AGENCI WPŁYWU – NAJGŁĘBSZA TAJEMNICA UBEKISTANU

Niedawno zdałem sobie sprawę, że jak niewiele wiemy o metodach działania oraz o stopniu kontroli społeczeństwa przez Służbę Bezpieczeństwa. Co więcej, w rażącej dysproporcji pozostają wstępne szacunki dotyczące ilości agentów i donosicieli w PRL-u w porównaniu z ilością osób zdemaskowanych. Mowa jest bowiem o ponad 150 tys. czynnych agentów pod koniec komunizmu, my zaś wiemy dotąd o nie więcej niż kilkuset, może w skali całego kraju o 2 tysiącach. Co gorsza są to w znakomitej większości pośledni kapusie, zwykli mali donosiciele, którzy raportowali o wszystkim co widzieli i co podsłuchali w swoim otoczeniu. Kto się upił, kto zdradza żonę i kto robi na lewo interesy. Ich donosy były niezwykle cenne, ponieważ dawały ubekom wiedzę o tym co się dzieje w zakładzie pracy, na uczelni czy wśród kolegów, pozwalały więc bezpiece na rozpoznanie środowiska i konkretnych ludzi, stworzenie ich portretu psychologicznego niezbędnego zarówno dla zwalczania figuranta jak i do jego rekrutacji. Pospolici donosiciele dostarczali haków, które umożliwiały szantaż i pozwalały na rozszerzanie agenturalnej siatki. Jednocześnie stwarzało to możliwość weryfikacji innych raportów i dokładniejsze śledzenie sytuacji. Stado donosicieli, mniej i bardziej użytecznych, z jednej strony prymitywnych i głupich, a z drugiej wykształconych i bardzo inteligentnych było podstawową bazą bezpieki. Przeciętnych kablowników można było poszczuć przeciwko komuś, zlecić szczegółową obserwację, zażądać specjalnych usług. Ich przydatność była jednak ograniczona do raportowania o działalności organizacji i osób, w zależności od tego co w danym momencie interesowało bezpiekę. A także do stałego nadzorowania całych środowisk i miejsc pracy.
 
Z tej masy prawdziwych szmalcowników PRL-u można było jednak wybrać osoby zdatne do robienia prowokacji, mogące nawiązać pożyteczne kontakty w kraju i na emigracji oraz zdolne do sporządzania raportów bardziej skomplikowanych, niż tylko przekazania nazwisk i godzin spotkań oraz pojedynczych wypowiedzi. To już nie byli zwykli kapusie, ale agenci, którzy przeszli okres próbny i odznaczyli się inteligencją, zdolnością oceny sytuacji, często także gorliwością i własną inwencją. O takich agentów dbano szczególnie. Dostawali nie tylko świąteczne paczki dla rodziny i drobne gratyfikacje, ale również pokaźne nagrody i stałe wynagrodzenie. Mieli poczucie bezkarności i władzy. Byli dopieszczani przez oficerów prowadzących, którzy ich się radzili, zapraszali na kolacje i rozmowy, w razie potrzeby pomagali w trudnych sytuacjach życiowych („Pan nam pomaga, ja też chętnie pomogę  - z tym prawkiem, z przyjęciem syna na studia, z awanturującym się sąsiadem, z drogówką” : wybrać odpowiednie).
 
Przykład L. Maleszki (TW „Ketman”, „Return”, „Zbyszek”, „Tomek”) jest bardzo pouczający. Nie tylko donosił o spotkaniach podziemnego SKS i podejmowanych tam decyzjach. Otrzymywał także bardziej wyrafinowane zlecenia, na przykład, żeby przeciągać dyskusje i nie pozwalać na żadne ustalenia. Starać się skłócić całe towarzystwo i powiększać różnice zdań oraz przekształcać mało istotne spory w prawdziwe awantury i starcia personalne, eliminować działania radykalne i ludzi nie kontrolowanych przez SB. Co więcej jednak, Maleszka pisał raporty o konkretnych osobach, analizował strukturę grupy, proponował wreszcie specjalne działania wobec poszczególnych kolegów. To był naprawdę cenny agent od niebanalnych zleceń, który w dodatku lubił swoją robotę i z satysfakcją ją wykonywał. Jak dotąd znamy dobrze działalność tylko jego i Karoszy – „Moniki”, a zdemaskowanych zostało dotąd może jeszcze parę innych osób. Takich jak „Ketman” w każdym środowisku było jednak kilku, w skali kraju na pewno kilka tysięcy, może nawet więcej.
 
Elitę Korpusu Kapusiów Polskich (KKP) nie stanowili pospolici donosiciele.

Byli nią agenci specjalnego znaczenia, nazwijmy ich w ślad za praktyką sowiecką (czy słusznie?) agentami wpływu. Sprawdzeni, wiarygodni, dobrze znani oficerom prowadzącym ze swoich mocnych stron i zdolności, ale również ze swoich słabości i ograniczeń. Agenci wpływu tworzyli grupę stosunkowo nieliczną, przeznaczoną do zadań dopasowanych do ich możliwości i ambicji, próżności, ale także inteligencji i chęci zdobycia sławy. Bardzo często bowiem najważniejszą formą zapłaty był poklask środowiska, pomoc w karierze i zapewnienie rozgłosu, propozycja wypromowania zasłużonego agenta w jego dziedzinie zawodowej, zwłaszcza na arenie międzynarodowej, skąd płynęły rozmaite apanaże.
 
Nie było ich wielu, zapewne kilkuset w skali całej Polski, ale każdy z nich był traktowany specjalnie i używany do ważnych i niestandardowych misji. Bez zwykłych, pospolitych donosicieli ich działalność byłaby zawieszona w próżni. Każdy z nich oczywiście przeszedł wcześniej przez okres wstępnego, pospolitego donoszenia, ponieważ tylko w taki sposób mogli być sprawdzeni, a bezpieka mogła zgromadzić na nich haki, zabezpieczające ich lojalność. Przykładowo, TW „Kolumb” czyli Marian Jurczyk takiego egzaminu nie zdał z powodu słabej inteligencji i pozostał zwykłym donosicielem.
 
Naturalnie agenci byli poddani obserwacji i stałej weryfikacji, np. Maleszka i Karkosza donosili na siebie nawzajem, przez co najmniej kilka lat, ale po tym okresie „terminowania” stawali się – dzięki swoim zasługom, inteligencji oraz przydatności – agentami wyższej grupy, agentami wpływu. Awansowali do grupy, którą się wręcz opiekowano. Wtedy mogli realizować swoje ambicje zawodowe i towarzyskie. Załatwiać porachunki osobiste. Otrzymywać wysoką zapłatę, a wszystko za pracę związaną z ich życiem zawodowym, towarzyskim i osobistym. Bezpieka natomiast uzyskiwała grupę agentów wypromowanych na kluczowe stanowiska i uplasowanych wysoko w nieformalnej hierarchii prestiżu. Ludzie uważani za autorytety zawodowe i społeczne, nierzadko traktowani wyjątkowo z racji swojej odwagi i poglądów, byli funkcjonującymi agentami SB. Taki charakter w dużej mierze miała peerelowska elita intelektualna, którą odziedziczyła III RP. Stąd obecnie masowy opór kręgów opiniotwórczych, uniwersyteckich, nie mówiąc już o mediach, przeciwko lustracji, reform PiSu i wykluczeniu z elity władzy bezpieki i jej podopiecznych.
 
Agenci wpływu mieli prawo do własnego zdania, jeżeli to mogło ich uwiarygodnić. Oni sami zresztą wiedzieli gdzie jest granica, której nie wolno im przekroczyć. Dostawali możliwość realizacji projektów zawodowych, zgodę na zrobienie filmu, projektu, wystawy, wydanie książki czy artykułu, założenie stowarzyszenia, albo zrealizowanie pomysłu, działalność organizacyjną i publiczną. Była to jednocześnie nagroda za ich wcześniejsze usługi i inwestycja w ich specjalną pozycję społeczną. Tworzono im legendy, pomagano w wyjazdach zagranicznych, puszczano w obieg pochlebne opowieści, podkreślano ich wyjątkowość, niezależność wobec systemu itp. Ich prawdziwa wartość miała się okazać dopiero u schyłku PRL-u, a zwłaszcza po jego upadku, w latach 1990-tych, przy Okrągłym Stole, a przede wszystkim przy uwiarygodnianiu porządku, który został wprowadzony po roku 1989.
 
To im władze partyjne (w Warszawie osobiście tow. A. Werblan) zaoferowały posady rektorów wyższych uczelni we wrześniu 1980 r., kiedy trzeba było dokonać wymiany na uniwersytetach i uprzedzić falę niepokoju studenckiego, która mogłaby wynieść na te stanowiska osoby niekontrolowane przez bezpiekę. To oni otrzymywali długie i bardzo dobre stypendia naukowe (na przykład stypendia Fundacji Fulbrighta), czy zgodę na długotrwałe, zarobkowe wyjazdy zagraniczne, np. paszport z prawem wielokrotnego przekraczania granicy w pierwszych miesiącach stanu wojennego. To oni występowali w telewizji, prowadzili własne programy i otrzymywali własne instytucje naukowe i kulturalne. Formy promowania były różne, w zależności od potrzeb, ale także od ambicji i pragnień agenta. Jako autorytety moralne agenci stali się bowiem niezbędnym składnikiem tworzenia ładu pokomunistycznego.

Ilu ich znamy? Czasami wymienia się kilka nazwisk, ale zawsze beż żadnych dowodów. Niekiedy snuje się domysły, ale zawsze bez żadnego materialnego poparcia. Było ich kilkuset, bardzo cennych i osobiście prowadzonych przez wysokich oficerów SB. Ich akta mogły być łatwo zniszczone, a mikrofilmy i pojedyncze oryginały znalazły się w prywatnych sejfach elity ubeckiej. Zwróćmy przy tym uwagę, jak gwałtowna jest reakcja, jeżeli ktoś z tej grupy zostanie częściowo zdemaskowany. Dobrego przykładu dostarcza Jerzy Kłoczowski (TW „Historyk”), pospolity agent-donosiciel od 1961 r. (krążą niepotwierdzone pogłoski, że także przed 1956 r.), później aktywny wśród emigracji i duchowieństwa, na KUL-u i wśród historyków, wreszcie, od lat 1980-tych, po przeniesieniu do centrali, agent wpływu, prowadzony specjalną ścieżką i specjalnie wykorzystywany już po 1989 r. Po śmierci senatora Stanowskiego natychmiast wprowadzony został do senatu. Otrzymał polski oddział UNESCO, gdzie urządził sobie prywatny folwark. MSZ i ministerstwo nauki finansują mu jego seminarium, własny instytut i wydawnictwo. Posiada rozległe wpływy w MSZ i ministerstwie kultury. Cały czas jest nietykalny i nawet po ujawnieniu dowodów jego wieloletniej współpracy z SB dostaje od prezydenta TW „Alka” order Orła Białego. Może dostał go właśnie za trzydziestoletnią, efektywną współpracę z SB. Kłoczowski jest także dobrym przykładem skutecznego lansowania jako wybitnego naukowca, prawdziwego patrioty i wielkiego społecznika, nie myślącego o swoim interesie, tylko o potrzebach kraju i innych ludzi. W każdej części jest to wizerunek dobrze spreparowany i zafałszowany.
 
Zauważmy, że kanclerz kapituły tego orderu prof. Barbara Skarga obraziła się na Lecha Kaczyńskiego, kiedy ten powiedział, że polityka przyznawania odznaczeń przez A. Kwaśniewskiego była zła. Nie obraziła się natomiast, kiedy zobaczyły światło dzienne dowody na aktywność donosicielską Kłoczowskiego i nie zażądała odebrania mu orderu. Pozostali członkowie kapituły głośno protestowali nie przeciwko współpracy z komunistyczną bezpieką tylko przeciwko ujawnieniu tego faktu, gdyż „spotwarzało to Kłoczowskiego”. Nie odezwali się też ani słowem na temat dowodów jego współpracy z SB.
 
Kłoczowski jest niestety jedynym przykładem agenta wpływu, o którym znamy nieco szczegółów i co, do którego posiadamy pewność. Zanim poznamy nazwiska innych należy dokładnie zbadać jego działalność i rozpoznać dokładnie metody pracy SB na tym przykładzie.

Autor publikacji
Archiwum ABCNET 2002-2010