władzę kompartii. Nie może być natomiast porozumienia z opozycyjnymi ekstremistami, którzy „występują, przeciw współpracy i kierują ludzi, znajdujących się pod ich wpływem, przeciwko systemowi”. Rzecz jasna nikt, kto liczy na sprawowanie władz razem z komunistami nie będzie sobie mógł pozwolić na zaszeregowanie do grupy „ekstremistów” i dlatego będzie musiał wykazywać się „rozsądkiem” i „odpowiedzialnością” w działaniu. Grosz uchodzi za „konserwatystę” i z racji uwikłania w akcje represyjną, po 1956 roku nie nadaje się do pełnienia funkcji partyjnego „liberała”. Dlatego należy się liczyć z jego usunięciem i objęciem stanowiska sekretarza partii przez Imre Pozsgaya, któremu udało się już uzyskać opinię szczerego demokraty. Zanim więc zachodni dziennikarze zaliczą komunistów węgierskich pod wodzą Pozsgaya do socjaldemokratów, warto porównać jego wypowiedzi z twierdzeniami „dogmatyka” Grosza. 5 listopada 1988 Pozsgay zauważył: „dysydenckie punkty widzenia mogłyby także znaleźć miejsce w rządzie, ale JEDYNIE jako CZEść KOALICJI. NIE OZNACZA TO WYNIESIENIA OPOZYCJI DO WŁADZY, gdyż ci, którzy kiedyś reprezentowali siły opozycyjne, teraz dojdą, do kompromisu lub porozumienia w interesie wspólnego rządu”. Kompromis ten będzie miał na celu ponowne zredagowanie konstytucji. „Aż do tego momentu będziemy pracowali, by POGODZIć INTERESY” komunistów i ugrupowań niezależnych (demokratycznych) i uzyskać dobrze „ugruntowany consensus”. Skoro jednak warunkiem opracowania nowej konstytucji, która pozwoliłaby na wolne wybory w 1990r jest wcześniejsze pogodzenie interesów, czyli ustalenia wspólnego interesu komunistów i opozycji, po cóż uczestnicy porozumienia mieliby występować w wolnych wyborach samodzielnie? Cała operacja ma zatem na celu zintegrowanie z kompartią, sił opozycyjnych, czyli utworzenie frontu narodowego w nowym przebraniu, zaś „wolne wybory” stanowić będą kolejną fikcję. 15 marca 1989 r. Pozsgay potwierdził przedstawione rozumowanie, oświadczając, że obecny brak równowagi czyni koniecznym zarówno dla partii komunistycznej jak i ugrupowań niezależnych zawarcie porozumienia w sprawie wyborów 1990 roku (doświadczenie polskie na pewno zostanie tu wykorzystane). Wypowiedział się też za wprowadzeniem urzędu prezydenta, który będzie miał prawo rozwiązywania parlamentu i wprowadzania stanu wyjątkowego (co właśnie „przypadkowo” ustalił już okrągły stół w PRL). Usunięty już z politbiura „stalinista” Jozsef Berecz określił zezwolenie na powstawanie nowych sił politycznych jako tworzenie „nowej solidarności narodowej”, rzecz jasna z komunistami. Zdaniem Grosza, budowa socjalizmu wymaga polityki sojuszu zwolenników różnych ideologii: „grupy na lewo od centrum” będzie łączyła z komunistami „akceptacja programu socjalizmu”, natomiast z grupami „na prawo od centrum” komuniści będę współpracować tylko w „niektórych sprawach”, jak np. w kwestii ochrony środowiska naturalnego. 15 lutego 1989 r., w wywiadzie udzielonym włoskiej „La Repubblica”, Pozsgay uściślił, kto zostałby dopuszczony do przyszłego rządu koalicyjnego z komunistami: „partia komunistyczna będzie nowoczesną partią lewicową otwartą ku centrum (...), ku grupom podobnym do zachodnich socjaldemokratów, powstaną też grupy centrowo-populistyczne” (tj. narodowe w warunkach węgierskich). Nie przeszkadza to Pozsgayowi składać deklaracji na potrzeby Zachodu, iż partia komunistyczna powinna być przygotowana na porażkę wyborczą i utratę władzy. Podobnie wypowiedział się 17 marca 1989 r. Lajos Major, rzecznik prasowy rządu, zapewniając że w wypadku przegranej w wyborach partia „przejdzie do opozycji”, ale nie trwóżmy się - komuniści Węgrów nie opuszczę, gdyż partia „gotowa jest wejść w koalicję ... nawet przed wyborami (1990 r.)” - uzupełnił Major. Cóż jednak stanie się, jeśli oprócz potencjalnych uczestników komunistycznej koalicji, z możliwości organizowania się skorzystają także jacyś „reakcjoniści”, którzy nie zechcą. „godzić interesów”. Pozsgay przyznaje (w La Repubblica), że ryzyko wyłonienia się sił konserwatywnych istnieje i będzie tym mniejsze „im szybszy i głębszy będzie proces przejścia” do koalicji, czyli im ściślejsza będzie integracja opozycji z kompartią i skuteczniejsze zatarcie różnicy między wolnością i komunizmem. Porównanie wypowiedzi „dogmatyka” Grosza, „stalinisty” Berecza i „liberała-socjaldemokraty” Pozsgaya ukazuje, że choć posługują się oni nieco różnymi językami, wszyscy trzej reprezentują tę samą koncepcję wchłonięcia i posłużenia się opozycją dla wzmocnienia systemu, ponieważ wszyscy trzej są KOMUNISTAMI i wyrażają jedynie aktualnie przyjętą linię polityczną swej kompartii! Konkretne dekoracje w jakich nastąpi „socjaldemokratyzacja” partii węgierskiej nie są jeszcze przesądzone. Zapewne brane są pod uwagę różne scenariusze: „odnowa” partii z wykorzystaniem tworzących się już struktur poziomych lub wspomniana przez Pozsgaya możliwość wystąpienia reformistów z partii i założenia własnej organizacji, czy też utworzenia „nowej” partii przy wykorzystaniu „Frontu Marcowego” R. Nyersa. Nieprzypadkowo w grudniu 1988 roku oświadczył on w telewizji, że partia powinna dokonać syntezy tradycji komunistycznej i socjaldemokratycznej. To samo powtórzyło 23 czerwca 1989 r. plenum KC partii węgierskiej stwierdzając, iż jej celem jest „dokonanie nowej (sic!) syntezy wartości komunistycznych i socjaldemokratycznych” (czytaj: komunizmu i demokracji). R. Nyers, K. Grosz, I. Pozsgay i M. Nemeth utworzyli nowe władze (tzw. Prezydium) partii. Nie wolno jednak zapominać, że pozostanie to partia komunistyczna i tworząc „demokratyczną protezę” realizować będzie komunistyczne cele, mimo że mogą pojawić się niekorzystne dla partii zjawiska, jak choćby tendencje reformistyczne. Najważniejsza dla nas jest jednak odpowiedź na pytanie: na ile opozycja węgierska przygotowana jest, by zwiększyć koszty ponoszone przez komunistów w toku realizacji ich strategii „reform”? Forum Demokratyczne, założone za zgodą władz w 1987 roku i skupiające umiarkowaną inteligencję kierunku narodowego, na razie na swoim kongresie, który odbył się w dniach 11-12 marca 1989 r., nie zdecydowało się na przekształcenie się w partię polityczną. Organizacja ta liczy już 13 tysięcy członków i jest najsilniejszym ugrupowaniem opozycyjnym. Znajduje ona wspólny język z komunistycznymi władzami na płaszczyźnie obrony praw narodowych Węgrów zamieszkałych w państwach sąsiednich. Jak ujął to Csengey, jeden z działaczy Forum, niezależne grupy chcą porozumieć się z komunistami dla NARODOWEJ jedności w reformie, ponieważ interesy ruchów reformatorskich są tożsame z interesami reformatorskiego skrzydła w partii. Forum odrzuciło wprawdzie zawarcie jakiegokolwiek porozumienia wstępnego z partią komunistyczną ale podkreśliło, że po wyborach (a wiec niezależnie od ich wyników) wejdzie w taką koalicję, gdyż jak stwierdziło: „potrzebujemy consensusu”. Nieco bardziej radykalny od Forum jest skupiający 1800 członków Związek Wolnych Demokratów, którego zjazd założycielski odbył się 13 marca 1989 r. Powołała go część grup tworzących dotąd Sieć Inicjatyw Niezależnych. Związek skupia działaczy, którzy na przełomie lat 1970-tych i 1980-tych rozpoczęli działalność w obronie praw człowieka i wydawanie pierwszych publikacji niezależnych. Ich program polityczny dotychczas nie wykraczał poza koncepcję podzielenia władzy w państwie na część zastrzeżoną dla partii komunistycznej i część pozostawioną społeczeństwu, którą zorganizowałoby ono na zasadach demokracji. Obecnie Związek gotów jest wejść w koalicję z partią komunistyczną, ale dopiero po przeprowadzeniu wolnych wyborów. Związek nie jest jednolity pod względem politycznym, gdyż jego działaczy łączy przede wszystkim rywalizacja z Forum Demokratycznym o uzyskanie pozycji głównego partnera w rozmowach z komunistami. Miałyby one przede wszystkim usunąć „brak wzajemnego zaufania” między zwolennikami totalitaryzmu i demokracji. Powstanie takiego „zaufania” będzie wielkim sukcesem politycznym komunistów, którym dotychczas groziło całkowite wyobcowanie ze społeczeństwa, jego antagonizacja i w konsekwencji utrata władzy. Istniejący od roku niezależny Związek Młodych Demokratów (FIDESZ) posunął się najdalej, żądając likwidacji kontroli partii komunistycznej nad ministerstwem spraw wewnętrznych, ale jednocześnie, większością dwu trzecich głosów, zdecydował o przystąpieniu do kierowanej przez partię jednolitofrontowej organizacji młodzieżowej (MIOT). Działająca od 18 listopada 1988 r. i skupiająca już dwa i pół tysiąca członków Partia Drobnych Posiadaczy (Kisgazdagpart), miała swój kongres 23 marca 1989 r. Jej przewodniczący Partai, nie zdobył się również na zajęcie zdecydowanego stanowiska, gdyż na pytanie, czy jego ugrupowanie jest antykomunistyczne, odpowiedział: „nie jesteśmy zwolennikami komunistów”. Zatem, rozumując logicznie, partia jest wobec komunistów neutralna. 1 marca 1989 odbył się zjazd Partii Socjaldemokratycznej, która działa od 16 lutego i zrzesza według swych działaczy 8 tysięcy członków. 25 lutego 1989 r. powstała „Solidarność Robotnicza”, a jeszcze 4 grudnia 1988 zaczął się kształtować ruch chadecki. Związek Wolnych Demokratów, Partia Drobnych Posiadaczy i Partia Socjaldemokratyczna domagają się wycofania wojsk sowieckich oraz neutralizacji Węgier, zaś wszystkie ugrupowania podkreślają konieczność przeprowadzenia wolnych wyborów. Nie oznacza to jednak odsunięcia komunistów od władzy. To komuniści ustalają reguły gry i każde ugrupowanie chce udowodnić swoją przydatność w przyszłej koalicji. Emigracyjny historyk węgierski, F. Fejto utrzymuje, że po sowieckim zapewnieniu, że nie będzie interwencji, „kierownicy partii i stowarzyszeń nie komunistycznych z Budapesztu ze swej strony zadeklarowali, że nie chcą całkowicie odsunąć partii komunistycznej od władzy, nawet jeśli zostałaby ona porzucona przez większość swych oddziałów”. Pozostaje jedynie ustalenie ceny. Jeszcze w 1988 roku (przed warszawskim okrągłym stołem) Rezső Nyers, członek politbiura i jeden z twórców Frontu Marcowego, reformistycęnego klubu partyjnego, proponował utworzenie ciała konsultacyjnego, które zinstytucjonalizowałoby dialog z opozycją. Od lutego 1989 roku komuniści prowadzili dwustronne rozmowy z nowymi ugrupowaniami, które miały doprowadzić do obrad węgierskiego okrągłego stołu. Jego pierwsze posiedzenie wyznaczono na 8 kwietnia 1989 r. Osiem ugrupowań niezależnych (w tym wymienione wyżej) postanowiło jednak zbojkotować rozmowy, gdyż komuniści odmówili zagwarantowania, że będą one miały praktyczne skutki, iż dotyczyć będą nowej konstytucji i wolnych wyborów oraz dlatego, że nie zaprosili przedstawicieli FIDESZ. Według komunistów, obrady miały służyć wymianie zdań, tj. zmiękczeniu opozycji, zanim dojdzie do wspomnianego „pogodzenia interesów” komunizmu i demokracji. Po około dwumiesięcznej przerwie doszło wprawdzie do rozpoczęcia obrad, lecz nie przyniosły one żadnych rezultatów. Węgierska kompartia może sobie jeszcze pozwolić na pewną grę na zwłokę, gdyż nie grozi jej natychmiastowy wybuch ruchu strajkowego, jak miało to miejsce w Polsce, może więc więcej czasu poświęcić na wypracowanie odpowiedniej socjotechniki. Czas jednak gra na niekorzyść komunistów, ponieważ w lipcu 1989 roku odbył się w Budapeszcie Zjazd założycielski Węgierskiej Partii Października. Wysuwa ona hasło obalenia komunizmu w każdej wersji i odrzuca prowadzenie z komunistami rozmów „okrągłego stołu”. Organizacja kierowana przez G. Krasso jest jeszcze mała, lecz jej powstanie jest oznaką, że również na Węgrzech pojawili się antykomuniści. Zjawisko to potwierdza radykalizacja wspomnianego już FIDESZ. Podczas pogrzebu I. Nagya, 16 czerwca 1989, przedstawiciel Związku Viktor Orban stwierdził: „Jeśli uwierzymy we własne siły, zdołamy zmusić kierownictwo partii, by poddało się wyrokowi wolnych wyborów, a wówczas wybierzemy rząd, który natychmiast rozpocznie negocjacje w sprawie całkowitego wycofania wojsk sowieckich”. Tak więc na Węgrzech zaczyna zarysowywać się znany z Polski podział na opozycję, która widzi możliwość osiągnięcia niezależności kraju w ramach (sic!) Układu Warszawskiego i w sojuszu ze zreformowaną od wewnątrz węgierską kompartią oraz na zwolenników wolnych wyborów bez ugody z komunistami. Doświadczenie komunistów węgierskich w budowaniu „nowej” kompartii oraz w oswajaniu i wchłanianiu opozycji ugodowej dzięki koalicji rządowej, będzie można później wykorzystać w Polsce, gdy nadejdzie czas obiecanych „wolnych wyborów”. Warunkiem będzie jednak likwidacja lub marginalizacja polskiej opozycji antykomunistycznej, która nie stara się budować zaufania do komunistów lecz chce pozbawić ich władzy. J. Berecz, gdy był członkiem politbiura, wyjaśnił, iż komunistyczne Węgry potrzebuj, zachodnich inwestycji na sumę 3,5 - 5 mld dolarów rocznie, natomiast według byłego sekretarza partii Grosza, potrzeba 3 - 4 mld na ruszenie struktury gospodarczej państwa i 3 mld kredytów ponad sumy niezbędne na bieżące spłaty odsetek od dotychczasowego zadłużenia. Czy jednak komuniści węgierscy zdecydowali się stworzyć swój wariant „demokratycznej protezy” wyłącznie z przyczyn ekonomicznych? Czy 18 miliardowy dług (wobec 5,5 mld wartości rocznego eksportu do strefy dolarowej) oraz obawa przed powtórzeniem się schematu polskiego stanowi, wystarczające wyjaśnienie? W marcu 1989 partia komunistyczna ujawniła, że chciałaby latem tego roku zorganizować konferencje europejskich i amerykańskich partii politycznych, by dać początek „konstruktywnemu dialogowi”. Jako ewentualnych uczestników konferencji wymieniono Labour Party, CDU, CSU, SPD, FDP, włoską chadecję, zaś spośród partii komunistycznych „tylko” PZPR i KPZR. Oprócz kwestii praw człowieka i oczywiście rozbrojenia (Zachodu), omawiano by - na wniosek samego Gorbaczowa - także projekt „wspólnego domu europejskiego”. Komuniści oczekują, że na konferencji „sformułowana zostanie nowa filozofia europejska”. By Węgry mogły w sposób wiarygodny propagować na Zachodzie ów nowy „historyczny kompromis” między wolnością i totalitaryzmem, komuniści wegierscy muszą w interesie całego obozu sowieckiego przybrać „demokratyczny” wygląd, rzecz jasna nie tracąc jednocześnie rzeczywistej władzy, lecz sprawując ją jedynie zza dekoracji „atrapy demokracji”. I jeśli do wspomnianej konferencji jeszcze nie doszło, to tylko dlatego, iż sama partia węgierska jest jeszcze niedostatecznie przygotowana, np. jeszcze nie zmieniła nazwy. ODNOWA W EUROPIE JEST ELEMENTEM NOWEGO WSPóLNEGO DOMU EUROPEJSKIEGO (tytuł prasowy) Premier Miklos Nemeth po powrocie z Moskwy wyznał, że „sekretarz generalny KPZR powitał ideę pluralizmu”, chociaż Sowiety szukają go w systemie jednopartyjnym. Sekretarz KC Matyas Szűros sugerował publicznie finlandyzację Węgier i wreszcie w marcu 1989 roku Oleg Bogomołow, ekonomista z ekipy Gorbaczowa, dostrzegł możliwość utworzenia „neutralnych” i „burżuazyjno-demokratycznych” Węgier na podobieństwo Austrii i Szwecji. Mimo owej przemiany Węgry powinny jednak - zdaniem Bogomołowa - pozostać w Układzie Warszawskim. Jak można być neutralnym i jednocześnie należeć do Układu Warszawskiego? Narzuca się odpowiedź, iż „neutralność” taka przeznaczona jest na eksport, natomiast członkostwo w Układzie Warszawskim miałoby stanowić gwarancję, że komuniści nie zostaną odsunięci od władzy, czyli, że „historyczny kompromis” między wolnością i komunizmem nie będzie żadnym stanem przejściowym do demokracji, a jego długotrwałość zależeć będzie od interesów imperium sowieckiego. Nowa strategia sowiecka polega więc na posłużeniu się Węgrami jako przynętą dla Niemiec i dla uwierzytelnienia mitu „wspólnego domu europejskiego” oraz mitu rezygnacji przez Sowiety Gorbaczowa z kontroli nad ustrojami państw satelickich. Wybór Węgier narzucał się sam. Z jednej strony uzyskały one na Zachodzie opinię najbardziej liberalnego i zreformowanego kraju komunistycznego, a nikt nie zadawał sobie trudu sprawdzenia, iż „liberalizm” tamtejszych komunistów wynikał z braku potrzeby stosowania represji. Społeczeństwo pamiętało bowiem ofiary przegranej rewolucji i nie wysuwało żądań politycznych wobec władzy. Potrafiono też propagandowo rozegrać na Zachodzie połowiczne zmiany gospodarcze, które jedynie opóźniły nadejście kryzysu, ale za to teraz wielu obserwatorom wydaje się logiczne, że Węgry jako pierwsze podejmują reformę polityczną, skoro wcześniej, również jako pierwsze, starały się przeprowadzić reformę ekonomiczną. Z drugiej strony brak do niedawna opozycji antykomunistycznej stwarzał mniejsze zagrożenie wymknięcia się procesu spod kontroli komunistów, niż gdyby terenem eksperymentu uczynić Polskę (inne kraje komunistyczne nie wchodzą w grę, gdyż mają opinię „stalinowskich”). Ponadto Węgry leżą na uboczu szlaku strategicznego prowadzącego przez Polskę do Niemiec. Tak więc nie większa niezależność, lecz właśnie całkowita zależność od moskiewskiego centrum międzynarodowego komunizmu jest najważniejszą (choć nie jedyną) przyczyną tworzenia na Węgrzech „demokratycznej atrapy”. Jeszcze lepiej niż w przypadku Węgier strategię koalicyjną (jednolitofrontową) można prześledzić na przykładzie Słowenii. Jugosławia jest niezależna od ZSRR, więc wybór podobnej strategii wynika tylko z wewnętrznej sytuacji systemu komunistycznego w tym kraju. Jugosławia jako pierwsza spośród krajów komunistycznych zaczęła badać możliwości przystąpienia do EWG. Otrzymała jednak oficjalnie odpowiedź negatywną, którą umotywowano brakiem wolnego rynku i systemu wielopartyjnego (tj. demokracji parlamentarnej). Skoro Janez Drnovszek, wybrany 2 kwietnia 1989 w głosowaniu powszechnym przedstawicielem Słowenii do dekoracyjnej kolektywnej prezydentury Jugosławii, oświadczył, że podstawowym zadaniem powinno być rozpoczęcie w ciągu pięciu lat (tj. do roku 1993) rozmów w sprawie członkostwa Jugosławii w EWG, Związkowi Komunistów Jugosławii nie pozostało nic innego, jak pozwolić na powstanie „wielopartyjności”. J. Drnovszek nie ma żadnej władzy, lecz jako bezpartyjny i legitymujący się poparciem wyborców prezydent Jugosławii, będzie mógł odegrać pożyteczną dla komunistów rolę „wizytówki” demokratycznych przemian. Tymczasem partyjne kierownictwo Słowenii, która jako jedyna nie ma problemów narodowych i jest najlepiej gospodarczo rozwiniętą republiką, wybrało już strategię „reform” i 6 marca 1989 r. potwierdziło, iż w Słowenii należy wprowadzić „pluralizm polityczny... zamiast ... władzy jednopartyjnej”. W tej sytuacji zaczęły powstawać niezależne partie (związki) polityczne, które są tolerowane przez władze POD WARUNKIEM, że wstępują do podporządkowanego komunistom Związku Socjalistycznego (frontu narodowego). Już w 1988 roku powstał Związek Chłopski, na czele którego stanął Ivan Oman. 11 stycznia 1989 roku odbył się zjazd założycielski już czterotysięcznego Słoweńskiego Związku Demokratycznego. Do jego władz weszli m.in. wspomniany już I. Oman i Janez Jansza oraz jako przewodniczący prof. Dimitrij Rupel. Program organizacji, opublikowany w oficjalnym dzienniku „Delo” stwierdza, iż będzie ona ściśle współpracowała ze Związkiem Socjalistycznym. Potwierdził to w swoim wystąpieniu przed kamerami telewizji belgradzkiej prof. Rupel. Jego zdaniem, aby wprowadzić demokrację parlamentarną trzeba najpierw zmienić konstytucję Słowenii oraz statut Związku Socjalistycznego: „Związek Socjalistyczny musi stać się koalicję różnych sił i ruchów, które na równych prawach współpracowałyby w budowaniu ustroju politycznego”. Przy innej okazji przewodniczący oświadczył: „nie możemy stworzyć wyzwania dla kierowniczej roli partii, choć naszym ostatecznym celem jest demokracja, a nie demokratyzacja”. W lutym 1989 roku założono Słoweński Związek Socjaldemokratyczny. Na jego czele stanął przywódca strajkowy z zakładów Litostroj w Lublianie, inżynier France Tomszić. Początkowo odrzucił on w imieniu socjaldemokratów propozycje jakiejkolwiek współpracy ze Związkiem Socjalistycznym, dopóki komuniści zachowuję w nim „kierowniczą rolę”. Gdy jednak w połowie lutego, tuż przed zjazdem założycielskim partii, policja zażądała od socjaldemokratów przystąpienia do Związku Socjalistycznego, grożąc w przeciwnym razie zakazem działania i represjami, Tomszić „zmienił” poglądy i zadeklarował: „będziemy mieli większe osiągnięcia pracując wewnątrz systemu, niż jako pseudopolityczna partia”. Stała się więc również nieaktualną groźba bezpartyjnego prezydenta Republiki Słowenii Janeza Stanovnika, który zapowiedział, że socjaldemokratom nie zezwoli się na zarejestrowanie jako partii i dlatego nie będą mogli zgłosić własnych kandydatów w wyborach. Okazało się więc po raz kolejny, że również „liberalni” komuniści są tymi, którzy ustalają zasady gry. 10 marca 1989 roku inicjatywa obywatelska „Społeczeństwo 2000” przekształciła się w „Słoweński Ruch Chrześcijańsko-Społeczny”, który także przystąpił do Związku Socjalistycznego. Dlaczego „liberalnym” komunistom słoweńskim tak zależy, by wszystkie niezależne organizacje przypadkiem nie wymknęły się poza kontrolowany przez nich Związek Socjalistyczny, skoro przecież zdaniem własnym i Zachodu, chcą demokracji parlamentarnej? Odpowiedzi udzielił „bezpartyjny” liberał Stanovnik, wyjaśniając, iż dla niego ideałem byłby powrót do formuły frontu narodowego, który pod nazwę Frontu Wyzwolenia działał w okresie okupacji i w 1943 roku oficjalnie podporządkowany został partii komunistycznej (tj. po około dwu latach istnienia), a następnie wchodzące w jego skład organizacje niekomunistyczne rozwiązano. Gdyby teraz komuniści zezwolili na niezależną działalność poza Związkiem Socjalistycznym, ryzykowaliby, iż nowe partie mogłyby nie zechcieć stworzyć z nimi wspólnego frontu narodowego, lecz domagałyby się władzy zgodnie z wynikami przyszłych wyborów. Partia słoweńska ponosi rzecz jasna również koszty wybranej przez siebie strategii; choć występują w niej tendencje reformistyczne, na razie jednak nic nie zagraża jej władzy. Według podobnego wzoru, choć znacznie wolniej, rozwija się sytuacja w Chorwacji. 28 lutego 1989 roku w Zagrzebiu odbyło się zebranie założycielskie Chorwackiego Zjednoczenia Demokratycznego (HDZ), któremu przewodniczył były reformista partyjny i więzień polityczny za czasów Tity, Franjo Tudjman. W programie HDZ czytamy, iż jego celem jest „przekształcenie Związku Socjalistycznego w demokratyczną trybunę dla różnych prądów i dążeń ideowych”. Dlatego powinien on przestać pełnić funkcję pasa transmisyjnego partii komunistycznej. HDZ nie formułuje jasno i zdecydowanie postulatu budowy systemu wielopartyjnego i pozbawienia władzy komunistów, lecz ogranicza się do ogólnikowego głoszenia haseł demokratycznych oraz stwierdza, iż wśród tradycji, na których nadal powinna opierać się chorwacka świadomość narodowa są także „wizje i doświadczenia chorwackiej lewicy, marksistów i komunistów, wyniesione ze wspólnej walki z Serbami i pozostałymi narodami o socjalistyczne społeczeństwo samorządowe...”. Mimo tak ugodowego stanowiska, wyrażającego się jak widzieliśmy również w używaniu komunistycznej nowomowy, HDZ na razie nie jest partnerem dla władzy i stanowi obiekt oficjalnych ataków prasowych, zaś F. Tudjmanowi wytoczono proces sądowy. Mimo to 17 czerwca HDZ ukonstytuował się, lecz natychmiast został sparaliżowany przez wewnętrzny rozłam na grupę Tudjmana i Vladimira Veselicy. 2 marca opublikowano deklarację Chorwackiego Związku Socjalno-Liberalnego (HSLS). Wśród jego założycieli znaleźli się m.in.. Vlado Gotovac, Bożko Kovaczewić (Serb), Franjo Zenko, Slavko Goldstein i Zvonko Levtić. 17 kwietnia 1989 r. na posiedzeniu chorwackich władz Związku Socjalistycznego, które miały podjąć decyzję o ewentualnym przyjęciu w swój skład HSLS, S. Goldstein zadeklarował, że HSLS „pragnie działać w ramach Związku Socjalistycznego i instytucji legalnych” celem jego „zreformowania, aby stał się rzeczywiście związkiem sił demokratycznych i przestał być organizacją Związku Komunistów”. Wówczas zażądano od HSLS usunięcia z jego programu postulatu wprowadzenia w Chorwacji „ustroju wielopartyjnego”. W sprawie tej miało wypowiedzieć się zebranie założycielskie nowej organizacji wyznaczone na 20 maja 1989. Nowoobrany przewodniczący Związku S. Goldstein złożył oświadczenie, iż wprawdzie organizacja dąży do systemu wielopartyjnego, ale dopóki konstytucja nie zostanie zmieniona, działać będzie respektując system jednopartyjny („w takich ramach na jakie zezwala nam prawo” – „Nova Hrvatska”, nr 11/1989). Kwestia demokracji parlamentarnej nie jest jednak pojmowana jednakowo przez wszystkich działaczy HSLS. Gdy członek jego Rady Związku Nenad Sesardić stwierdził, iż „pluralizm wewnątrz lewicy nie jest żadnym pluralizmem” i wskazał na prawo i potrzebe powołania partii prawicowych: katolickiej, liberalnej, konserwatywnej („Mladina”, 2.06.1989), wywołał protest członka Komitetu Wykonawczego Darka Bekicia. Jego zdaniem klasyczny parlamentaryzm byłby w Jugosławii „nieskuteczny”, natomiast powinien go zastąpić podział władzy z partią komunistyczną, która zatrzymałaby kontrolę nad wojskiem i policją” („Mladina”, 9.06.1989). Gdy więc komuniści w Chorwacji zdecydują, się na stworzenie swej „demokratycznej protezy” będę już mieli partnerów, którzy tymczasem represjonowani (w sposób ograniczony) przez policję zdobędą zaufanie społeczeństwa. W Serbii 18 kwietnia powstała organizacja - Stowarzyszenie na rzecz Jugosłowiańskiej Inicjatywy Demokratycznej - która próbuje przeciwstawić się nacjonalistycznej polityce ekipy S. Milosevicia, zaś Związek Pisarzy Serbii wystosował w maju 1989 r. kolejny apel o wprowadzenie systemu wielopartyjnego. O ile jednak słoweńska partia komunistyczna wyraźnie chce rozwiązać swe problemy posługując się „demokratyczną protezą”, zaś partia w Chorwacji jeszcze waha się przed podjęciem tej decyzji, o tyle komuniści serbscy postanowili w walce o zachowanie władzy posłużyć się „protezą nacjonalizmu” i dlatego sytuacja demokratów serbskich jest o wiele trudniejsza. Pojawia się też niebezpieczeństwo, że ulegną oni naciskowi ideologii nacjonalistycznej. Wybierając strategię „reform” komuniści w Jugosławii, podobnie jak na Węgrzech czy w Polsce, muszą godzić się na jej koszta: legalne działanie organizacji niezależnych, zmiany w świadomości politycznej społeczeństwa itp., które jednak nie stwarzają tak długo bezpośredniego zagrożenia dla systemu, dopóki opozycja godzi się na faktyczną kontrolę sprawowaną przez komunistów za pośrednictwem Związku Socjalistycznego. W przyszłości nawet wymienione ustępstwa będą mogli oni obrócić na swą korzyść, przedstawiając „koalicyjność” rządów, jako dowód swej „cudownej” przemiany demokratycznej i uzyskać dzięki temu rzeczywiste ustępstwa od Zachodu. Działacze niezależni w Słowenii i Chorwacji zapewne uważają, iż wprowadzając swe organizacje, których celowo nie nazwali partiami lecz związkami, do Związku Socjalistycznego, czyli jugosłowiańskiego odpowiednika frontu narodowego, uzyskują możliwość legalnego działania, unikają represji i gdy się już wzmocnią będą potrafili przekształcić tę instytucję w rzeczywistą koalicję z komunistami lub nawet bez ich udziału. Jest to poważny błąd, gdyż kierownicza rola partii komunistycznej nie wynika ze statutu Związku Socjalistycznego i nie zniknie wraz z jego zmianą, lecz jest rezultatem posiadania przez nią w swych rękach policji i wojska, dzięki którym kompartia zawsze może przywrócić status quo, gdy „reformy” spełnią już swą rolę. Koalicja niezależnych organizacji z komunistami może też zaciemnić różnice między demokratami i totalitarystami. Inna jest sytuacja kompartii czechosłowackiej. Optymalnym rozwiązaniem byłoby wykorzystanie mitu wiosny praskiej jako wzorca ustrojowego, który miał rzekomo połączyć demokrację z komunizmem. Niebezpieczeństwo (dla komunistycznej władzy) operacji powrotu polega na tym, iż wymagałaby ona rehabilitacji około 0,5 mln komunistów usuniętych z KPCz, z których wielu chętnie ponownie zasiadłoby we władzach partyjnych, jak to kilku z nich już zadeklarowało z kraju i emigracji. Konsekwencję nagłej rehabilitacji mogło by więc być zniszczenie obecnej partii komunistycznej, której kadry zrobiły karierę dzięki czystkom po 1968 roku. (Przy okazji widzimy jak korzystnie jest dla komunizmu rehabilitować komunistów dopiero po ich likwidacji). Dlatego zwrot może dokonywać się bardzo wolno, przy stopniowej wymianie kadr najbardziej skompromitowanych, na funkcjonariuszy, którzy dotychczas pozostawali w cieniu i wykorzystaniu Kościoła jako amortyzatora procesu (stąd pierwsze ustępstwa wobec Watykanu i ruchu katolickiego). Osobę Dubczeka i mit „socjalizmu o ludzkim obliczu” wykorzystuje się na razie przede wszystkim poza granicami kraju; nieprzypadkowo właśnie na Węgrzech, by stworzyć tam polityczny horyzont przemian pożądanych przez komunistów oraz na Zachodzie, by uzyskać poparcie dla koncepcji „wspólnego domu” z komunistami „zreformowanymi”. Byłoby to twórcze wykorzystanie alibi, które lewica europejska uczyniła dla siebie z wiosny praskiej – patrzcie - komuniści też mogą być demokratyczni. Gra idzie więc o wskoczenie w przebranie wiosny praskiej. I pomyśleć, że gdyby w 1956 roku Chruszczow przez pomyłkę kazał swoim wojskom zaatakować Warszawę, Gomułka, który w 1970 roku rozkazał strzelać do robotników polskich, uchodziłby w oczach własnego narodu i całego świata za bohatera narodowego oraz wzorzec demokraty miłującego wolność. Gdyby czechosłowacka partia komunistyczna chciała, z pewnością znalazłaby sposób na zamknięcie ust Dubczekowi, podobnie jak to skutecznie czyniła w poprzednich latach. Zezwolenie mu na zamieszkanie w Bratysławie i podróże do Pragi, dzięki czemu może on demonstrować zachodnim dziennikarzom jak bardzo jest prześladowany przez „stalinowców”, wskazuje iż Dubczek kreowany jest na pozytywnego bohatera „zreformowanego” komunizmu. Również szybkie uzyskanie paszportu na wyjazd do komunistów włoskich nie może być dziełem przypadku. Chodziło zapewne o odświeżenie reformatorskiej opinii, jaką cieszyła się kompartia włoska i zasugerowanie Zachodowi, iż Gorbaczowa należy uważać za takiego samego zwolennika demokracji i postępu za jakich niestety już przyzwyczajono się uważać komunistów włoskich. Dubczek bowiem składał oświadczenia propagandowe kreujące Gorbaczowa na sowieckiego Dubczeka anno domini 1988. W Czechosłowacji, podobnie jak w Rumunii, utrzymywanie systemu w starej formie jest na razie korzystne dla komunizmu, ponieważ rodzi autentyczną, oddolną sympatię społeczeństwa dla Gorbaczowa i „zreformowanego” ZSRR. Nie tylko manifestanci wznoszą okrzyki na cześć genseka i komunizmu (przebudowy), lecz również eurokomunistyczni opozycjoniści wysyłają listy do Moskwy z prośbą o ... interwencję. Sytuacji tej nie można jednak przedłużać w nieskończoność, gdyż pasożytnicza gospodarka komunistyczna potrzebuje żywiciela (tj. Zachodu), a jednocześnie przeciąganie „stalinizmu” może spowodować, iż w przyszłości, gdy władze przystąpią do tworzenia czechosłowackiej odmiany „demokratycznej atrapy”, wyposażonej w „demokratyczną protezę” porozumienia z ruchem Karty 77, społeczeństwo nie będzie już chciało zadowolić się „zreformowanym” komunizmem i powrotem do linii Dubczeka. Obecny społeczny nacisk na reformy, w warunkach liberalizacji, zamieni się w dążenie do obalenia systemu. Tak samo rozumował Vaclav Havel przesyłając 12 lipca 1989 roku list do genseka Jakesza. Pisarz proponował komunistom porozumienie z rozsądną opozycją, gdyż w przeciwnym razie - jak się wyraził - obecny ruch ustąpi miejsca fundamentalistom z młodego pokolenia, którzy nie będą już chcieli prowadzić dialogu z komunistami lecz pozbawią ich władzy. Młodzi antykomuniści dla przedstawiciela Karty 77 jawią się więc nie jako sojusznicy w walce z totalitaryzmem, ale zagrożenie dla dotyhczasowej opozycji ugodowej. Havel pewien jest, że obserwujemy „pierwsze oznaki narodzin innego, bardziej demokratycznego systemu ... będzie on w sposób widoczny różnił się od normalnej demokracji parlamentarnej”(wywiad dla RFE z 15 lipca). Pisarz nie odpowiada jednak na pytanie, czy owa hybryda będzie miała cechy trwałości, czy nie ułatwi przypadkiem komunistom zarządzania kryzysem i pasożytowania kosztem owej „normalnej demokracji”? Podobnie jak w innych wypadkach nie twierdzę, iż KGB wszystko z góry zaplanowało, ale że komuniści działaj, w sposób przemyślany i starają się nie zamykać przed sobą żadnej drogi; dysponują po prostu kilkoma scenariuszami. Nawet jeśli są zmuszeni do jakichś ustępstw, wkalkulowują je do swego rachunku strat i zysków i starają się je wykorzystać w swojej strategii politycznej. Celem nie może być powrót do wiosny praskiej lecz do republiki parlamentarnej; nie opozycja społeczna lecz polityczna, nie reformy cząstkowe i linia Dubczeka lecz wolne wybory, nie tylko wycofanie wojsk sowieckich lecz także rozwiązanie policji politycznej itp. Niestety, powolne przygotowania czechosłowackiej kompartii do operacji „reforma” już znajdują kontrahentów po opozycyjnej stronie barykady, którzy gotowi są, w zamian za dopuszczenie do legalnego działania i liberalizację, do ograniczenia swych aspiracji. Przykładem takiej oferty był artykuł Pavela Tigrida, redaktora i wydawcy paryskich „Svedectvi”. Jego zdaniem obecna ekipa partyjna prędzej czy później upadnie (my sądzimy, iż zostanie planowo zmieniona) i wówczas sytuację tę należy wykorzystać stwarzając pluralizm polityczny, który „nie obejdzie się bez niezależnych i pełnoprawnych partii politycznych”. Nie wszystkie jednak będą równie pożądane, gdyż „w warunkach czechosłowackich niemal tradycyjnie (i patrząc perspektywicznie) znaczne poparcie wyborców uzyskałaby partia socjaldemokratyczna i oczywiście chrześcijańska. A kto wie, ponieważ już się napiło z tylu ZATRUTYCH IDEOWO DZBANÓW - także partia zuchwale konserwatywna” - straszy P. Tigrid. Autor sugeruje więc, że on z „zatrutych dzbanów” pił nie będzie, nie ma więc wątpliwości, iż proponowana przez niego socjaldemokracja i chadecja okażą się odpowiednim partnerem dla komunistów. Sygnał z pewnością został odebrany i „odnowione” politbiuro o panu Tigridzie nie zapomni. Cóż robić by kalkulacje komunistów zawiodły? Podobnie jak w poprzednio omawianych wypadkach, nie należy zadowalać się odgrywaniem roli, którą nam wyznaczyli i ograniczać się do żądań, na które i tak muszą się zgodzić, lecz zwiększać koszty (dla nas zyski) operacji, które Sowieci i tak muszą przeprowadzić, jeśli nie chcą znaleźć się na śmietniku historii. I jeszcze krótko zatrzymajmy się na przykładzie Bułgarii. Dlaczego tamtejsza kompartia nie wybrała strategii „reform”? Trzeba przyznać, iż gensek T. żiwkow ogłosił w styczniu 1988 r. wprowadzenie rewolucyjnych reform i w lutym nawet przekonał ówczesnego zastępcę sekretarza stanu USA J. Whiteheada, który udał się właśnie do Europy Wschodniej w celu odnalezienia i wspomożenia komunistów-reformatorów, iż jest jednym z poszukiwanych kandydatów do dolarowego deszczu. Amerykański dyplomata nie tylko uwierzył żiwkowowi, czemu trudno się dziwić, skoro o swych dobrych intencjach zerwania z komunizmem zapewniał go sam gensek bułgarskiej kompartii, ale jeszcze uwierzytelniał owe „reformy” przed dziennikarzami w Brukseli. Przez pół roku sowietolodzy i dziennikarze sporo zarobili opisując odejście bułgarskich komunistów od komunizmu. Po 10 miesiącach wszakże reformy okazały się bzdurą i sam Whitehead musiał przyznać po październikowej wizycie w Sofii, że tamtejszy reżym należy do represyjnych. W międzyczasie sytuację próbowali ratować zawsze niezawodni dziennikarze i sowietolodzy twierdząc, iż zmiany proponowane przez żiwkowa były „tak rewolucyjne”, że ich wprowadzenia zakazał sam Gorbaczow. I pewnie na tym by się zakończyło, gdyby kilkunastu bułgarskich opozycjonistów nie założyło w styczniu 1988 r. Stowarzyszenia Obrony Praw Człowieka, na czele którego stanął Ilia Minew, przebywający w areszcie domowym na zesłaniu. Odpowiedzią władz były jedynie represje. Nieposłusznych deportowano, zsyłano, nękano powtarzającymi się aresztami, które już trudno było przypisać rozkazowi z Moskwy. Członkowie Stowarzyszenia zadeklarowali jedynie: „chcemy pomóc rządowi, sygnalizując nadużycia władzy i łamanie prawa dokonywane przez administrację”. W listopadzie 1988 r. grupa inteligencji sofijskiej, w tym reformiści partyjni, założyła klub dyskusyjny „Głasnost i Pieriestrojka”, by propagować reformy Gorbaczowa w Bułgarii. Ponieważ spotkały ich represje, sowietolodzy mogą teraz rozwinąć teorię o „uniezależnianiu się” bułgarskiej kompartii od KPZR, na podobieństwo partii rumuńskiej. Wydaje się, że formułowanie antykomunistycznych żądań trafiłoby w Bułgarii w próżnię, gdyż społeczeństwo zsowietyzowane, które nie zaznało liberalizacji jest nieprzygotowane do przyjęcia haseł politycznych. Z drugiej zaś strony, komuniści, którzy nie potrzebują liberalizacji, nie muszą się liczyć z opinią Zachodu i dlatego mogliby zniszczyć represjami w zarodku cały ruch. Taktyki reform w Bułgarii nie potrzebuje na razie ani kompartia, ani cały blok sowiecki. Wprawdzie liberalizacja w Bułgarii nie pociągnęłaby zbyt dużych kosztów, ani wielkiego ryzyka wymknięcia się spod kontroli, gdyż nikt tam (znów - na razie) nie wychodzi poza hasła destalinizacji, ale nie przyniosłaby też żadnych istotnych zysków imperium komunistycznemu. Wobec własnego społeczeństwa destalinizację z powodzeniem zastąpiono kampanią antyturecką, która z jednej strony uwolni komunistów od trudno przenikalnej społeczności tureckiej (do połowy sierpnia wygnano około 300 tysięcy spośród 1 mln. Turków), z drugiej natomiast może na krótką metę przysporzyć władzy popularności wśród mas bułgarskich (np. puste domy deportowanych Turków odda się Bułgarom itp). Wydaje się, że „wielopartyjność” została zastrzeżona dla krajów satelickich, natomiast w samym ZSRR „demokratyczna proteza”, tam gdzie zdecydowano się ją wprowadzić, przybrała inną formę. Nieprzypadkowo fronty narodowe popierania przebudowy działają bez przeszkód tylko w republikach bałtyckich. Jeśli bowiem liberalizacja Gorbaczowa miałaby charakter powszechny, nie zaś selektywny, należałoby się spodziewać, iż zakres wolność w innych republikach będzie taki sam lub podobny jak w Nadbałtyce. Tak samo, gdyby przemiany w Nadbałtyce były przede wszystkim wynikiem bojowości tamtejszych ruchów narodowych, to należałoby oczekiwać porównywalnej liberalizacji na Zakaukaziu, gdyż ruch narodowy jest tam co najmniej równie potężny jak na Litwie, Łotwie i w Estonii. Tymczasem, „dziwnym trafem”, liberalizacja na największą skalę objęła tylko republiki bałtyckie. Dlaczego? Zachodni dziennikarze i sowietolodzy zwykle odpowiadali, że jeśli w jakiejś republice nie nastąpiło zwiększenie zakresu wolności, działo się tak z winy tamtejszych „stalinowców”, którzy trzymają mocno za gardło „bezbronnego” Gorbaczowa i nie pozwalają mu na reformy, zaś Nadbałtyka ma po prostu szczęście do liberalnych sekretarzy (właściwie socjaldemokratów). Gdy jednak 25 kwietnia 1989 r. Gorbaczow usunął jedną trzecią, składu KC KPZR (110 osób), stało się jasne, że posiada on pełnię władzy i wszystko, co dzieje się w państwie musi uzyskać jego aprobatę. Zachodni propagatorzy bajki o „jastrzębiach” i „gołębiach” na Kremlu musieli zamilknąć na kilka tygodni. Działająca jawnie od połowy 1988 roku Narodowo-Demokratyczna Partia Gruzji zorganizowała w kwietniu kilkudniowe masowe manifestacje w Tbilisi z żądaniem ogłoszenia suwerenności republiki (nie mylić z niepodległością, czyli oderwaniem się od ZSRR). Gdyby Sowiet Gruzji poszedł w ślady Sowietu Estonii i przyjął uchwałę o suwerenności, manifestacje by rozładowano. Zamiast tego sprowadzono z podmoskiewskiego garnizonu Rewtowo składające się z Rosjan wojska KGB, a do kierowania operacją przybył ze stolicy ZSRR zastępca ministra obrony K. Koczetow. Decyzja zapadła zatem w ministerstwach obrony i spraw wewnętrznych w Moskwie, co oznacza, że bezpośrednią odpowiedzialność za nią ponosi politbiuro KPZR i osobiście sam Gorbaczow. (Do tego samego wniosku dochodzi A. Podrabinek, „Nowoje Russkoje Słowo”, lipiec 1989). 9 kwietnia o godzinie 3-ciej nad ranem rozpoczęto kilkudniową masakrę. Bilans ofiar obejmuje co najmniej 150 zabitych, setki rannych, około 500 aresztowanych. Taka reakcja władz była logiczna i z ich punktu widzenia konieczna. Już ustawa przyjęta w lipcu 1988 roku rozszerzyła uprawnienia wojsk specjalnych do walki z demonstrantami i praktycznie zniosła prawo do legalnego organizowania, wbrew woli władz, niezależnych manifestacji. 8 kwietnia 1989 Prezydium Rady Najwyższej zatwierdziło poprawki do kodeksu karnego, które przewidują m.in. kary do 10 lat więzienia „za działalność antypaństwową”. W ten sposób „liberał” Gorbaczow przygotowywał się do tłumienia ruchów wolnościowych tam, gdzie nie przewidziano ich tolerowania i ograniczenia ich siły tam, gdzie tolerowane, zbytnio się rozwinęły i przyjęły platformę antykomunistyczną i niepodległościową. Gruzja, jak dowiodły wydarzenia kwietniowe, zalicza się właśnie do pierwszej kategorii. Na Zakaukaziu jest zbyt mało Rosjan, by za ich pośrednictwem kontrolować rozwój wydarzeń (por. sytuację w Estonii i Mołdawii). Izolacja od reszty państwa działa tym razem na korzyść tych narodów i zwiększenie zakresu ich wolności mogłoby prowadzić do rzeczywistego oderwania od ZSRR. Z drugiej strony, republiki kaukaskie leżą zbyt daleko od centrum państwa, by ich przekształcenie w specjalną strefę gospodarczą było równie korzystne, jak w wypadku Nadbałtyki. Zachód Zakaukaziem się nie interesuje i mógłby „reformy” komunizmu tam nie zauważyć. Ponadto, inaczej niż w wypadku okupacji Nadbałtyki, Zachód od dawna uznaje aneksję Zakaukazia i jego „suwerenność” jest tam niepotrzebna dla legitymizacji ustroju komunistycznego z punktu widzenia prawa międzynarodowego. Za mało zatem korzyści, a za duże ryzyko wymknięcia się sytuacji spod kontroli komunistów, by Kreml chciał rozszerzać eksperyment bałtycki z reformowaniem komunizmu na Zakaukazie. Czy to znaczy, że Gruzja jest skazana? Otóż nie. Komuniści chcąc złamać ruch niepodległościowy represjami wprawdzie nie zawiedli się na zachodniej opinii publicznej, która udała, iż nie dostrzega masakr w Gruzji lub wręcz obwiniła o ich sprowokowanie Gruzinów („chcieli za dużo i mało brakowało a przeszkodziliby Gorbaczowowi zreformować komunizm”), ale przeliczyli się w ocenie reakcji samych Gruzinów. Powszechne oburzenie i wzrost nastrojów antyrosyjskich i antykomunistycznych, a nade wszystko kontynuacja oporu, już zmusiły Moskwę do pewnych ustępstw. Zezwolono na powołanie frontu ludowego, który pod wpływem oddolnego nacisku uległ radykalizacji. Następnie wszystkie ugrupowania gruzińskie utworzyły Komitet Ocalenia Narodowego, zaś władze zaczęły tracić kontroli nad organizacjami, które utworzyły same dla zrównoważenia wpływów opozycji (Towarzystwo Szoty Rustawelego). Jeśli komuniści będą zagrożeni otwartą rewoltą na Zakaukaziu, zmuszeni zostaną, wbrew pierwotnej strategii, rozszerzyć uprzywilejowany status Nadbałtyki na republiki zakaukaskie, co z kolei otworzy nowe możliwości samoorganizacji i walki o wolność i niepodległość. Na tej drodze istnieje jednak olbrzymie niebezpieczeństwo. Nieprzypadkowo w lipcu 1989 roku doszło nagle do walk przy użyciu broni palnej, w tym maszynowej i dynamitu, między Gruzinami i Abchazami w Abchaskiej Republice Autonomicznej wchodzącej w skład Gruzji oraz do konfliktu z Azerbejdżanami zamieszkałymi w gruzińskim okręgu Marneuli. Konflikt narodowy w tych regionach istniał zawsze, ale jego przebieg (użycie broni maszynowej) wskazuje na manipulację KGB. Pogrążenie całego Zakaukazia we wzajemnych rzeziach umożliwi sprawowanie kontroli nad regionem w majestacie prawa i z poparciem opinii publicznej, która będzie przekonana, że jedynie Sowiety (komunizm) może zapewnić spokój. I nawet jeśli ruchy narodowe tego obszaru wreszcie zwróciłyby się przeciwko komunizmowi, nie będą mogły niczego dokonać, gdyż jednocześnie będą zwalczały się nawzajem. W tym kierunku właśnie zmierza dotychczasowy rozwój wydarzeń w Gruzji, gdyż z Komitetu Ocalenia Narodowego wystąpił Sojusz Demokratyczny Z. Gamsahurdii, który za najważniejsze zadanie w obecnej chwili uznał organizowanie gruzińskich bojówek w Abchazji, gdzie na 100 tys. Abchazów przypada 0,5 mln Gruzinów! Jeszcze wyraźniej można wskazać na specjalny status republik bałtyckich przez porównanie ich z Ukrainą. Prasa światowa i emigracja ukraińska jak zwykle upatrywały przyczyny braku przebudowy na Ukrainie w fakcie sprawowania tam władzy przez breżniewowca Szczerbyckiego. Zwłaszcza Ukraińcom nie mieściło się w głowie, że inny Ukrainiec może prowadzić w sferze językowej bardziej antynarodową politykę niż Stalin. Zapominali przy tym, iż Szczerbycki jest przede wszystkim komunistą, a jego ukraińskość ma tylko o tyle znaczenie, o ile jest w interesie ruchu komunistycznego. Z punktu widzenia zaś spoistości komunizmu ukraińskość jedynie mu przeszkadzała. Wymiana aparatu partyjnego na Ukrainie stwarza zbyt wielkie niebezpieczeństwo dla imperium, gdyż w warunkach nawet ograniczonej liberalizacji mogłaby prowadzić do odrodzenia się komunizmu narodowego, a ten już raz - w latach 1920-tych - zagroził jedności Sowietów. Gdyby komuniści zezwolili na taki sam zakres wolności tutaj, jak w Nadbałtyce, ryzykowaliby zbyt wiele, ponieważ nie byliby w stanie utrzymać pod kontrolę ruchu narodowego i wolnościowego w 50-cio milionowej republice i odizolować jej od reszty państwa, tak jak milionową Estonię, czy 6-cio milionową Nadbałtykę. Budowanie „demokratycznej protezy” na Ukrainie grozi upadkiem komunizmu w Sowietach i ich rozpadem. Stąd ograniczoność i powolność zmian, wprowadzanych jedynie pod naciskiem ruchu opozycyjnego. Na jego korzyść gra wielkość i potencjał Ukrainy. Sprawiają one, że zastosowanie wariantu gruzińskiego rozprawy z opozycję mogłoby stać się zbyt niebezpieczne dla komunizmu. Dlatego przeważa polityka ograniczonych represji. Ukraina i Białoruś ukazują, iż nie można bezkarnie igrać z ideami, następuje bowiem ich przejęcie tam, gdzie tego nie przewidziano. Nadbałtykę można kontrolować, ale nie sposób przeszkodzić rozprzestrzenianiu się zrodzonych tam koncepcji. Są to koszty, których komunistyczni stratedzy nie przewidzieli. Od połowy 1988 roku ugrupowania niezależne na Ukrainie ponawiały próby utworzenia narodowego frontu przebudowy. Od czerwca we Lwowie, a później w Kijowie, organizowano wielotysięczne wiece, na których ponawiano to żądanie. W lipcu 1988 roku powstał Ukraiński Związek Helsiński, który zaczął propagować przekształcenie ZSRR w konfederację państw i rozpisanie na Ukrainie wolnych wyborów, a więc likwidację ustroju komunistycznego. Na czele UZH stanął Łewko Łukianenko, skazany w latach 1960-tych na karę śmierci za propagowanie wystąpienia Ukrainy z ZSRR. W lutym 1989 roku powstała w Kijowie Ukraińska Liga Ludowo-Demokratyczna, która stawia sobie za cel stworzenie zjednoczonego bloku organizacji o różnym profilu ideowym, walczących wspólnie „przeciwko totalitarnemu reżymowi komunistycznemu”, przeciw „monopolowi aparatu partyjnego i państwowego”. Liga głosi, iż jedyną gwarancją demokracji na Ukrainie może być „niepodległe i suwerenne państwo ukraińskie” bez związków z ZSRR czy Rosją i swoją szansę dostrzega w „upadku imperium i ustanowieniu odnowionych, suwerennych państw” Liga wstąpiła na zasadzie autonomicznej do Związku Helsińskiego. Obok tych dwu organizacji istnieje jeszcze Ukraiński Front Chrześcijańsko-Demokratyczny Wasyla Siczki i grupa I. Makara oraz I. Prichodki ze Lwowa, które krytykują Związek Helsiński za ugodowość wobec Sowietów. W obliczu kształtowania się pluralistycznej opozycji antykomunistycznej, władze podjęły próbę wytrącenia jej inicjatywy z rąk i w lutym 1989 r. same utworzyły w Kijowie ludowy front na rzecz pieriestrojki. Wysuwa on wprawdzie szereg postulatów narodowych, ale jednocześnie opowiada się za federacją czyli zachowaniem status quo (np. nie przewiduje wprowadzenia obywatelstwa ukraińskiego) oraz jasno stwierdza, iż wstąpić do niego może JEDYNIE osoba i organizacja, „jeśli popiera kurs przebudowy partii komunistycznej”. Ponadto Front uznaje „kierowniczą rolę KPZR”, co spowodowało, że Ukraiński Związek Helsiński jako organizacja nie wstąpił do Frontu, lecz jedynie wydelegował swego łącznika. We władzach „Ruchu” (ukraińska nazwa frontu) znalazło się jednak kilku członków UZH, którzy wstąpili do frontu indywidualnie. Dopiero wymknięcie się Ruchu spod kontroli kompartii zagroziłoby ustrojowi. Jeżeli opozycji ukraińskiej udałoby się poruszyć masy, powstałaby sytuacja, w której komuniści musieliby zdecydować się na rozszerzenie statusu Nadbałtyki na Ukrainę, a to mogłoby w ogóle uniemożliwić realizację komunistycznej strategii „reform” przyspieszyć klęskę komunizmu. Gorzej niż na Ukrainie, sytuacja przedstawia się na Białorusi, gdzie działania opozycyjne nie wykroczyły poza utworzenie w styczniu 1989 r. pieriestrojkowego frontu „Odrodzenie”, który początkowo spotkał się z represjami. Jego linia polityczna jest podobna do realizowanej przez front mołdawski - zwalczanie „stalinizmu” władz lokalnych i manifestowanie lojalności wobec ekipy Gorbaczowa postrzeganej jako demokratyczna (sic!). W republikach, gdzie komuniści zdecydowali się na ryzyko wprowadzenia ograniczonej liberalizacji, jest wprawdzie łatwiej działać niż w Rumunii czy Bułgarii, ale o wiele trudniej niż w Nadbałtyce. Dlatego na Zakaukaziu, Białorusi i Ukrainie ruch wolnościowy musi być przygotowany na większe ofiary, by zmusić komunistów do ustępstw. Dlaczego jednak Nadbałtyce udzielono specjalnego statusu? Wydaje się, że decydujące znaczenie miał czynnik gospodarczy, dążenie do stworzenia z tego regionu specjalnej strefy ekonomicznej, dzięki której zachodnie technologie przenikałyby do ZSRR. Drugim powodem była chęć uczynienia z Nadbałtyki okna wystawowego demokracji à la Gorbaczow i być może posłużenie się nią w procesie integracji z Europą Zachodnią lub przynajmniej ze Skandynawią. Taka rola wymaga też zmian politycznych, ale takich, które nie zagroziłyby ani komunizmowi, ani kontroli Sowietów nad tą strefą. Nie jest jasne, czy powstanie frontów popierania przebudowy w republikach bałtyckich było sterowane z moskiewskiego centrum, czy też partia wykorzystała tę koncepcję, by wytrącić inicjatywę z rąk opozycji niepodległościowej, która od połowy 1987 roku organizowała masowe demonstracje i której nie można było ostro represjonować nie kompromitując samej liberalizacji. 2 lutego 1988 r. powstała Estońska Narodowa Partia Niepodległości, w czerwcu założono Łotewski Narodowy Ruch Niepodległości, a 3 lipca wznowiła swą działalność Liga Wolności Litwy, na czele której stanął Antanas Terleckas. Były to wprawdzie nieliczne organizacje, ale stanowiły jedyną alternatywę wobec partii komunistycznej, władze ryzykowały więc, iż wszyscy niezadowoleni zwrócą się w ich kierunku. W powołaniu frontów znaczną rolę odegrała partyjna inteligencja twórcza, dzięki czemu komuniści zachowali pośrednią kontrolę nad nowymi ruchami. Początkowo powstawały one w opozycji do lokalnego aparatu partyjnego. Dzięki temu oraz podnoszeniu kwestii narodowej, fronty potrafiły zakorzenić się w masach i mobilizować je. Nowe organizacje zaczęły powstawać w kwietniu w Estonii, a w czerwcu na Litwie i Łotwie, by ostatecznie ukonstytuować się w październiku 1988 roku. Wszystkie trzy fronty rozpoczęły walkę z rusyfikacją i zapowiedziały dążenie do uzyskania przez swe republiki suwerenności w ramach ZSRR oraz niezależności gospodarczej z własną walutą. Pojawiło się też hasło osobnych, narodowych jednostek Armii Czerwonej, ale nigdzie nie zakwestionowano roli KGB, która zapewnia faktyczną kontrolę sowieckiemu centrum, gdyż jest bezpośrednio podporządkowane Moskwie. Kiedy Gorbaczow zmienił kierownictwo partyjne w Nadbałtyce na swoich ludzi, doszło do „pogodzenia” partii z frontami, które jednak w nierównym stopniu stały się jej pasami transmisyjnymi i nie skanalizowały całego niezadowolenia. Także ich profil polityczny pozostaje bardzo różnorodny, gdyż łączą (zwłaszcza litewski) ludzi o przekonaniach od antykomunistycznych do komunistyczno-narodowych. W Estonii, gdzie kierownictwo wymieniono najwcześniej, partia przejęła inicjatywę liberalizacji oraz walki z rusyfikacją i dzięki temu wobec frontu faktycznie odgrywa rolę kierowniczą zaś grupę antykomunistyczną zepchnęła na margines. Na Litwie natomiast, gdzie zwlekano ze zmianą kierownictwa partii, Liga Wolności Litwy umocniła się, a w samym froncie (po litewsku: Sąjūdis) znalazło się sporo antykomunistów. W jego władzach bezpartyjni mają jeden głos przewagi. Tu też doszło „w czasie wyborów do Kongresu ZSRR do najostrzejszej konfrontacji z partią. Sąjūdis zdobył 36 mandatów spośród 39, o które się ubiegał (na 42 mandaty litewskie). Sytuacja na Łotwie kształtuje się w sposób pośredni. 16 listopada 1988 Sowiet Estonii, a 18 maja 1989 Sowiet Litwy jednogłośnie proklamowały suwerenność swych republik, co oznacza, że na ich terenie ustawodawstwo będzie mogło się różnić od centralnego. Już wcześniej, 13-14 maja, podczas obrad przedstawicieli trzech frontów w Tallinie, uchwalono, że republiki bałtyckie przejmą pełną kontrolę nad swymi gospodarkami od roku 1990. 18 maja Sowiet Estonii przyjął nowe ustawy gwarantujące ograniczoną własność prywatną mieszkańcom republiki i zagwarantował pełną własność zagranicznym inwestorom. Zapowiedziano też wprowadzenie własnej waluty. Wydaje się, że Estonia pełni w strategii sowieckiej rolę wzorca dla pozostałych dwu republik, można się więc wkrótce spodziewać podobnych zmian na Litwie i Łotwie. Za suwerennością republiki w Estonii głosowali wszyscy, w tym rosyjscy deputowani, na Litwie zaś 5 posłów wstrzymało się od głosu. Fakt głosowania rosyjskich posłów za suwerennością najlepiej świadczy, że nie był to żaden bunt, lecz akt cieszący się aprobatą centrum. Po pierwszym głosowaniu Moskwa wydała oficjalny protest, który nie miał żadnych następstw. Trudno przyjąć, że zabrakło jej wojska, skoro znalazła je w podobnej sytuacji w Gruzji. Co więcej, decyzja Sowietu litewskiego zapadła po wizycie delegacji Sąjūdisu w Moskwie i rozmowach z członkiem politbiura KPZR Łukianowem, które miały miejsce 6 kwietnia 1989 (podobnie decyzja Sowietu estońskiego została podjęta po spotkaniu w październiku 1988 tutejszego genseka V. Väljasa z Gorbaczowem). Łukianow postawił tylko dwa warunki: zachowanie socjalizmu (a więc kierowniczej roli kompartii) oraz jedności partii litewskiej i sowieckiej. Przewodniczący Sąjūdisu V. Landsbergis zapewnił ze swej strony, iż „nie należy utożsamiać pojęcia socjalizmu z zależnością państwową” oraz, że „zasada socjalizmu pozostanie”. Łukianow podsumował spotkanie oświadczając: „Jeśli Sąjūdis nadal będzie kierował się postanowieniami XIX związkowej konferencji partyjnej i jeśli dążyć będzie do rozwinięcia wszystkich pluralistycznych możliwości WŁADZY SOWIECKIEJ (podkr. J.D.) - wówczas pozostanie” („Atgimimas” 15/1989). Delegacja Sąjūdis podkreślała dążenie do suwerenności państwowej (valstybinės suverenitas) i niezależności (savarankiškumas); nie należy jej mylić z niepodległością (nepriklausomybė), czyli zerwaniem z ZSRR, którą stawiają sobie za cel litewskie ugrupowania antykomunistyczne. Wspomniana różnica terminów nie jest przypadkowa. Przyznanie suwerenności państwowej, czyli autonomii wewnętrznej republikom sowieckim nie jest niczym nowym. Gdy w 1922 roku bolszewicy postanowili utworzyć ZSRR, Lenin uznał, iż poszczególne republiki powinny być właśnie suwerenne przy jednoczesnym zachowaniu scentralizowanej partii komunistycznej i centralnie kierowanej policji politycznej. Takie rozwiązanie mogło być tylko tymczasowe, gdyż w konsekwencji musiałoby przynieść również federalizację aparatów partyjnych, co nastąpiło w Jugosławii po śmierci Tity, lub ujednolicenie i scentralizowanie państwa, do czego doprowadził Stalin posługując się czystkami. Czasowa decentralizacja państwa (niegroźna dopóki istniała scentralizowana partia i policja) pomogła zakorzenić się bolszewikom poza Rosją w okresie zdawało się beznadziejnego (podobnie jak dziś) kryzysu po 1921 r. Obecnie suwerenność państwowa oraz niezależnośę gospodarcza i kulturalna (lecz nie niepodległość), przy zachowaniu socjalizmu, choć przystrojonego w NEP, może nie tylko ułatwić realizację roli wyznaczonej republikom bałtyckim, ale także doprowadzić do uznania przez Zachód przynależności Nadbałtyki do ZSRR (jako tzw. państw suwerennych) i legitymizacji ustroju komunistycznego. Wprawdzie pojawia się niebezpieczeństwo (dla Sowietów) pewnego usamodzielnienia się (unarodowienia) partii komunistycznych w republikach bałtyckich (podobnie jak pod koniec lat 1920-tych), gdyż w przeciwnym razie w warunkach liberalizacji kompartia rozpadłaby się lub całkowicie straciła na znaczeniu (pisał już o tym organ powiatowy kompartii litewskiej z Trok, „Galwie” nr 82/1989), ale moskiewskie centrum nie pozostaje bez możliwości nacisku i kontroli. W sierpniu 1989 r. wybuchły w Estonii strajki robotników rosyjskich protestujących przeciwko uznaniu języka miejscowego za państwowy (decyzję taką podjęto również na Litwie i Łotwie) oraz przyznaniu praw wyborczych tylko osobom mieszkającym w danym okręgu 2 (czynne) i 5 lat (bierne). Ta ostatnia ustawa miała raczej znaczenie długofalowe, a nie aktualne, ponieważ w ciągu ostatnich dwu lat emigracja rosyjska była niewielka. Strajkujący uzyskali poparcie Moskwy i powrócili do pracy dopiero, gdy na żądanie Rady Najwyższej ZSRR, Przewodniczący Rady Najwyższej Estonii E. Vartno obiecał rewizję uchwalonych już ustaw. Dlaczego reakcja moskiewskiego centrum była natychmiastowa, a władze estońskie posłusznie obiecały zmienić ustawy przyjęte już pod naciskiem własnego społeczeństwa, podczas gdy ogłoszenie suwerenności przez Estonię, a więc decyzję, zdawałoby się, o wiele ważniejszą, tolerowano, zadowalając się jedynie symbolicznym sprzeciwem (w wypadku Litwy reakcji w ogóle nie było)? 660 tysięcy Rosjan w Estonii (wobec 940 tys. samych Estończyków) stanowi gwarancję, że moskiewskie centrum zawsze będzie mogło wtrącić się w wewnętrzne sprawy Estonii, wykorzystując istniejące antagonizmy. Zastopowanie emigracji, do czego sprowadzała się decyzja Sowietu Estonii, podważałoby możliwość przywrócenia w przyszłości kontroli nad Republiką i szachowania jej, gdyby zmiany przekroczyły wyznaczone granice (np. przekształcanie się suwerenności w niepodległość lub upadek kierowniczej roli kompartii). Podobna sytuacja panuje na Łotwie, gdzie Łotysze stanowią już mniejszość narodową. Na Litwie mniejszość rosyjska jest względnie nieliczna i rozproszona. Moskiewskie centrum mogłoby jednak kontrolować rozwój sytuacji i szachować Litwinów dopiero w sojuszu z mniejszością polską, która w rejonie litewskiej stolicy stanowi większość. Stąd próby wciągnięcia Polaków do antylitewskiego frontu, ułatwiane zresztą przez antypolską postawę części działaczy litewskich, którzy zamiast starać się przyciągnąć Polaków do siebie, zwalczają ich, z góry zakładając, iż Polacy muszą być wrogami niepodległości i integralności Litwy. Na Litwie opozycja antykomunistyczna i niepodległościowa potrafiła nie tylko zachować inicjatywę działania i zdolność mobilizowania mas (Liga i Partia Demokratyczna wbrew Sąjūdisowi organizowały 20 tysięczne demonstracje), ale stale rozwija się i wywiera nawet nacisk na front. W grudniu 1988 roku rozpoczęła działalność Litewska Partia Demokratyczna, a 16 lutego 1989 roku powstała grupa inicjatywna Litewskiej Partii Chrześcijańsko-Demokratycznej. W fazie organizacji jest też Związek Robotników. W maju 1989 r. zebrała się w Kownie grupa inicjatywna, która postanowiła odtworzyć Litewską Partię Socjaldemokratyczną. Wśród inicjatorów grupy znaleźli się Alfonsas Jakubenas i Gintautas Iešmantas. Tylko w tej republice odtwarza się więc tradycyjna struktura polityczna. Wymienione organizacje odrzucają współpracę z komunistami i domagają się wolnych wyborów (wezwały natomiast do bojkotu wyborów do Kongresu ZSRR) oraz wycofania Armii Czerwonej i przywrócenia niepodległości. Pod ich wpływem w Sąjūdisie umacnia się skrzydło antykomunistyczne, czego dowodem było uchwalenie 16 lutego 1989 r. deklaracji, w której Litewski Ruch Przebudowy domagał się suwerenności państwowej i neutralizacji Litwy. Działalność antykomunistyczna może zmusić Sowiety do pogodzenia się z rozszerzeniem na Nadbałtykę statusu Węgier lub Polski. Organ litewskiego Sąjūdisu, przedrukował za swoim estońskim odpowiednikiem, artykuł na temat możliwości wprowadzenie systemu wielopartyjnego w ZSRR. Miłośnicy Gorbaczowa, komunistów-demokratów i „niezależnych” frontów ludowych powinni nauczyć się definicji systemu wielopartyjnego proponowanej przez „zbuntowany i demokratyczny” Tallin. Najpierw dowiadujemy się, że „w warunkach systemu wielopartyjnego (w ZSRR) kierownicza rola ... należy do partii komunistycznej”, inne partie mogą istnieć pod warunkiem, że będą działały zgodnie z konstytucją, tj. „wzmacniały socjalistyczny ustrój społeczny”. Niekomunistyczna partia „powinna by kierować się interesami narodowymi (ludowymi) i na wszelkie sposoby pomagać rządowi we wszystkich sferach życia społecznego”. („Kauno Aidas”, 12.12.1988). Z litewskiej gazety, nie przeznaczonej dla zachodnich odbiorców, dowiedzieliśmy się więc na czym powinny polegać systemy wielopartyjne wprowadzane za aprobatą Sowietów w krajach satelickich. Może to także wskazywać, iż moskiewskie centrum bierze pod uwagę, po ogłoszeniu „suwerenności” przez republiki bałtyckie, także wprowadzenie tam wariantu „demokratycznej protezy” w postaci wielopartyjnej, gdyby „jednopartyjny pluralizm polityczny” nie powiódł się. Opozycja solidarnościowa w Polsce, cała opozycja węgierska, czeska czy jugosłowiańska oraz fronty pieriestrojkowe w Nadbałtyce wzywają do integracji z Europą Zachodnią, Chorwackie Zjednoczenie Demokratyczne czy węgierski Związek Wolnych Demokratów postulują włączeniem swych krajów do EWG. Nie byłoby w tym nic złego gdyby ugrupowania te postulowały budowę jednej EUROPY WOLNOści, czyli jej integrację ale już PO OBALENIU komunizmu, a nie w czasie, gdy komuniści sprawują jeszcze władzę. Opozycja widzi w integracji z Europą, możliwość wzmocnienia swej pozycji wobec władzy i środek poprawy poziomu życia społeczeństwa. Jest to niebezpieczne złudzenie, gdyż komuniści, dopóki istnieć będzie nomenklatura, zawsze będą, w stanie kontrolować i wykorzystać pomoc gospodarczą, dla swych celów, natomiast TRWAŁA poprawa bytu obywateli stanie się możliwa dopiero po odebraniu władzy kompartii. Gdyby jedynie komuniści występowali na rzecz integracji z Europą, Zachodnią swych państw, niewiele osiągnęliby, ponieważ nie są wiarogodni. Dlatego nie tylko pozwalają na wykonanie tego zadania za siebie, ale wręcz jego spełnianie przez opozycję stanowi warunek porozumienia z nią (przypadek Polski jest już klasyczny). Tu tkwi też przyczyna pielgrzymek do Strasburga L. Wałęsy, zabiegów o przyjęcie do Rady Europy, o inwestycje, pożyczki, przepływ technologii itp. Opozycja sądząc, iż występuje w interesie społeczeństwa, uwierzytelnia komunistów i zaczyna pełnić rolę ich bezpłatnej, równoległej służby dyplomatycznej. Prawdą, jest, że komunizm przeżywa najcięższy kryzys od czasów swego powstania, ale jego agonia nie jest nieunikniona. Pamiętajmy, że komuniści dotychczas byli mistrzami w przetrzymywaniu kryzysów i czynieniu nawet ze swych słabych punktów atutów w walce o panowanie nad światem. Przedstawiona strategia „reformy” komunizmu obejmuje cały blok. Nieprzypadkowo „Magyar Nemzet” z 12 lutego 1989 pisał o „historycznym kompromisie w Europie Wschodniej”, który powinien zostać zawarty między rządzącymi partiami komunistycznymi i wyłaniającymi się ruchami politycznymi. Przyjęcie tej opcji oznacza rezygnację z wolności. W latach 1944-1948 partie komunistyczne tworzyły fikcyjne organizacje lub poprzez swoich agentów opanowywały niezależne partie, by następnie razem z nimi sprawować „koalicyjne” rządy, natomiast niekomuniści, o ile mogli, starali się występować samodzielnie. Obecnie same organizacje niezależne miałyby spełniać_funkcje_koalicyjnej dekoracji ze świadomego wyboru, w rezultacie samoograniczania swych żądań politycznych. Jeśli strategia owa powiodłaby się komunistom, oznaczałoby to, że społeczeństwo sowieckie już powstało i nawet opozycja, którą ono wytwarza, zdolna jest jedynie do pełnienia roli regulatora systemu, a wiec również jest zsowietyzowana. Przedstawionemu rozumowaniu można postawić zarzut: jeśli komuniści zrozumieją, że ponoszone przez nich koszty liberalizacji są tak wysokie, iż grożą im utratą władzy, jeśli nie znajdą chętnych do montowania „demokratycznej protezy”, wówczas pozostaną przy „niezreformowanym” modelu komunizmu, który również utrudni nasze działanie, zwiększając represje i pogarszając warunki życia. Sowieci wiedzą jednak, że taki wybór oznacza ich niechybny i gwałtowny upadek, dlatego „reformy” są ostatnią Wunderwaffe komunizmu w walce o panowanie nad światem. Po obaleniu Chruszczowa jeszcze mogli oni kontynuować politykę ekspansji bez „reform”, dziś jest to już niemożliwe. W rzeczywistości to totalitaryzm jest w sytuacji bez wyjścia i nikt nie powinien mu ułatwiać przetrwania, lecz tak działać, by każdy wybór komunistów zakończył się klęską ich systemu. Jeśli jednak oświadczenie prezydenta Busha, iż będzie starał się „zintegrować ZSRR ze społecznością światową”, nie jest jedynie grą taktyczną, lecz przejawem zwycięstwa koncepcji Zbigniewa Brzezińskiego, to możemy uznać, iż Sowiety już wygrały batalię o kontrolę nad Europą. Dotychczas bowiem jeszcze nikt nie uczynił z wilka jarosza, dzięki wpuszczeniu go do owczarni. Nie należy zapominać, że sowiecka polityka odprężenia będzie tak długo trwała, dopóki przynosić będzie większe sukcesy niż polityka zbrojnej ekspansji, a to oznacza, że obie będę się zmieniały w czasie. Polityka nie jest spiskiem, ale również nie stanowi bezładnej gmatwaniny irracjonalnych decyzji. Wybór politycznej strategii zależy od kalkulacji strat i zysków, od umiejętności przewidzenia posunięć i reakcji przeciwnika. Mądry polityk nigdy nie realizuje jednego scenariusza lecz stara się nie zamykać przed sobą rozmaitych możliwości. Tak czynią Sowieci. Nie ma powodu by ich przeciwnicy pomagali komunistycznym strategom, chyba że sami własną przyszłość widzą jedynie w sojuszu z czerwonymi cudownie „przemienionymi”. Wówczas ich postawa i nasz antykomunizm stawiają nas po przeciwnej stronie barykady wolności. Józef Darski Od redakcji Materiał powyższy jest pierwodrukiem pełnej wersji artykułu, który był pisany jakiś czas temu. Ostatnie wydarzenia w CSSR, Bułgarii oraz inny od przewidywanego (piszemy o tym sporo w innych miejscach) rozwój wypadków w DDR, nie zmieniają oczywiście przewodniej myśli tekstu. Wprowadzają tylko nieco nowych elementów z których nie wszystkie mogą okazać się korzystne dla sprawy RZECZYWISTEJ wolności. Józef Darski to jeden z najwybitniejszych polskich znawców spraw Obozu i (co ważne) jego poszczególnych baraków. Ponieważ artykuł dotyczy spraw dziś najistotniejszych, pozwoliliśmy sobie podkreślić pewne jego fragmenty. Zamiast zbędnego w tym przypadku komentarza, chcemy wypunktować krótko parę myśli związanych z tematem: 1. Wymowę choćby już samego tylko tytułu winien uświadomić sobie każdy pretendujący do roli polityka w kraju komunistycznym. 2. Uznajemy już dziś, iż ostatnie zdanie artykułu wyraża stan istniejący w PRL, niezależnie od motywów działania kogokolwiek. 3. Cele obecnych reform w krajach bloku są, że wyrazimy się skrótowo (acz czytelnie) LENINOWSKIE. Jest wymowne, że nikt z ugodowych oponentów systemu nie rozważa tego faktu. 4. Komuniści ryzykują - z konieczności - wiele i NIE MUSI im się udać. Wydaje się, iż według stanu na dziś, NAJWIęKSZą szansę na zrealizowanie swej strategii mają w PRL-u. 5. Bardzo istotna jest sytuacja w samej Rosji. Pojawienie się TAM ruchów autentycznie antykomunistycznych byłoby czymś kolosalnie ważnym. Oby Związek Demokratyczny był ich pierwszym zwiastunem. 6. Szczególnie znaczące są uwagi J. Darskiego na temat współzależności taktyki reform komunistycznych i zbliżającej się integracji Europy Zachodniej. Artykuł mógłby nosić podtytuł: „Reforma jako broń w finlandyzowaniu Europy” (począwszy od Niemiec Zach.). Podporządkowanie sobie całej Europy jest od 45 lat głównym celem polityki sowieckiej. W tym kontekście należy szczególnie baczyć na propagandę gorbaczowowskiego hasła o „wspólnym domu”. Jego entuzjastą jest i „nasz” premier, natomiast A. Michnik odgrywa rolę ambasadora tej idei na Zachodzie w sensie czysto gorbaczowowskim (sowieckim). 7. W świetle powyższego znamienne jest, że komuniści węgierscy, pewne koła sowieckie oraz wspomniany A. Michnik nawołują do zwołania ogólnoeuropejskiej konferencji partii pierestrojkowych i „postępowych”. Artykuł uświadamia nam jeszcze pełniej czemu tutejsi ugodowcy NIE starają się o przywrócenie w Polsce normalnych wolności politycznych. Jednocześnie komuniści dążą do załatwienia tego po swojemu. Wśród mających pełne możliwości działania, byłyby przecież też partie antykomunistyczne. Obie strony chcą jak w Czechosłowacji, zapobiec tej groźbie i zawczasu wypełnić całe pole. Warto zwrócić uwagę na to, co niepokoi węgierską opozycję - na pozaparlamentarną siłę i możliwości działania reżimu. Opozycja (czy też siła niezależna) działająca w sojuszu, koalicji, współpracy, uzgodnieniu etc. z komunistami NIE MOżE być „ekstremistyczna”, czyli antykomunistyczna, czyli wolnościowa. W związku z tym o czym wspomniano powyżej, podkreślanie znaczenia „polskiego eksperymentu”, nazywanie go szansą i życzenie mu powodzenia brzmi dwuznacznie. Powodzenie operacji, p.n. „demokratyczna proteza” może oznaczać, iż chodzić normalnie już nie umiemy (nie będziemy). Wspólnie (koalicyjnie) wyrażana dziś obawa przed „destabilizacją”, wybuchem itd. oznacza wspólną obawę przed społeczeństwem polskim. Jest ona tożsama z obaw, przed rzeczywistym wyjściem z systemu komunistycznego. Dla tych, którzy dążą do wolności i niepodległości, najgroźniejszym PRZECIWNIKIEM w kraju komunistycznym są (w sytuacji takiej jak obecna) tzw. reformatorzy komunistyczni. Są oni wytworem leninowskiej taktyki komunistów - pragną uratować, unowocześnić, utrzymać i wzmocnić SYSTEM. Sojusz z nimi oznacza wyrzeczenie się wolności. Zaznaczamy jednocześnie, iż sugerowanie nam, z uwagi na to co wyżej napisano, „faktycznego wspierania betonu” traktujemy jako demagogię w wydaniu prokomunistycznych ugodowców. Wydaje się, że pieriestrojka sowiecka ma, mimo życzliwości i pomocy Zachodu, wszelkie szanse na to by stać się kolejnym wariantem „budowy socjalizmu”, to znaczy, że system może się jednak NIE ZDOŁAć wzmocnić. Czy jednak pozostały czas i powstałe możliwości zdołają wykorzystać społeczeństwa Obozu? Czy biorąc pod uwagę to, KTO zdominował obecnie nurt oponentów wobec reżimu, będziemy zdolni wybić się na niepodległość - zewnętrzną i wewnętrzną? Tak to wracamy do początku niezmiernie ważnego artykułu Józefa Darskiego. Contra.

Autor publikacji
Contra 1988-1990