9. ZA GRANICĄ: Czy to tylko wojna o Kuwejt?

ZA GRANICĄ ...

_________________________________________________________________

MACIEJ MALINOWSKI

Czy to tylko wojna o Kuwejt?

Wojny dzielą się na sprawiedliwe i nie- sprawiedliwe. Wojnę o Kuwejt można z całym spokojem nazwać wojną sprawiedliwą - spełnia wszystkie takiej wojny wymagania: silniejszy Irak napadł słabszego sąsiada w sposób brutalny i bez powodu (bo trudno uwierzyć w nagle rozbudzoną miłość Saddama Husajna do "rdzennych" ziem irackich), agresja została potępiona przez ONZ, która w mękach zezwoliła na użycie siły, sama zaś akcja militarna została poprzedzona taką akcją dyplomatyczną, że nawet Moskwa musiała werbalnie potępić agresję (ale przytomnie zostawiła w Iraku doradców wojskowych), a Chiny zachowały neutralność nie korzystając z przysługującego im prawa weta wobec rezolucji Rady Bezpieczeństwa. Dopiero kiedy wszystkie próby przekonania bandyty, żeby zmienił zawód, spełzły na niczym, pozwolono wreszcie Amerykanom na działania mające przywrócić zachwianą wiarę w ideały, które USA z trudem usiłują zaszczepić w całym świecie. Zamierzenie to będzie jednak niezwykle trudne do wykonania, a koszty prawdopodobnej fuszerki nieobliczalne. Po serii niepowodzeń w rejonie Zatoki Perskiej - upadek przyjaznego Amerykanom szacha Iranu, kompromitacja z próbą uwolnienia amerykańskich zakładników przetrzymywanych w Teheranie czy wreszcie nieudana próba ulokowania "marines" w Bejrucie - akcje Amerykanów w tym rejonie stoją nisko. Jedynym skutecznym posunięciem był - o ironio - nie konsultowany z żadnymi organizacjami atak na Libię. Teraz mamy do czynienia z inną skalą przedsięwzięcia i z nieporównywalnie większym zaangażowaniem sił i środków. Bowiem i przeciwnik jest o wiele grożniejszy. Irak przez wiele lat zręcznie lawirujący pomiędzy Wschodem i Zachodem kupował broń od kogo się dało i to często za pieniądze Kuwejtu. Omamił Zachód przedstawiając swoją agresję na Iran jako prewencyjne działanie postępowego Iraku wobec ekspansjonistycznych zamierzeń sta- czającego się w fanatyzm religijny Iranu. Prawda zaś wygląda tak, że jeśli można mówić o postępie ze strony Iraku, to tylko w perfekcyjnym wyeliminowaniu przez Sad- dama Husajna wszelkich rywali do władzy oraz w masowym zastosowaniu przez Irak gazów bojowych. Ale wydaje się, że obecna wojna to nie tylko problem Iraku. To generalnie problem całego rejonu uwikłanego w konflikty bez wyjścia. Przyczyna tkwi w nadmiernie rozbudzonych aspiracjach Arabów, którzy od czasów gwałtownej pod- wyżki cen ropy podejmują coraz bezceremonialniej (i na szczęście dla innych narodów w sposób nieskoordynowany) działania mające przywrócić należne im miejsce w świecie. Oczywiście miejsce w pierwszym rzędzie światowej sceny politycznej. Ideologicznie i finansowo są do tego przygotowani. O pieniądzach już wiadomo, że o ile jedni z naftowych potentatów lokowali je w zachodnich bankach, nowojorskich ulicach i zamkach nad Loarą a swoje bezpieczeństwo oddawali w ręce bądź pakistańskich najemników, bądź skorych do pomocy sąsiadów, w obu wypadkach za słoną opłatą (Kuwejt w poważnym stopniu sfinansował Irakowi wojnę z Iranem), to inni, jak Kadafi czy Husajn iracki, kupowali głównie technologię z Zachodu a broń i specjalistów wojskowych ze Wschodu. Jeśli zaś chodzi o religię, to powoli we wszystkich krajach arabskich zauważyć można wzrastającą jej rolę i coraz bardziej widoczny wpływ na politykę państwa. Jest to o tyle niebezpieczne, że występuje tu połączenie fanatyzmu religijnego z totalitaryzmem uzbrojonym w nowoczesną technologię. Islam stał się w rękach wymienionych już wyżej dyktatorów i innych im podobnych, którzy dopiero czekają na swoje "pięć minut", bronią bardzo groźną i przez "niewiernych" nie do końca rozpoznaną. Na początku lat 80-tych, po pierwszych zrealizowanych pomysłach Chomeiniego wybitni arabiści orzekli, że przyczyna zła tkwi w radykalizmie szyitów, stanowiących większość we wracającym do "szariatu" Iranie. Krwiożerczym szyitom przeciwstawiano łagodnych sunnitów, stanowiących blisko 90% wszystkich muzułmanów. Zgodnie właśnie z tą teorią "dobry" (bo sunnicki) Irak walczył ze "złym" szyickim Iranem. Sunnici iraccy okazali się jednak bardzo niewdzięczni, a na dodatek, na złość uczonym, własnych szyitów brutalnie spacyfikowali wietrząc w nich potencjalną V kolumnę Iranu. Okazało się, że nie tyle wiara co przywódca decyduje o obliczu państwa. Sądząc po ilości ochotników do walki w obecnym konflikcie po stronie Iraku sympatie większości Arabów lokują się po stronie Saddama Husajna. To jego styl działania przypadł do gustu i szyitom i sunnitom. Tym bardziej, że przysłowiowe arabskie bogactwo naftowe dotyczy mniejszości i w opinii biedniejszej większości oraz części autorytetów religijnych zbyt często idzie ono w parze z serwilizmem wobec "niewiernych" (czyt. Amerykanów) i porzuceniem cnot obowiązujących wszystkich wyznawców Proroka. Husajn rzucił wyzwanie Amerykanom i stał się po Chomeinim następnym kandydatem do przewodzenia całemu światu arabskiemu. Na szczęście dla wszystkich jego plany stworzenia Wielkiego Iraku jako wstępu do zjednoczenia całego świata arabskiego napotykają na zdecydowany sprzeciw nie tylko USA czy Izraela, ale i sąsiednich przywódców z Hafezem Asadem, marzącym o Wielkiej Syrii, na czele. Tylko wzajemnej nienawiści obu dyktatorów zawdzięczać należy fakt, że rakiety SCUD wystrzeliwane są na Izrael z Iraku a nie z Syrii. Pamiętać należy także, że z pewnością nie wygasły jeszcze mocarstwowe aspiracje operetkowego przywódcy Libii. Poza tym i w innych krajach pojawiać się może jakiś nowy Mahdi.

Zastanówmy się jednak, czy istnieje jakakolwiek szansa pozytywnego rozstrzygnięcia toczącej się wojny. Pozytywnego tzn. chociażby takiego który przyniósłby rozwiązanie zadowalające tylko członków koalicji antyirackiej? Czy w ogóle USA - bo one ponoszą główny ciężar wojny - mogą wygrać nie tylko wojnę ale i późniejszy pokój? Wydaje się to niemożliwe, bowiem już na początku konfliktu posiano ziarno grzechu pierworodnego. Wynika on z przyjętego za- łożenia, że wojna o Kuwejt jest dokładnie tylko wojną o Kuwejt i celem sprzymierzonych nie jest zniszczenie Iraku. Wystarczy by Irak bąknął coś o wycofaniu się z Kuwejtu (a jak wszyscy wiemy na sowieckim przykładzie, wycofanie wojsk jest sprawą złożoną i wymaga czasu), aby ONZ, Liga Państw Arabskich czy ZSRS natychmiast zaapelowały o natychmiastowe zaprzestanie walk wycofanie się wojsk koalicji. Nawet gdyby Irak wycofał się zachowując oczywiście nienaruszony potencjał militarny, to zagrożenie z jego strony pozostałoby nadal bardzo duże. Nikt nie mógłby zagwarantować, że po jakimś czasie nie wywołałby nowej wojny - np. w sojuszu z Syrią czy Iranem atakując na Izrael. Jest także bardzo prawdopodobne, że hańbę ewentualnego wycofania się z Kuwejtu chciałby zrekompensować sobie eskalacją terroryzmu. Takie rozwiązanie tzn. honorowe wyjście z Kuwejtu po militarnej porażce jest o tyle prawdopodobne, że Amerykanie panicznie boją się powtórzenia Wietnamu. Bush obiecał, że nie powtórzy się sytuacja z Indochin, kiedy to armia amerykańska musiała walczyć - mając przeciw sobie opinię publiczną - "z jedną ręką przywiązaną do pleców". Wygląda jednak na to, że właśnie teraz Amerykanie założyli sobie ONZ-owski kaganiec, który uniemożliwi im skuteczne rozprawienie się z Saddamem Husajnem. Idealnym rozwiązaniem sytuacji byłoby obalenie dyktatora (forma pozbawienia go władzy jest obojętna - o ile nadal zbrodnie ludobójstwa nie ulegają przedawnieniu i podlegają orzecznictwu Trybunału Międzynarodowego) i zainstalowanie w Bagdadzie władzy bardziej skorej do rozmów. Kłopot w tym, że jak wszyscy wiedzą i o czym wspominano, przywódca Iraku rywali pozbył się skutecznie i jedyny oprócz niego znany z nazwiska Irakijczyk to wierny wykonawca poleceń szefa, minister spraw zagranicznych Tarik Aziz. Udało się wprawdzie znaleźć w Kairze jakiegoś irackiego de Gaulle' a, ale jego apel o obalenie Saddama nie wywołał widocznego odzewu. Jedyna szansa zainstalowania nowego rządu w Bagdadzie powstałaby wówczas, gdyby razem z nim znalazły się tam amerykańskie czołgi. Na to nie ma raczej szans. Nikomu nie zależy na całkowitym zniszczeniu Iraku. Upadek reżimu w Bagdadzie spowodowałby z pewnością powstanie w irackim Kurdystanie. Spacyfikowani w nieludzki sposób przez Saddama Husajna Kurdowie nie prze- puściliby takiej okazji. Ale oprócz Iraku jeszcze Turcja i Iran posiadają na swoim terytorium milionowe mniejszości kurdyjskie wcale nie bardziej lojalne wobec władz w Ankarze i Teheranie niż Kurdowie iraccy wobec Bagdadu. Turcja, wierny sojusznik USA w NATO będzie z całą pewnością oponowała przeciwko rozgromieniu Iraku, właśnie z wyżej wymienionego powodu. Podobnie rzecz ma się z neutralnym w obecnym konflikcie Iranem. Odpowiadałoby im bardziej przy- wrócenie w tym rejonie stanu sprzed sierpnia 1990 r. Kurdystan nie jest jedynym słabym punktem antyirackiej koalicji. Niespodziewanym sojusznikiem Sprzymierzonych okazała się wspomniana już Syria, powszechnie znany w świecie filar międzynarodowego terroryzmu, zaprzysięgły wróg Izraela. Hafez Asad jest dyktatorem równie okrutnym jak Saddam Husajn, ale jak widać bardziej rozsądnym. Przed Asadem, chronionym przez lata przez Moskwę, otworzyła się nieoczekiwanie okazja taniego odkupienia grzechów. Za symboliczny udział w wojnie " Syria nie dość, że powróci do łask Zachodu, to jeszcze przed Asadem otworzy się obiecująca perspektywa pognębienia swego osobistego wroga Saddama Husajna i wzmocnienia swojej pozycji w tym rejonie. Aspiracje Asada są równie duże jak prezydenta Iraku. Los Izraela wówczas stałby się znowu niepewny. Zniszczenie Izraela jest bowiem deklarowanym głośno strategicznym celem wszystkich państw arabskich. Logiczna argumentacja, że gdyby nie zbombardowanie irackiego ośrodka atomowego przez lotnictwo izraelskie w 1981 roku, to rakiety SCUD spadające na Rijad mogłyby posiadać inną od konwencjonalnej głowicę, a więc przez to Izrael w obecnej wojnie jest obiektywnym sojusznikiem Arabii Saudyjskiej, nikomu w Rijadzie nie przychodzi nawet do głowy. Nadal sumieniem świata arabskiego pozostają Palestyńczycy i dopóki nie zostanie rozwiązany problem ich państwa podniesiony oczywiście przez Saddama Husajna, żadne z państw arabskich nie wyłamie się z jednolitego antyizraelskiego frontu. Klęska Iraku spowodować może gwałtowną reakcję ortodoksyjnych muzułmanów, dla których "dżihad" jest najlepszym sposobem na rozwiązanie problemów Bliskiego Wschodu. Oznacza to eskalację terroru, w uprawianiu którego czołowymi specjalistami są Pakistańczycy. Sami skazani na ciągły konflikt z Izraelem, który w związku z paniczną już ucieczką Żydów z ZSRS może się tylko zaostrzyć, zrobią wszystko, aby w konflikcie tym nie byli osamotnieni. Powstaje więc błędne koło. I wojna z Irakiem tylko te problemy pogłębi.

Co z tego wszystkiego wynika dla Polski i innych krajów Europy Środkowo-Wschodniej oprócz strat spowodowanych zerwanymi kontraktami gospodarczymi i rosnącą ceną ropy. Jedynym wygranym okazuje się być Związek Sowiecki. Po pierwsze: skorzysta na zwyżce cen ropy, a pieniądze są mu strasznie potrzebne. Po drugie: Amerykanie nie zapomną wyrazić swej wdzięczności za moralne wsparcie ich polityki, dzięki czemu US Army ma za sobą powagę ONZ. Po trzecie wreszcie: zaangażowanie Ameryka- nów w Kuwejcie to automatycznie zmniejszenie ich zainteresowania wydarzeniami w ZSRS. Analogia z rokiem 1956 kiedy to nieudana zresztą interwencja Anglików i Francuzów w rejonie Kanału Sueskiego odwracając uwagę świata od wydarzeń na Węgrzech pozwoliła Chruszczowowi zdusić powstanie w Budapeszcie, jest jak najbardziej zasadna. Republiki bałtyckie nie są obecnie warte dla Amerykanów pogarszania swoich tak ciepłych stosunków z ZSRS. Tylko w czasie II wojny światowej współpraca między obu mocarstwami była bliższa. Ale Amerykanie nie pamiętają, że w ostatecznym bilansie skorzystał na niej bardziej Stalin. Teraz ulubieńcem USA stał się Gorbaczow i obecna polityka Białego Domu to logiczna konsekwencja kilku lat poważnych inwestycji w pierwszego prezydenta ZSRS. Amerykanie zdają się nie zauważać, że ich ulubieniec i do tego laureat Pokojowej Nagrody Nobla stosuje nie całkiem pokojowe metody. "Gołąb" Gorbaczow potrafił mimo rozpadu radzieckiej gospodarki zwiększyć produkcję zbrojeniową o 45%. Wynika z tego, że rozpadła się tylko "cywilna" część przemysłu. Także we wzajemnych relacjach wracają stare metody uczniów Lenina. Głośno reklamowane porozumienie o wzajemnej redukcji wojsk lądowych w przypadku Armii Radzieckiej polega na "przepisywaniu" całych dywizji zmotoryzowanych do innego rodzaju wojsk. Żołnierze piechoty kładą się spać jako piechurzy, a budzą się jako marynarze. Wyrównanie ilości czołgów między obu stronami polegało zaś na cichym przerzucie 20 tys. tanków za Ural, gdzie jako stacjonujące w Azji nie mogły być brane pod uwagę w czasie kontroli przeprowadzanej przez NATO. Gorbaczow na stawiane mu zarzuty zasłania się niewiedzą. Nie wiedział nic o pacyfikacji Tibilisi, nie wiedział o oszukańczych manewrach armii, tak jak teraz nie wiedział nic o brutalnych akcjach w Wilnie i Rydze. I znowu tylko Zachód zdaje się temu wierzyć, tłumacząc go silnym oporem "konserwatystów", "jastrzębi", a więc tych wszystkich, którzy poprzednio nie pozwalali rzekomo działać Czernience, Andropowowi czy Breżniewowi. Amerykanie zdają się wierzyć w jakieś tajemnicze plany Gorbaczowa, który mimo tylu przeciwności zdoła w efekcie końcowym wyprowadzić ZSRS na bezpieczne wody demokracji. Jest to wiara naiwna, ale czyż można zarzucić laureatowi Pokojowej Nagrody Nobla kłamstwo.

Nie rokuje to wielkich szans wolnościowym ruchom nie-Rosjan. Bo o ile wszyscy w USA wiedzą już gdzie leży Basra czy Rijad, to tak naprawdę niewiele osób chce wiedzieć, gdzie jest Wilno, Ryga, Tallinn. Tam przecież nie ma nawet MacDonalda.

Autor publikacji
Orientacja na prawo 1986-1992