8. Za granicą: PROBLEMY Z SYSTEMEM WIELOPARTYJNYM (Piotr Majchrzak)

Piotr Majchrzak

PROBLEMY Z SYSTEMEM WIELOPARTYJNYM

Wydaje się, że wolne wybory parlamentarne - pierwsze po tylu latach - powinny były stać się naturalną areną zmagań o kształt ustrojowy naszego państwa. Byłoby to naturalne zjawisko w momencie odblokowania możliwości dyskusji ustrojowej - dyskusji, która pod władzą komunistów nie była możliwa, gdyż, krótko mówiąc, była przestępstwem.

Tak się jednak złożyło, że wskutek postawy pewnej części polskiej opozycji nie doświadczyliśmy w Polsce tego tak niezwykle ważnego momentu zakończenia władzy komunistycznej, doświadczając zamiast niego długiego i powolnego procesu "przechodzenia" do nowego ustroju. W procesie tym trudno byłoby wskazać jakąś siłę polityczną, reprezentującą przeważającą część społeczeństwa, która nadawałaby ton tym przemianom i forsowałaby swą wizję ustroju przyszłej Polski.

Przeciwnie - zarys kształtu nowego ustroju wyłaniał się w toku dyskusji kontraktowego parlamentu, gdzie równie wielką wagę miały głosy komunistów jak i ludzi poprzednio z ideologią komunistyczną związanych, nie mających tego, jakże potrzebnego, dystansu wynikające- go z programowego i całkowitego odrzucenia tej ideologii.

Nieliczni posłowie, nie pasujący do powyższego schematu, nie byli w stanie wpływać na ten proces. Poza tym trzeba pamiętać, że większość z nich miała niejako związane ręce, słusznie rozumując, że sam pomysł wprowadzania zmian ustrojowych przez taki "parlament" jest pomysłem co najmniej dwuznacznym.

Zawiodła opozycja pozaparlamentarna nie będąc w stanie wykształcić choćby jednego takiego ośrodka koncentrującego siłę polityczną i intelektualną skupioną wokół wizji przyszłego ustroju Polski. Poszczególne próby czynione przez niektóre partie, próby podjęcia dyskusji ustrojowej, nie spotykały się z większym zainteresowaniem społeczeństwa, głównie z tej przyczyny, że przeciętny człowiek patrzy sceptycznie na ludzi wołających gromkim głosem o sprawach zasadniczych, jeśli ludzie ci nie dysponują siłą zdolną do przeprowadzenia swych zamierzeń. W efekcie zdążył już się utrwalić pewien schemat przyszłego ustroju Polski - schemat wypracowany w toku dyskusji "komunisty z byłym komunistą" w kontraktowym sejmie. Schemat ten nie przewiduje żadnych "rewolucyjnych przemian". Zgodnie z logiką Okrągłego Stołu, którego duch pod nazwą "polskiego modelu przemian" zadomowił się na stałe w polskim życiu politycznym - pewne podstawowe sprawy zostały ustalone już raz na zawsze. Chodzi tu o takie dyskusyjne przecież zawsze skądinąd sprawy, jak kształt parlamentu, wybieralność senatorów, liczba posłów, umocowanie rządu i podstawowych organów państwa, samorządność lokalną, a wreszcie rolę i prawne podstawy działalności partii politycznych .

Dwuletni okres sączenia w umysły propagandy rzekomo jedynych, "europejskich" rozwiązań zaowocował już w sposób widoczny w obecnej kampanii wyborczej eksplozją partii i partyjek ograniczających, się do reprezentowania interesów grup pracowniczych czy mniejszościowych w parlamencie, otwarcie zgłaszających swoje desinteressement dla spraw ustrojowych - tak jakby parlament miał być czymś w rodzaju najwyższej komisji arbitrażowej w sporach mających z samej swej zasady zasięg lokalny i sprowadzających się z reguły do pytania "jak dzielić?".

Kto w tej sytuacji będzie mógł postawić pytanie "czy w ogóle dzielić?". Kto będzie się w takim parlamencie zastanawiał nad tym, jak pozbawić państwo roli najwyższego rozdawcy dóbr? Jasno już widać, że takich posłów będzie niewielu. Kto w takim parlamencie decydować będzie o zasadniczych kierunkach polityki państwa - widać już, że będzie to niewielka mniejszość, która tworząc formalne i koniunkturalne "koalicje", forsując znane i "sprawdzone" (peerelowskie) rozwiązania, zdolna będzie bez wielkiego wysiłku narzucić swą wolę reszcie parlamentu. Czy grupa taka będzie rzeczywiście reprezentować coś, co demokraci nazywają "wolą narodu"? Takie pytanie jest tylko retoryczne. Po co w takim razie wybierać parlament? No cóż, są takie pytania, których w towarzystwie stawiać nie wypada.

Jaka więc będzie rzeczywista rola partii politycznych, czym będą się one zajmować w nowej rzeczywistości politycznej?

Kilka miesięcy temu we „Frankfurter Allgemaine Zeitung” ukazał się artykuł Konrada Adama pod znamiennym tytułem "Kiedy państwo stanie się własnością partii - kartele szkodzą nie tylko gospodarce rynkowej, ale i demokracji". Sądzę, że obszerne fragmenty tego tekstu doskonale zilustrują tezę, iż podstawowe i "trudne" pytania stawiać należy zawsze. A poza tym, mimo że artykuł dotyczy problematyki politycznej Niemiec, sądzę, że wnioski, jakie nasuwają się po jego lekturze, będą już niedługo istotne i w Polsce.

Pomińmy wstęp dotyczący sytuacji Niemiec bezpośrednio po zjednoczeniu - kończąc go Konrad Adam pisze: "W tych tygodniach stała się dla wszystkich widoczna władza partii jako fundament polityki państwa. (...) Organ nie przewidziany przez konstytucję - koalicja obraduje permanentnie i uzmysławia każdemu, gdzie naprawdę kompetentne postanowienia mają swoje źródła". Praprzyczyną takich zjawisk i wynaturzeń demokracji jest, jak pisze dalej autor: "Wynalazek przywilejów partyjnych. Konstytucja bońska porzuciła weimarską wstrzemięźliwość wobec partii politycznych. Nie wdając się w szczegóły, można powiedzieć, iż zapewniono partiom prawo do kształtowania woli narodu. Te wcześniej umiarkowane zasady szybko zostały poszerzone i ugruntowane przez tych, których bezpośrednio faworyzowały. Partie zmonopolizowały dojście do urzędów publicznych, trzymały w szachu konkurencję, kazały zwracać sobie swoje wydatki z pieniędzy podatników, a w sytuacji zagrożenia organizowały się w ponadpartyjną koalicję zwróconą nie przeciw jakiejś mniejszości parlamentarnej, lecz przeciw większości nie zorganizowanych wyborców. Widoczną oznaką tej sytuacji jest państwowe finansowanie partii politycznych, nie mające odpowiednika w skali całego świata i wynoszące według pobieżnych badań okrągły miliard marek rocznie. Kto chciałby przeniknąć przyczyny opornego stosunku partii wobec problemu rozrostu systemu dotacji państwowych, ten musi najpierw zapoznać się z tym faktem. Organizacje same żyjące z dotacji nie są nigdy skłonne podcinać gałęzi, na której same siedzą".

I dalej: "Zamiast zbliżenia się do obywatela, partie szukały i szybko znalazły związek z biurokracją. Tu, w sferze dostępu do stanowisk państwowych, partie potwierdziły swą pozycję jedynych właścicieli władzy. To z tego zjawiska bierze się powszechne wśród wyborców przekonanie, że są oni przez partie manipulowani i oszukiwani. (...) Nawet jeżeli nie leżało to w ich zamiarach, to jednak w efekcie nastąpił rozrost tych gremiów, których ukrytym celem było zapewnienie dla swoich zasłużonych działaczy intratnych synekur. (...) Bez uwzględnienia roli patronatu partyjnego ciężko byłoby wytłumaczyć przyczyny tak ogromnego rozrostu sektora państwowego. To że Jurgen Molleman n musiał mieć trzech parlamentarnych sekretarzy (na etacie państwowym), wynikało nie tyle z ogromu zadań, co raczej z konieczności odwdzięczenia się za dobrą służbę tego typu przysługą. (...)

Partie nie chcą wypuścić z ręki administracji państwowej, gdyż jest to najkorzystniejsze pole dla wszelkich form nepotyzmu i korupcji. Młodzi urzędnicy wiedzą doskonale, jakie korzyści może im przynieść bliższy kontakt z partiami politycznymi. Młody urzędnik ministerialny doskonale wie, iż bez pomocy partii może zostać najwyżej dyrektorem wydziału, natomiast z pomocą partii i przy odrobinie szczęścia, kto wie, może nawet sekretarzem stanu. Ten rzucający się w oczy wysoki stopień organizacji kadry urzędniczej wokół własnych interesów, nie spotykany na taką skalę w innych państwach Zachodu, możliwy dotąd był jedynie na Wschodzie. Wysokie stanowiska i pozycje przyznawane są jak dobra lenne, będąc w istocie formą zapłaty za bezwarunkową wierność. Pozostaje otwarte pytanie, jak dalece za niezadowalający stan administracji państwowej odpowiedzialne jest szerokie upolitycznienie sektora państwowego. (...) Praca partyjna jest dzisiaj okazją dla ludzi, którzy przechwalając się swoimi możliwościami decydowania, zajmują się biurokratyzowaniem partii. W ten sposób powstają porządki dzienne obrad pęczniejące od nazwisk kierowników zespołów, kontrolerów mandatów, osób obliczających głosy itd. Na rozważanie kwestii podstawowych nie starcza już z reguły czasu. Ktoś, kto oczekiwałby od partii politycznej załatwiania czegoś więcej niż tylko spraw rutynowych, będzie srodze zawiedziony.

Ten zbyt bliski związek pomiędzy partia- mi politycznymi a administracją stanowi główną przyczynę braku wszelkiej inwencji w życiu politycznym Niemiec. Partie odmawiają stawiania jasno nasuwających się problemów w postaci klarownych alternatyw, które można by po prostu przegłosować. Zamiast tego zajmują się wieloma nie związanymi ze sobą sprawami szczegółowymi, często wzajemnie sprzecznymi w sposobie ich rozwiązywania. (...)

Swego czasu Federalny Sąd Konstytucyjny zażyczył sobie partii politycznych reprezentujących obywateli i nie związanych z administracją państwową. W tym czasie, ponad 20 lat później, partie rozwinęły się w system oligarchiczny, zajmujący się swoimi własnymi interesami, dążąc do tego, by urzędy pozyskiwać głosami wyborców, a głosy pozyskiwać za pomocą urzędów. System ten uczynił wszystko, co możliwe, by po zjednoczeniu konkurencję ze wschodu utrzymać jak najdalej od siebie. (...)

Nie tylko gospodarka wolnorynkowa ale i sama demokracja jest wysadzana z siodła przez system politycznych karteli. Jednostka jest bezsilna wobec umów mających na celu ubezwłasnowolnienie konsumentów albo obywateli. Słynna kampania Kurta Biedenkopfa, podczas której chciał on w Nadrenii-Westfalii sprowadzić SPD do defensywy i umieścić u steru rządów własną partię, musiała spełznąć na niczym, już choćby dlatego, że CDU proporcjonalnie uczestniczyła w socjaldemokratycznej, „gospodarce partyjnej”. Silnie się zasłużyła w rozdawnictwie urzędów i intratnych posad, tak że głośne ataki Biedenkopfa musiały się wreszcie załamać wobec jawnego oporu SPD, ale także i wobec „milczącej odmowy" CDU. Obie partie były zdecydowane kontynuować rentowny związek i tak też uczyniły.

W miastach hanzeatyckich taki rodzaj nad partyjności wydaje się obowiązywać już od dawna. Kto prześledził grę opozycji w Hamburgu lub Bremie, nie może nie powziąć podejrzenia, że chrześcijańscy demokraci nie chcą zmiany władzy. Rządząca SPD była wystarczająco mądra, by zawczasu dopuścić konkurencję do władzy i w ten sposób zahamować opozycję. Ci, którzy z takich układów korzystają, mówią w takich przypadkach o pluralizmie - jednak w efekcie chodzi o utrzymanie takiego stanu rzeczy, w którym partie omawiają sprawy pomiędzy sobą, dając szanse tylko członkom kartelu.

Dopasowanie się do takiego stanu rzeczy nie było trudne dla partyjnych rutyniarzy ze Wschodu. (...) Z tego powodu chociażby PDS nie musi zbytnio obawiać się utraty swego ogromnego majątku i wpływów - uczucia solidarności innych partii uchronią ją przed najgorszym. (...) rutyniarze z SED mogą liczyć na więcej zrozumienia w starych partiach niż ich nieprofesjonalni następcy. Drwiny bawarskiego szefa rządu z politycznych laików w Berlinie Wschodnim są tego wyraźnym potwierdzeniem.

Naturalnie można pochwalać taki pragmatyzm i uważać zbyt wyraźne przekonania za zbyteczne. Trzeba być jednak świadomym ceny, jaką przyjdzie zapłacić za takie podejście do spraw polityki. Tam bowiem, gdzie podstawowe wartości służą tylko do prowadzenia taktycznych gier, tam następuje zredukowanie polityki do umiejętności zdobycia i utrzymania władzy, czyli do tego, co najczęściej politykom się stawia jako podstawowy zarzut. Typ polityka zawodowego, pozbawione- go poglądów (neutralnego światopoglądowo), który swój osobisty byt wiąże z interesem partii, ten zaś utożsamia z racją stanu - taki typ polityka nie tylko jest w Niemczech tolerowany, ale wręcz jest on sztucznie hodowany. Kiedy JUNGE UNION opisuje swój punkt widzenia jako zarazem: „liberalny, socjalny, konserwatywny i postępowy”, to w rzeczywistości oznacza to przyznanie się do zupełnej dowolności w tym względzie. Obiecując coś każdemu - nie obiecuje się nic i nikomu".

Konrad Adam kończy swój tekst następującymi słowami: "Niemcy, przynajmniej ł w ostatnich miesiącach, zyskały sobie I opinię państwa sukcesu, w przeciwstawieniu do byłej NRD. Jest to w założeniu słuszny, ale nieco jednostronny bilans. Zapomniano nie tylko o tym, że zachodnioniemiecki sukces koncentrował się w r przeważającej mierze w dziedzinie ekonomii, przeoczono również to, że w dużej: mierze był on zaczerpnięty od innych.

Zewnętrzne bezpieczeństwo było i jest zagwarantowane przez obce mocarstwa na skalę, o której przypomniała dopiero wojna w Zatoce Perskiej. Rzeczywistej próby demokracja niemiecka nie przechodziła w ciągu ostatnich 40 lat - spory o dozbrojenie armii, debaty kryzysowe, rozruchy studenckie próbą taką nie były. Także kryzysy berlińskie były przecież sprawą aliantów.

I mimo że wydawałoby się, iż także wona w Zatoce Perskiej przez swe oddalenie nie będzie miała większego wpływu na wewnątrzniemieckie sprawy, to jednak okazało się, że właśnie ona wywołała coś, co można określić jako stan kryzysowy. Reakcje, które wywołała, nie wzmacniają tego, wcześniej przywołanego, obrazu państwa sukcesu. Polityczna wola narodu, jaka przy tej okazji nam się objawiła, okazała się przeraźliwie niestała, zagmatwana i niejasna. Kształtowanie jej było właśnie zadaniem partii politycznych".

Te cierpkie słowa pod adresem instytucji partii politycznych kończą tekst Konrada Adama. Sądzę, że wiele z przytoczonych przez niego przykładów budzi natychmiastowe analogie z sytuacją polskiej jeszcze półdemokracji. A przecież zagrożenia związane z przekształcaniem się partii w superwłaścicieli państwa dotyczą państwa mającego za sobą 40-letni proces kształtowania demokracji, do tego pod nadzorem innych demokratycznych państw. Czy więc tego typu ostrzeżenia nie będą tym bardziej na miejscu w stosunku do Polski? To także jest pytanie retoryczne. Polska, którą ominął proces dekomunizacji i w której sektor państwowy w porównaniu z Niemcami jest ogromny, długo jeszcze będzie szczególnie wdzięcznym polem dla wszelkich form nepotyzmu, protekcji i korupcji. Do chwili uchwalenia nowej konstytucji mamy jeszcze trochę czasu na refleksje z tym związane. Na przeprowadzenie procesu de- komunizacji, procesu, który oczyściłby polską "atmosferę polityczną", wydaje się, że nie można już liczyć. Tym bardziej więc aktualna staje się sprawa takiego sformułowania odpowiednich fragmentów konstytucji, by zabezpieczyć Polskę przed superwładzą superpartii egzystujących nie dzięki reprezentowaniu obywateli i forsowaniu klarownych wizji ustrojowych, a dzięki podziałowi "łupów".

Spraw ustrojowych nie należy załatwiać "na kolanie". Uważnie należy przyglądać się także i tym propozycjom, które wychodząc od partii nie dysponujących jeszcze dużą siłą przedstawiają śmiałe i spójne propozycje organizacji państwa. Przede wszystkim nie należy poddawać się poglądom, że kształt polskiej demokracji jest już z grubsza określony. Nie jest. Lekceważenie np. śmiałych (i logicznych) konstrukcji proponowanych przez UPR dowodzi tylko słabości polskiej elity intelektualnej, która nie jest w stanie przekroczyć pewnej bariery w myśleniu o sprawach państwa, bariery będącej, rzecz jasna, spuścizną po systemie totalitarnym. Dyskusja ustrojowa nie jest już przestępstwem, ale nadal może być uznawana za sprawę, którą należy zlecić "kompetentnym autorytetom". Tego, iż w efekcie skutek jest taki sam, raczej się już nie zauważa.

Autor publikacji
Orientacja na prawo 1986-1992