7. Imperium: SOJUZ - ROZPAD, CZY TRANSFORMACJA ? (Jacek Kwieciński)

Jacek Kwieciński

SOJUZ rozpad czy transformacja?

Niezmiernie trudno jest pisząc praktycznie nadal w trakcie pierwszej fazy wydarzeń na Wschodzie na ich dogłębną, sensowną analizę. Poniżej zaprezentowane więc będzie nie żadne całościowe ujęcie sytuacji wraz z tezą co do prognozy jej rozwoju, ale uwagi nasuwające się akurat w tym momencie.

Z punktu widzenia tych, którzy w odróżnieniu od Zachodu i Prezydenta RP, chcą kresu Sojuza, a przynajmniej maksymalnego osłabienia jego Centrum, możliwe jest jeszcze wiele wariantów - optymistycznych i pesymistycznych - ostatecznego rozwoju wypadków. Dwa fakty są już bezsporne: 1) wydarzenia te, niezależnie od ich dzisiejszej oceny, mają i będą miały ogromne znaczenie; 2) nic na Wschodzie nie jest jeszcze przesądzone, a to, co obecnie obserwujemy, to zaledwie początek czegoś, co nie wiadomo, jak długo potrwa. Wydaje się też, że zarówno początkowa euforia, jak i wcale nierzadki, niemal całkowity sceptycyzm ("no i co się faktycznie zmieniło?") stanowią podejście zbyt uproszczone.

Jak wiadomo, zdumiewająco szeroko, bo nawet na Zachodzie, wyrażano poważne zastrzeżenia co do pełnej autentyczności zamachu pałacowego. I rzeczywiście: przebieg wydarzeń - Gorbaczow na urlopie, niezdecydowane i cząstkowe działania zamachowców - bliźniaczo przypominał podobne akcje przeprowadzane od czasu do czasu na terenie Sojuza. Do dziś krążą pogłoski, iż Gorbaczow był powiadomiony co najmniej tydzień wcześniej o tym, co zdarzy się lub może zdarzyć, a jednak nie ruszył się z Krymu. Jest prawdo- podobne, że sam zamierzał przeprowadzić, w złagodzonej formie, coś podobnego (np. po podpisaniu traktatu związkowego), a ludzie dziś aresztowani, "podpuszczeni" przez kogoś czy przez coś, postanowili uprzedzić tę akcję i usunąć na bok także i jego.

Jakkolwiek by było, akcja z 19 sierpnia była przejawem desperacji, a jej przeprowadzenie wróżyło źle komunizmowi i Imperium. Im dłużej zamach ów by trwał, tym pewniejszy i pełniejszy byłby kres bolszewizmu, choć wszystko mogło znacznie przedłużyć się w czasie. Od początku, mimo pozornego dramatyzmu sytuacji, ludzie nie pragnący utrzymania Sojuza, zadziwiająco zgodnie pragnęli, by Gorbaczow nie wrócił zbyt wcześnie w glorii patentowane- go męczennika i superdemokraty. Gorbaczow wrócił zbyt wcześnie i to, co zademonstrował pierwszego dnia po powrocie, było wyrazem jego niezmiennych i nie zmienionych poglądów. Coś się jednak wydarzyło (o czym potem) i Gorbaczow błyskawicznie się do tej zmiany przystosowawszy wznowił prowadzoną przez siebie od lat grę. Na razie, na krótką metę, gra ta wygląda na udaną, przy czym jest ona grą tak wielką, że osobisty los Gorbaczowa nie jest w niej najważniejszy. Pewna wstrzemięźliwość Zachodu, np. w potężnej pomocy materialnej, zaniknie z pewnością, o ile Centrum z powrotem wystarczająco się wzmocni.

Spójrzmy na praktyczne rezultaty dotychczasowego biegu wydarzeń. Na pozór są one niezmiernie spektakularne - mogą też mieć rzeczywiście ogromne znaczenie, ale chyba nie od razu. Co mamy dziś? Gorbaczow chciał "Związku Suwerennych Republik Sowieckich" i zarysy tego Związku właśnie powstają. Czy będzie on rzeczywiście tak odmienny od tego, który uprzednio projektowano, dopiero się okaże. Gorbaczow chciał, by władza Centrum, w zupełnie odnowionym, całkowicie nowym itp. Związku została utrzymana i oto, po chwilowym osłabieniu Centrum, rzeczy toczą się w tym kierunku. Czy będzie to "federacja", czy nazwie się to "konfederacją", może, w tamtych warunkach, mieć znaczenie czysto werbalne. Co więcej, liczba "republik" gotowych iść na takie rozwiązanie jest większa niż uprzednio.

Obserwujemy też powtarzanie akcji znanych z okresu pierwszej deklaracji Bałtów: lawinowe i często fikcyjne ogłaszanie "niepodległości" dokonywane po to, by zdeprecjonować nawet sam termin, nie mówiąc już o jego merytorycznej zawartości. Z powrotem wyciąga się też straszaka możliwości nowych "zamachów" tzw. betonu. Najlepszym zabezpieczeniem przed nimi ma być... utrzymanie staro-nowego Sojuza. Nawet w wydawało się przesądzonej sprawie niepodległości Bałtów rzeczy idą po staremu, "dziwnie" opornie, chociaż do owego uznania w takiej czy innej formie zapewne dojdzie. Inaczej z pewnością wyglądać będzie sprawa z wycofaniem wojsk sowieckich z Pribaltyki. Także całkowite zdeprecjonowanie KPZS nie musi wcale przeszkodzić temu, by powstała nowa superpartia o przymiotniku "socjalistyczna" czy wręcz "komunistycznie demokratyczna". Na razie nie widać, kto mógłby z nią rywalizować. Warto też przypomnieć, że nawet najwięksi reformatorzy, owi "demokraci", to niedawni wysocy funkcjonariusze KPZS. Pełna wiara w ich "demokratyczność" wymaga doprawdy dużej dozy dobrej woli.

Oczywiście tylko ktoś naiwny lub bardzo przejęty znanymi polskimi marzeniami mógł sądzić, że oto już Białoruś odzyskuje rzeczywistą suwerenność, a Sojuz rzeczywiście i całkowicie się rozpada. Wiadomo było też, że jakakolwiek Rosja nie zadowoli się tylko swymi terenami. Należę wszakże do tych, którzy "wielkorosyjskości" nie boją się w naszych czasach aż tak bardzo. Powstaje wszakże pytanie, czy tylko o nią chodzi, czy Imperium bazujące na czymś więcej rzeczywiście odeszło w przeszłość?

Przez dwa czy trzy dni byliśmy zaiste świadkami pięknej antysowieckiej kontrrewolucji w jego centrum, ale nie była ona masowa i obecnie (aż chciałoby się powiedzieć w odpowiednim czasie) została wyhamowana. Czy była to tylko pierwsza fala, czy rozleje się ona jeszcze szerzej, także poza Centrum?

Józef Darski już wiele miesięcy temu dopuszczał możliwość "rezygnacji z klasycznego komunizmu i w samych Sowietach", a także "przyznania ograniczonej niepodległości Bałtom" i "pseudoniepodległości innym republikom", właśnie w kontekście reanimowania nowego Sojuza. Stwierdził jednak równocześnie, że wiąże się to z dużym niebezpieczeństwem dla Imperium i wzrostem szans działania dla sił całkowicie antykomunistycznych i autentycznie niepodległościowych.

Wspomniane 2-3 dni były właśnie taką szansą, "coś" autentycznego naprawdę się wydarzyło. Otóż, Sojuz spinała dotąd ideologia, nieważne, jak już rozwodniona czy też "przebudowana". Nagle zaczęto obalać pomniki, zawieszać oddziały KPZS, pieczętować gmachy KGB, masowo wznosić radykalnie antykomunistyczne hasła. Ba, zaczęto nawet posługiwać się takim pojęciem, jak "dekomunizacja", wyklętym, jak wiadomo, w dzisiejszej, dziwacznej rzeczywistości polskiej. W systemie sowieckim już same symbole i słowa, nie mówiąc nawet o podstawowych dla niego instytucjach, mają znaczenie zupełnie wyjątkowe. Jest bardzo niebezpiecznie podważać je i deprecjonować. Takie choćby taktyczne i chwilowe odżegnywanie się od całości ideologii, próba zastąpienia jej czymś innym, może okazać się krokiem samobójczym. Może wytworzyć się po niej pustka, a tego typu operacja wcale nie musi się udać.

Podobnie rzecz ma się z jeszcze bardziej rozbudzonymi aspiracjami narodowymi. Kilka państw-republik (Mołdawia, Gruzja) zaczęło traktować je niezmiernie poważnie, a mimo przeżywanych przez nie specyficznych trudności, poparcie tych aspiracji jest tam maso- we. W dłuższej perspektywie pęknąć może nawet neokomunistyczno-mafijna struktura republik azjatyckich i mylne dotychczas w tej materii zapowiedzi sowietologów sprawdzą się. Wiele z nich identyfikuje się z tureckością i ich własna federacja może z czasem stać się czymś wyobrażalnym. Także w samej Rosji coraz bardziej mogą zacząć dochodzić do głosu siły, które nazwać by można "sołżenicynowskimi".

Kluczowe znaczenie ma jednak z pewnością Ukraina. Neokomunistyczne władze "republiki" mogą rozgrywać swój scenariusz i sądzić, że sprytnie "uciekają do przodu", ale gra ta dla przyszłości Sojuza może okazać się grą bardzo groźną. Już dziś nastroje ulicy są tam znacznie bardziej radykalnie niepodległościowe niż uprzednio. Takie kroki, jak własna waluta, chociażby ograniczone siły zbrojne, przywracanie ukraińskich nazw, całkowity zakaz działalności partii komunistycznej, obalenie pomnika Lenina w Kijowie mogą mieć zasadnicze znaczenie. "Ukraina bez Rosji" - okrzyki te zapowiadają coś naprawdę przełomowego. Szkoda tylko, że i one, i część wspomnianych posunięć ma miejsce raczej tylko na Ukrainie Zachodniej.

Trzecią kwestią, która dla przyszłości "nowego związku" może stać się decydująca, są problemy gospodarcze. Nadal oczywiście aktualna jest teza, że "przebudowa" w tym względzie - choćby zaczęli o niej decydować najwięksi "radzieccy demokraci", a Zachód stanął na głowie, by im, w imię ratowania całości Związku, w tym dopomóc - nie ma żadnych szans powodzenia.

Dawno temu stwierdziłem to w piśmie "Contra" (artykuł Optymistycznie) wbrew p. Skubiszewskiemu, który, aczkolwiek podkreśla dziś, że wszystko przewidział, anonsował oficjalnie wiarę w powodzenie pieriestrojki. Żadnych zmian typu dzisiejszego "w Związku Radzieckim" nie przewidywał. Nie jestem jednak, w odróżnieniu od ministra, fachowcem, podobnie jak nie byli nimi ci podwileńscy chłopi Józefa Mackiewicza, którzy wbrew fachowcom tamtej epoki twierdzili od początku, że Sowieci wrócą nie jako "sojusznicy naszych sojuszników", ale normalnie, jako bolszewicy, że zostaną i będą się zachowywać po bolszewicku. Ale to na marginesie.

Nie ma również żadnych gwarancji, iż po przesileniu pomysł "konfederacji wolnych i niezależnych państw o różnym statucie", niezależnie czy traktowany jest jako zasłona dymna, czy też bardziej szczerze, jest - uwzględniając przytoczone wyżej czynniki - w ogóle realny. Nie wiadomo też, czy pozycja Centrum nie została, przynajmniej w bardziej długofalowej perspektywie, nadwerężona w sposób nie do naprawienia. Wreszcie Sowieci nie bez powodu bronią się przed zwróceniem Japończykom Kuryli - precedens chociażby częściowego wyrzeczenia się piędzi "ziemi radzieckiej" (np. Pribałtyki) jest, mówiąc delikatnie, ryzykowny... Tak więc, wbrew początkowemu tonowi tych uwag, wstępne wnioski autora nie są bynajmniej tak dogmatycznie sceptyczne, pesymistyczne, jak można by sądzić. Należy tylko nie szafować dziś nadmiernie takimi pojęciami, jak "rozpad", "kres", "demokracja", "niepodległe państwa". Jest na to stanowczo za wcześnie. Może być jeszcze bardzo różnie, a wszystko niewątpliwie rozciągnie się w czasie...

Wiadomo jednak na pewno, że stawianie na Gorbaczowa (na Centrum) jest dziś jeszcze większą głupotą polityczną, niż było poprzednio. Nie należy chyba sądzić, by w przypadku Zachodu wchodziły tu w grę jakieś makiaweliczne zamysły. Mamy tu raczej do czynienia z inercją myślową, nieumiejętnością wyobrażenia sobie nowej rzeczywistości, najzupełniej mylnym mniemaniem, że tędy prowadzi droga do "spokoju i stabilizacji", przekonaniem, że rozpad Sojuza pociągnie za sobą kataklizm, przy którym rok 1917 i 70 lat późniejszych to drobiazg...

W przypadku Polski, która z prezydentem na czele dąży najwyraźniej do uzyskania w miłości do Gorbaczowa i Centrum złotego medalu (Gorbaczow to wszak druh-reformator i drażnić go nie należy, natomiast ZSRS jest wieczny) dochodzi do tego, poza już wręcz popisowym kunktatorstwem i krótkowzrocznością, chorobliwe wręcz tchórzostwo.

Polska polityka zagraniczna w czasie przesilenia na Wschodzie była (i jest nadal), jak się należało spodziewać, beznadziejna, zarówno z punktu uzyskania doraźnych korzyści, jak i naszych długofalowych interesów o znaczeniu być może historycznym. Zdaje się, że jej sternicy są całkowicie niezdolni do innego niż dotychczas działania i że nie byliby do tego zdolni, przynajmniej w odniesieniu do Sojuza, nawet gdyby świat stanął na głowie. Także wystąpienia polityków przeróżnych odcieni były żenująco miałkie i ograniczające się z zasady do "głęboko słusznych" stwierdzeń.

Poza schematyzmem myślenia mamy tu niewątpliwie do czynienia ze zwykłą bojaźliwością. Można ją również nazwać postawą satelicką czy kliencką. Oprócz sił, które z powodów naturalnych w szczególny sposób odznaczają się tymi cechami - do jej eksponentów zaliczyć należy rozliczne środowiska o zabarwieniu tzw. narodowym. Także - jak słusznie zauważył Jan Parys - oświadczenie wicepremiera ds. gospodarczych, podkomendnego premiera L. Balcerowicza - J. K. Bieleckiego - cechowała szczególna doza ignorancji i bezradności w podstawowych dla interesów Polski sprawach. Rzecz, na razie, zakończył Prezydent stwierdzając w rozmowie z Gorbaczowem, że Polska stawia na Centrum, mało liczy się z niepodległościowymi dążenia- mi narodów Sojuza i deklarując wyraźnie, że on (czyli niby my) będzie stać obok odnowionego Kremla po wsze czasy.

Pisałem kiedyś, że wojska sowieckie wyjdą prędzej z Mongolii (co sprawdziło się) oraz że władze dzisiejszej Polski będą wspierać Gorbaczowa i jednocześnie głosić potrzebę "wykazywania szczególnej ostrożności" nawet wtedy, gdy rządzić on będzie już tylko Kremlem. I to ma też niewątpliwie szanse na sprawdzenie się Gest to zarazem deklaracja nadziei, że tak jak inne narody wyciągnęły nas, chociażby częściowo, z pułapki "okrągłego stołu", tak Rosjanie i inni ukazując groteskowość podobnej postawy spowodują, że trzeba będzie ją porzucić).

Natomiast trzecia przepowiednia brzmiąca, że Polska uzna państwa bałtyckie jako ostatnia, nie sprawdziła się. Uczyniono to prawie zaraz po Bułgarii i Argentynie, co niewątpliwie należy pochwalić. Uczyniono to też przy użyciu pokrętnego języka i w duchu przeciągania sprawy. Węgrzy, bynajmniej nieszczególnie odważni w polityce zagranicznej, goszczą właśnie trzech ministrów z krajów bałtyckich, nadając całej sprawie szczególną rangę. Otworzyli też konsulat ukraiński, a ich premier był w Kijowie - bezpośrednio z Budapesztu - już wcześniej.

Grozi nam w tej chwili to, że stosunki z Republiką Litewską będą w dużej mierze przypominały te z okresu II Rzeczypospolitej, ze wszystkimi konsekwencjami dla Polaków mieszkających na Wileńszczyźnie. Szansa na to, by w sposób spektakularny zainaugurować wreszcie przyjaźń z Ukrainą - sprawa nie do przecenienia przy każdym przyszłym statusie Kijowa - jest też właśnie marnowana.

Cóż, może i nie jest to tak istotne, skoro chcemy tak bardzo mieć za sąsiada ZSRS. Być może marzenia wielkiej liczby polskich polityków spełnią się...

Zastanawia tylko i dziwi wyrażany jednocześnie w Warszawie brak ukontentowania z powodu tego, że Zachód traktuje swą politykę wobec Polski jako pochodną polityki wobec Kremla. Sami wszak dostarczamy mu stale dodatkowych argumentów do tego, by tak właśnie czynił. Co prawda rozlegają się już głosy, że było nie było, ale politykę wschodnią trzeba zmienić. Można wszakże wątpić, by dokonano tego w stopniu znaczącym. Nie należy też oczekiwać, by Zachód udzielił kiedykolwiek gwarancji bezpieczeństwa krajowi, który okazuje się faktycznie i raz jeszcze najwierniejszym sojusznikiem Kremla i którego przywódcy za swój cel i marzenie określają oficjalnie pomoc w utrzymaniu "odnowionego" ZSRS i jego Centrum. A przecież "struktura KBWE" okazała zupełną fikcyjność, a w kwestii częściowego choćby uniezależnienia się od gazu i ropy ze Wschodu (absolutnie podstawo- wy cel strategiczny!) też nic się nie robi.

Nie należy przeceniać umów i zobowiązań, ale przez pewien czas faktyczną władzę sprawował w Moskwie Jelcyn - nadal zresztą znaczenie Rosji jest wyjątkowe. Padły z tamtej strony słowa: "Rząd rosyjski będzie dążył z powodów zasadniczych do jak najszybszego wycofania Armii Sowieckiej z Polski", a także, iż Rosja jest zainteresowana bezpośrednimi kontaktami z RP i że są one w tej chwili praktycznie przerwane. To z Jelcynem trzeba było rozmawiać o sprawie wycofania wojsk, to z Rosją należało, przy maksymalnym nagłośnieniu, zawrzeć układ międzypaństwowy, który przynajmniej obecnie nie zawierałby z pewnością klauzul finlandyzujących Polskę. Tymczasem bredzi się nadal, że "Musimy być ostrożni, by nikt nas nie posądził..." i wysyła się do władz centralnych znanego specjalistę od polityki zagranicznej - L. Balcerowicza. Zaproszenie dla Jelcyna, spóźnione, dostarcza się niemal chyłkiem. Mówi się też o umowie wyłącznie handlowej.

No cóż, jeśli nadal wyznawać się będzie w Warszawie - warto nazwać to po imieniu - opcję prosowiecką i obawiać się jakichkolwiek niekonwencjonalnych kroków, to być może wojska sowieckie pozostaną - według dawnej tradycji - tylko w Pribałtyce i Polszy. Już dzisiaj Gorbaczow (nie tylko on) mówi, że kooperację wszystkich republik warto rozciągnąć na kraje sąsiednie. Jest to powtórzenie, w ładniejszej formie, głównej tezy Falina (o tym, co jest czynnikiem decydującym w utrzymaniu krajów regionu w zależności), a do jej podtrzymania, w tych szczególnych okolicznościach, skłoniły Gorbaczowa niewątpliwie słowa Wałęsy. Gdy weźmie się pod uwagę nasze trudności gospodarcze, doraźność prowadzonej polityki oraz sposób jej realizowania, to być może nadzieje sowieckie zawarte w memoriale Falina ziszczą się mimo wszystko.

Uprzednio Falin mówi/, że "Polska jest dla ZSRS wartością samoistną". Brzmi to ładnie, ale przecież oznacza traktowanie nas jako zdobyczy, własności, a siebie jako naszych opiekunów, protektorów.

DZIŚ Gorbaczow mówi, że stosunki z Polską to dla niego "wielka strategia". Zaiste... Trudno nie zgodzić się ze zdecydowaną krytyką ocen wygłoszonych przez Prezydenta RP w rozmowie z Gorbaczowem, którą sformułował D. Warszawski. Znany publicysta zapomniał tylko, że jego obóz kocha wręcz p. Skubiszewskiego i jego politykę, a także o tym, iż gdyby prezydentem RP został wspierany ongi przez Warszawskiego siłacz spokoju, to można sobie rękę uciąć, że polska polityka zagraniczna byłaby taka sama. Tekst Warszawskiego miał wszakże jakiś sens. Natomiast w samym środku wydarzeń publicysta ZChN "drętwiał z przerażenia" na możliwość "uderzenia" na nasze granice milionów kobiet i dzieci z najmniej mobilnych społeczeństw, a okazję wykorzystał, by raz jeszcze podkreślić, jak Dmowski przykazał, przewrotność Niemców i konieczność uzyskania przez nas kolejnych gwarancji dla granic zachodnich! J. Walc też był przerażony. Porównując ("W lustrze") ósemkę kremlowską z prawicą polską, był przerażony możliwością wzmocnienia sił prawicowych w Warszawie!

Ja, podobnie jak p. Walc, nie bałem się tego, iż Polska stanie się 17 republiką, a nawet, iż dokona się tu pucz komunistyczny. Obawiałem się natomiast, że skoro nawet w sprzyjających okolicznościach czynniki rządzące w Warszawie bały się własnego cienia, to przy przejściowym przymrozku na Kremlu zaczną trząść się jak osiki i stwierdzą (ze wszystkimi konsekwencjami wypływającymi z tego stanowiska), że ostrożność nakazuje nam, by za głośno nie oddychać. Jest to dobra sposobność, by wskazać tym, którzy kłamliwie twierdzą, iż krytycy naszej polityki wschodniej nie ukazują dla niej alternatywy, podstawową rzecz, którą należałoby w niej zmienić. Należałoby mianowicie na początek wyzbyć się chorobliwego, paraliżującego zalęknienia.

Uwagi powyższe są bardzo wyrywkowe. Nie poruszają wielu spraw (np. kwestii Królewca). Gdyby pisane były parę tygodni później, być może pewne akcenty byłyby w nich rozłożone inaczej. Jedna teza pozostałaby wszakże nie zmieniona: w naszym najżywotniejszym interesie leży maksymalne osłabienie sowieckiego Centrum. Polityka polska na Wschodzie musi być aktywna, a nie reagować na wszystko z kunktatorstwem i opóźnieniem. Aktywność tę należy połączyć z szukaniem rzeczywistego, i nie tylko gospodarczego, "zaczepienia" na Zachodzie. Należy się jednak obawiać, że dopóki owo Centrum nie zniknie samo (co, miejmy nadzieję, kiedyś nastąpi), polityka polska nie ulegnie większym zmianom na żadnym polu i będzie kontynuacją tej, którą prowadzi się od dwóch lat.

3 września 1991 r.

Autor publikacji
Orientacja na prawo 1986-1992