4. Dezinformacja (Michel Legris)

DEZINFORMACJA

________________________________________________________________

Coraz śmielsze wyczyny "prasy niezależnej" w Polsce i coraz bezwzględniejsze manipulowanie przez nią opinią publiczną każą przyjrzeć się bliżej technikom, za pomocą których "niezależne" tytuły urabiają umysły rzesz nieświadomych czytelników. Analiza Michela Legrisa, obalająca mit obiektywizmu wielkiego „Le Monde”, może i powinna być przestrogą dla wszystkich, którzy zdrowy rozsądek i zdolność samodzielnej oceny rzeczywistości zastępują bezkrytycznym zaufaniem do uznanej gazety. Ten oraz inne teksty odsłaniające kulisy technik dezinformacji - zgromadzone przez Vladimira Volkoffa w jego głośnej książce "La desinformation arme de guerre" - ukażą się niebawem na polskim rynku wydawniczym nakładem oficyny "Delikon".

MICHEL LEGRIS

REZONATOR

Michel Legris poświęcił "„Le Monde”'owi, jaki jest naprawdę" (" „Le Monde” tel qu'il est) książkę pełną goryczy. Nie koniecznie trzeba się zgadzać ze wszystkimi konkluzjami Autora, ale ma on na pewno rację, kiedy wprowadza rozróżnienie - i dotyczy ono nie tylko „Le Monde”, ale wszystkich mass mediów, niezależnie od ich zabarwienia politycznego - między obiektywizmem w za- mierzeniu a obiektywizmem pozornym.

Pierwszy polega na poznaniu najpierw wydarzeń, faktów, ludzi, idei, a dopiero potem formułowaniu na tej podstawie swoich sądów o nich. Drugi zasadza się na sądzie założonym a priori, ale starannie to ukrywa; nie przyznając się do tego, taką aprioryczną miarką mierzy wydarzenia, idee i ludzi. Celem pierwszego jest oświecać umysły, drugiego - ukierunkowywać je. Granica dzieląca te dwa rodzaje obiektywizmu, to granica oddzielająca obserwację naukową od pseudonauki, analizę od zamaskowanego prozelityzmu.

To prawda, że obiektywizm w dziedzinie prasy napotyka wiele przeszkód. Ponieważ nie sposób przytoczyć wszystkich faktów, trzeba dokonywać ich selekcji. Z tego samego powodu każde wydarzenie musi być w tej czy innej mierze ociosane z pewnych szczegółów. Z drugiej strony wszystkie te fakty i wydarzenia dla obserwatora z zewnątrz zawierają pewne luki, strefy cienia lub tajemnice. Dążenie do obiektywizmu przejawia się w praktyce w dokonywaniu nieuniknionej selekcji i amputacji, bez poważniejszego zniekształcenia właściwej perspektywy i proporcji, dążeniu do wypełnienia luk i stref cienia ostrożnie i w sposób odpowiedzialny. Pod tym względem podejście dziennikarza przypomina, toutes proportions gardees, podejście naukowca-badacza.

Dążenie do obiektywizmu, wykluczając emocjonalną stronniczość, nie wyklucza jednak ani stylu, ani jasności sformułowań, ani ocen wartościujących. Tyle, że w takim wypadku błyskotliwość stylu nie następuje kosztem ścisłości; jasność nie jest owocem prymitywnych uproszczeń, a wartości, w imię których wypowiada się sądy, są głoszone otwarcie. Podpis autora zaś nie jest tylko szukaniem rozgłosu lecz również oznaką skromności. Autor nie trąbi bowiem triumfalnie: "Ja to mówię!", ale powiada też: "To tylko moje zdanie i opis tego, co widziałem na własne oczy, rozglądając się na wszystkie możliwe strony".

Pozorny obiektywizm, natomiast, stara się potajemnie kształtować świadomość czytelników. Naturalne ograniczenia ciążące nad całą prasą - selekcja informacji, konieczność odrzucania pewnych szczegółów - są używane w charakterze uniwersalnego argumentu. Służą one odpieraniu zarzutów dotyczących przemilczeń i uproszczeń. Powołuje się na wymogi związane z takim a nie innym łamaniem numeru, co pociąga za sobą pewne skróty, czy konieczność uwypuklenia kilku tylko tytułów (wymogi dobrze znane każdemu dziennikarzowi), przytaczając je jako ostateczne i uniwersalne argumenty, gdy w rzeczywistości chodzi po prostu o instynktowną autocenzurę, lub też świadomą cenzurę.

Kiedy jednak czytelnicy protestują przeciw opublikowaniu wątpliwej wiadomości, nieprawdziwych stwierdzeń, zniesławiającego oświadczenia, ucieka się do przeciwstawnego argumentu: chęci nie poddawania się ograniczeniom technicznym. Z jakiej racji miano by dokonywać selekcji informacji lub je kastrować? Czyż nie jest faktem, że ta czy inna wiadomość, nawet jeśli wątpliwa, jest w obiegu? Że nieprawdziwe stwierdzenia firmowała konkretna osoba, o czym świadczy fakt, że zacytowano je w cudzysłowie? Że oświadczenie zostało podane do wiadomości publicznej? Czy przemilczanie tych faktów nie byłoby naruszeniem obiektywizmu?

To jednak dopiero najbardziej prymitywne z narzędzi pozornego obiektywizmu. Ten ostatni, by osiągnąć swój cel, znacznie bardziej liczy na inny środek: zaprogramowanie w okrężny sposób wyboru, jakiego czytelnik będzie zmuszony dokonać spośród zalewu codziennej informacji, ponieważ nie jest w stanie wszystkiego przeczytać ani zapamiętać.

Wybór taki zależy nie tyle od intelektu, co wrażliwości, nie tyle od świadomego myślenia, co od wpływów, jakim czytelnik nieświadomie ulega. W ostatecznym bowiem rozrachunku lektura artykułu pozostawia po sobie ogólne wrażenie, całościową ocenę. Fortel polega na tym, żeby pewne argumenty rozwijać bar- dziej przekonująco niż inne, poświęcać więcej miejsca określonym aspektom rzeczywistości i rozsiewać po całym tekście pewne, ledwo zaznaczone insynuacje; ukryte sofizmaty oddziałują bowiem na kierunek myślenia jak podwodne skały, które, choć niewidoczne na powierzchni, zmieniają nurt wody.

W tym celu stosuje się różne procedery. W sferze stylistyki będzie to czasem umieszczenie jednego zdania wtrącone- go, niemal przypadkowo, co wystarczy jednak do odpowiedniego zabarwienia całego artykułu, poza tym utrzymanego w umiarkowanej i spokojnej formie. Może to też być użycie wieloznacznego słowa lub sformułowania.

Jeszcze większe możliwości otwierają się w dziedzinie łamania pisma. Ponieważ krótki tekst w ramce łatwiej wpada w oko niż długi artykuł, wystarczy włamać odpowiednią ramkę w ten artykuł, żeby zniweczyć cały efekt informacji, jakie zawiera. Skutek będzie jeszcze lepszy, jeśli zamiast tekstu włamać odpowiednio zjadliwy rysunek satyryczny. Bardzo skuteczne jest też stosowanie cudzysłowów. Można się nimi równie dobrze posłużyć do podważenia wiarygodności i podkreślenia subiektywizmu przytaczanych wypowiedzi, jak i do podkreślenia ich autentyzmu. Kto zwróci przy tym uwagę na wielokropek wskazujący, że tekst został ucięty? I kto będzie wiedział, że to ucięcie dotyczy czasem fragmentu najistotniejszego dla całego toku rozumowania?

Odpowiednie złamanie pozwala też na operowanie pseudo przypadkowym sąsiedztwem: przytacza się prawdziwe fakty, ale ich spreparowana wersja (korzystna dla strony, którą się popiera) jest zamieszczona obok, w podobnej formie i objętości. Istnieją też dobrze znane komentarze redakcyjne, umieszczone tłustym drukiem na dole przytaczanej wiadomości. Dystans i namaszczony ton, w jakim są z reguły utrzymane (świadomie naśladujące ton sędziego wygłaszającego wyrok), nie pozwalają wątpić w bezstronność sędziego, który je wygłasza i uniwersalny charakter wartości, na jakie się powołuje.

W rozważaniach, komentarzach będzie się wykorzystywać inne środki: pseudosymetrię; pozornie prawdziwe argumenty; przemilczanie przeszłości jednych, wypominanie jej innym, czy to będzie chodziło o osoby, partie czy kraje; albo - jeszcze lepiej - bełkotliwość i niejasność tekstu, po przebrnięciu przez który czytelnik będzie szczęśliwy, gdy dotrze wreszcie do zakończenia, mającego tę zaletę, że jest zrozumiałe i wbija mu do głowy konkluzję, którą chciano mu narzucić.

Analiza pozornego obiektywizmu nie powinna się poza tym ograniczać do badania pojedynczych artykułów ani nawet - treści pojedynczego numeru, aby ujawnić w nim wszystkie zachwiania równowagi; trzeba dokonać analizy porównawczej wielu numerów. Okaże się wówczas, że przekłamania nie występują w sposób ciągły ani z jednakowym natężeniem. Jednego dnia prawie ich nie ma; innego są znacznie mniejsze niż poprzedniego dnia. Taki proceder bardzo skutecznie dopomaga w zachowaniu pozorów obiektywizmu.

Niemniej jednak nie pozwala on całkowicie ukryć wszystkich oszustw. Jednym ze sposobów ich ujawnienia są statystyki. Kiedy pismo szczyci się tym, że niczego nie przemilcza, udziela swych łamów wszystkim opiniom, wszystkim wersjom, wszystkim faktom, należy zadać sobie pytanie, ile razy te z nich, które zmierzały w pewnym określonym kierunku były powtarzane i roztrząsane, podczas gdy o wszystkich przeciwnych zaledwie wspominano. Poza tym warto zastanowić się, czy sprostowania, pojawiające się po zamieszczeniu wiadomości, nie są sposobem wprowadzania w błąd i czy nie pochopnie uważa się je za gwarancję uczciwości intelektualnej. Ponieważ dementi rzadko zaciera szok wywołany informacją, z którą jest związane, trzeba zatem zbadać, czy takie szokujące, a następnie dementowane wiadomości nie pojawiają się regularnie w interesie określonych spraw, idei, ludzi.

Aby zilustrować to rozróżnienie, Michel Legris analizuje sposób, w jaki dziennik, którego nie cierpi (czyli „Le Monde” ), pisal o Czerwonych Khmerach. Trzeba przyznać, że w tym konkretnym przypadku autor inkryminowanych przez Legrisa artykułów rzeczywiście odegrał rolę rezonatora, być może zdezinformowanego, ale na pewno - dezinformującego.

Spójrzmy, w jaki sposób relacjonował on wydarzenia w Indochinach wiosną 1975, a zwłaszcza wydarzenia w Kambodży. Publikuje na pierwszej stronie kursywą w ramce (co przykuwa uwagę) depeszę opisującą "entuzjazm" ludności Phnom Penh, "wyzwolonego" przez "rewolucyjnych Khmerów". Każdy choć trochę znający się na rzeczy redaktor naczelny natychmiast wyczuje, że podobna depesza, nadana z miasta, z którym wszelkie połączenia są odcięte, pachnie na kilometr propagandą lub przymusem. Ale to nieważne! „Le Monde” zamieszcza wiadomość z krótkim komentarzem podkreślającym jej wyjątkowy i sensacyjny charakter. Trzeba jednak pecha, że świat dowiaduje się z przerażeniem, iż zwycięzcy zabrali się do opróżnienia miasta z jego mieszkańców i z dnia na dzień zapełnili drogi dwoma milionami pozbawionych dobytku, oszołomionych, sterroryzowanych ludzi. Jednocześnie uniemożliwili wszelką swobodę poruszania się wszystkim cudzoziemcom, wszystkim Europejczykom i korespondentom prasy światowej. Był wśród nich i korespondent „Le Monde”, zamknięty w obrębie ambasady francuskiej.

Można było oczekiwać, że deportacja całej ludności stolicy spotka się z całą serią solennych protestów „Le Monde” przeciw zbrodni nie mającej precedensu w historii. Można było oczekiwać, że gazeta z właściwą sobie gwałtownością potępi - a przynajmniej wyrazi z tego powodu ubolewanie - pogwałcenie wolności prasy i prawa do informacji. Nie byłoby zaskoczeniem, gdyby jej specjalny wysłannik zmitygował nieco swój entuzjazm dla sprawy Czerwonych Khmerów. A oto wstęp do reportażu opublikowanego po jego powrocie z Kambodży.

"Pierwszym i najbardziej spektakularnym gestem rewolucyjnych Khmerów po ich zwycięstwie 17 kwietnia było opróżnienie Phnom Penh z jego mieszkańców - trzy czwarte z nich stanowili uchodźcy, którzy napłynęli tam od początku wojny - i dokonanie analogicznych posunięć we wszystkich miastach i wsiach, które aż do ostatniej chwili pozostawały pod kontrolą rządową". Na pierwszy rzut oka skłonni bylibyśmy podkreślić z uznaniem beznamiętność tonu, w jakim jest utrzymana relacja; nawet bezbarwność stylu zdaje się dobrze świadczyć o dążeniu do obiektywizmu. Kiedy jednak przyjrzymy się bliżej, przekonamy się, że dobór słownictwa jest wielce pouczający. Autor, nie przemilczając prawdy - co byłoby zbyt trudne - używa słów pozwalających przemilczeć to, co w niej woła o pomstę do nieba. Dlaczego dramatyczna decyzja rewolucyjnych Khmerów jest nazwana "spektakularnym gestem"? Przedziwny eufemizm... Rzeczownik "gest" kojarzy się z wielkimi czynami (vide chanson de geste), wspaniałomyślnością (szlachetny gest), patosem (teatralny gest) w najgorszym razie niezręcznością (niezręczny gest). Krótko mówiąc, z wszystkim tylko nie ze zbrodnią. Podobnie kojarzy się przymiotnik "spektakularny"; bez wątpienia "spektakl" setek tysięcy mężczyzn, kobiet i dzieci wędrujących droga- mi może zaćmić wszystkie superprodukcje filmowe. Określenie "spektakularny gest" umieszcza ten tłum nieszczęśników poza konkretną rzeczywistością - potu, głodu, łez i śmierci. Sprowadza ofiary do roli statystów historii. Nie wywołuje oburzenia ani współczucia. Odwołuje się do estetyki zamiast etyki. Dreszczem wątłego ale abstrakcyjnego przerażenia, jaki odczuwa się na myśl o wielkich migracjach ludzkich w historii, zastępuje zwykły ludzki dreszcz przerażenia, jaki powinny wzbudzić aktualne wydarzenia. A czy to przypadek, że nieludzkie przedsięwzięcie przedstawione jest jako "dokonania posunięć"? Zastosowanie słownictwa zapożyczonego z języka administracji działa łagodząco i uspokajająco. A czego dowiadujemy się kilka wierszy dalej na temat tego "posunięcia"? Że jest ono okrutnie, bezlitosne, monstrualne? Nic podobnego. Jest ono po prostu "zaskakujące".

Tak więc beznamiętność wynika z pseudoneutralności. To, co można było uważać za bezbarwność stylu, jest świadomym dążeniem do zdławienia, jeśli tak można powiedzieć, faktów. To samo dążenie ujawnia się we wtręcie: "trzy czwarte stanowili uchodźcy, którzy napłynęli tam od początku wojny". W ten sposób zwraca się mimochodem uwagę czytelnikowi, że w wypadku trzech czwartych ludności Phnom Penh "posunięcie" oznaczało wydalenie z miasta osób, które nie były jego stałymi mieszkańcami.

Tak więc, już we wstępie artykuł stanowi próbkę jednej z ulubionych metod „Le Monde” wygrywanie skojarzeń wywoływanych przez odpowiedni dobór słów.

Być może ktoś zarzuci mi, że przypisują gazecie intencje, których nie miała. Ale, czyż nie było żadnej intencji w takim oto sformułowaniu tytułu: "Na drogach dziesiątki tysięcy uchodźców..."? Dlaczego "dziesiątki tysięcy"? Czyż nie byłby ściślejszy pod względem arytmetycznym tytuł "setki tysięcy", skoro chodzi o exodus dwóch milionów ludzi?

Czytajmy dalej, żeby zapoznać się z drugim procederem stosowanym przez „Le Monde”. Polega on na sprzeniewierzeniu emocji, podobnie jak sprzeniewierza się pieniądze. Dziennik, żeby zdławić uczucia, jakie słusznie budzi określona sytuacja, naciska guzik wyzwalający emocjonalne odruchy warunkowe:

"Niektórzy wojskowi żądali natychmiastowego wyjścia z miasta, inni byli łagodniejsi. Spanikowani ludzie uzyskiwali od jednej grupy żołnierzy zgodę na pozostanie jeszcze przez jakiś czas, żeby zaraz potem inny oddział kazał im niezwłocznie wynosić się z miasta. Bogaci nie wiedzieli co upchać w swoich samochodach. Dla biednych wybór nie stanowił problemu".

Jakże zręcznie to ostatnie zdanie spycha na dalszy plan istotę sprawy, kierując uwagę czytelnika na utartą ścieżkę! Przypomnienie różnic między bogatymi a biednymi zaciera wspólnotę losów ludności. Litość dla bogatych rozpływa się. Jeśli zaś chodzi o biednych, to współczucie z powodu ich ubóstwa jest znacznie silniejsze niż z powodu tego, co ich spotkało. W końcu tak niewiele tracą, opuszczając miasto...

Podobną metodę stosuje się do usprawiedliwienia ekscesów dokonywanych przez Czerwonych Khmerów: gwałtów, rabunków, podpaleń. Mało brakuje, żeby autor wprost zachwycał się ich pogardą dla społeczeństwa konsumpcyjnego: "Ale dla tych ludzi pieniądz nic nie znaczy. Bez wątpienia nie uważają oni za kradzież zabierania bogatym czy palenia ich dobytku".

Opis przestępstw i nadużyć Czerwonych Khmerów (właściwiej byłoby mówić o wspominaniu o nich, tak bardzo pismo skąpi szczegółów, mogących poruszyć czytelnika) stanowi okazję do zapoznania się z trzecim procederem „Le Monde”: z zasiewaniem wątpliwości. Reporter! zbiera świadectwa ludzi, przytacza je, ale jednocześnie poświęca wiele miejsca wszystkiemu, co może zasiać wątpliwość w ich wiarygodność. Cały artykuł jest pełen swoistych "amortyzatorów zaniepokojenia": "Jednak niektóre świadectwa są nieprecyzyjne, inne wzajemnie sprzeczne, świadkowie w miarę upływu czasu zmieniali swe relacje. Emocje, nienawiść, mogły skłaniać ich do przesady".

Albo:

"Niektórzy świadkowie, którzy zjawili się w ambasadzie, zdemoralizowani, w poczuciu przegranej, albo też zdając sobie sprawę, że z nowym reżymem nie można się dogadać tak jak ze starym, mówili o «przerażających rzeczach", o «masakrach". W rzeczywistości chodziło o siedmiu żołnierzy rządowych zabitych przed jedną z fabryk. Może się to wydać dziwne, ale nikt nie widział na własne oczy, żeby kogoś zabijano. Co się zaś tyczy cudzoziemców, to żaden nie został ranny".

Zauważmy, jak zręcznie podsunięto podejrzenie, że pogłoski są być może wynikiem urazy z tego powodu, iż z "nowymi władzami nie można się dogadać tak, jak ze starymi". Porównajmy też ostrożność, z jaką „Le Monde” przytacza tu świadectwa, z gorliwością, z jaką przy innych okazjach zbiera i publikuje przeróżne wypowiedzi i świadectwa, nie troszcząc się o sprawdzenie ich prawdziwości.

Ta pobłażliwość, jeśli nie wręcz rozgrzeszeniem, ociera się czasami o farsę: "Wiele osób, z którymi się stykałem, mówiło o kradzieżach, rabunkach, podpaleniach. Wydaje się, że żołnierze szczególnie upodobali sobie radia, chociaż oszczędzili moje". Doprawdy! Fakt, że soldateska oszczędziła radio specjalnego wysłannika „Le Monde” świadczy, iż zachowała ona poczucie podstawowych wartości, poszanowanie godności prawdziwej osoby ludzkiej i że nie można potępiać jej zachowania, gdyż oznacza to wkroczenie na śliski grunt pochopnych sądów.

Podobne nieprzyzwoita wręcz dezynwoltura ujawnia się w związku z liczbą zabitych. Autor przyznaje, że niektórzy mówią nawet o stu tysiącach, "ale niesposób zdobyć jakichś dowodów prawdziwości tej liczby. Zadziwiające, że ludzie, którzy podróżowali szosami nr 1, 4 i 5 - a więc głównymi drogami ewakuacji - widzieli zaledwie kilka trupów, przeważnie wojskowych. Ja też nie widziałem ani jednego podczas trzydniowej podróży z Phom Penh do granicy. W każdym razie daleko jest do tych tysięcy trupów rozkładających się w promieniach palącego słońca, o których się mówi, których nikt nie widział na własne oczy, ale o których słyszał od kogoś bliskiego czy znajomego".

"Zadziwiające" jest mimo wszystko raczej to, że dziennikarz fakt, iż niczego nie zobaczył, zapisuje na plus tym, którzy mu to uniemożliwili. Prawdą jest jednak, że dla „Le Monde” liczy się nie tyle zobaczyć, co "zrozumieć".

I tą drogą poszedł bardzo daleko: "Przywódcy Czerwonych Khmerów powiedzieli swoim rozmówcom z ambasady Francji, że ewakuacja ta w świetle wcześniejszych doświadczeń została uznana za niezbędną w celu reorganizacji miasta. Należało "zrewolucjonizować" ludność miejską, "oczyścić" ją, wysyłając do pracy na wsi. Podobnie jak to często bywało w Azji, że upadek dynastii oznaczał porzucenie jej stolicy, teraz khmerscy wieśniacy chcieli zniszczyć miasto, które uważali za satelitę zagranicy, najpierw Francji a potem Sta- nów Zjednoczonych, miasto, które wyrosło z ich potu, nie dając im nic w zamian".

Tak więc teraz oto wysłannik „Le Monde” przytacza bez żadnych zastrzeżeń wypowiedzi, które uzyskał, jak się wyda- je, z drugiej ręki. I to jakie wypowiedzi! Jak wiernie autor powtarza pseudohistoryczne argumenty! Gdzie znalazł "doświadczenia" (jeszcze jeden rozkoszny eufemizm!) "wcześniejsze" i "podobne" do ewakuacji Phnom Penh, która była właśnie wydarzeniem bez precedensu? I jak po napisaniu, że trzy czwarte ludności stolicy stanowili uchodźcy (czyli wieśniacy), śmie serio mówić o dążeniu khmerskich wieśniaków do zniszczenia "obcego satelity"?

Mimo to jednak istnieją pewne zjawiska, których „Le Monde”, mimo całej swej dobrej woli nie jest w stanie zrozumieć. Nie zamierza ich jednak przemilczać! Uczciwa gazeta nie powinna zatajać nawet tego, co jej zdaniem jest niezgodne z dobrymi obyczajami albo powszechnie przyjętymi zasadami. W myśl tej zasady czytelnicy gazety mają okazję zapoznać się z passusem, stanowiącym ilustrację czwartego z procederów stosowanych przez „Le Monde” - sofistyki:

"Do wydarzeń, których nie rozumiem, należała całkowita ewakuacja szpitali, w których w chwili upadku miasta prze- bywało około 25 tys. chorych i rannych, w przerażających warunkach sanitarnych - zdarzało się, że pacjent dzielił łóżko z trupem zmarłego już przed kilkoma dnami; brakowało lekarzy i medykamentów. Ilu z tych, którzy wyruszyli na łóżku na kółkach albo na noszach zmarło po drodze? Ale ilu z nich zmarłoby tak, czy inaczej w okropnych warunkach, panujących w szpitalach?"

Nie bardzo wiadomo, co podziwiać bardziej: czy urocze "nie rozumiem, czy też "tak, czy inaczej", łagodzące okrucieństwo ewakuacji, ponieważ ci, co padli po drodze, umarliby "tak, czy inaczej". I w ten sposób nic już dziś nie mogłoby zabronić innemu "historykowi" powiedzieć, że siedemdziesięciolatkowie spaleni w Oświęcimiu czy Hiroszimie umarliby "tak, czy inaczej".

Czyżby tak haniebny artykuł był tylko przejawem wyjątkowego zejścia „Le Monde” na manowce? Wystarczy wziąć do ręki numer gazety z 14 października 1975. Tego dnia cała prasa pisała o innym "posunięciu" Czerwonych Khmerów. Zmusili oni wszystkich mieszkańców kraju do przyjęcia nowych nazwisk, narzuconych przez władze. Oficjalnym celem tej operacji było uniemożliwienie opozycjonistom dotarcia do siebie i nawiązania kontaktów. Sam „Le Monde” przytoczył słowo pewnego współpracownika Sihanouka, który postanowił zamieszkać w Paryżu: "Po co miałbym wracać do Kambodźy? I tak nigdy bym nie zdołał odnaleźć moich dzieci, które nie noszą już nawet mojego nazwiska." A może „Le Monde”, zgodnie ze swymi wzniosłymi zasadami, oburza się na pomysł, na który nie wpadłby nawet Orwell? Skądże. Otóż nie tylko dał do zrozumienia, że chodzi o "zapewnienie bezpieczeństwa", lecz zaopatrzył jeszcze wiadomość następującym komentarzem: "Wiele rządów w Czarnej Afryce zmusiło swych obywateli do odrzucenia chrześcijańskich imion, a niekiedy i nazwisk, jeśli były obcego pochodzenia. W imię walki z alienacją kulturową i powortu do tradycji i afrykańskich generał Mobutu Sese Seko (dawniej Joseph-Desire) w Zairze, nieżyjący już prezydent Ngarta (ex François) w Czadzie i generał Gnassingbe (ex Etienne) Eyadema w Togo wezwali swych rodaków do naśladowania ich przykładu, przybierając autentycznie afrykańskie imiona".

Aby jakoś uzasadnić decyzję khmerskich rewolucjonistów, „Le Monde” nie cofa się przed niczym. Raz jeszcze nadużywając uczuć mocno zakorzenionych we wrażliwości swoich czytelników (dezaprobata kolonizacji, pismo przeprowadza porównanie będące niczym innym jak dowolnym amalgamatem w pseudokulturowej otoczce. To prawda, że wspomina, iż rządy Czarnej Afryki skłaniają swoich obywateli do zmiany nazwisk w imię "walki z alienacją kulturową". Prawda też, że precyzuje, iż chodzi przede wszystkim o zmianą imion chrześcijańskich. Niemniej jednak ten komentarz (wytłuszczonym drukiem) wywołuje pomieszanie pojęć korzystne dla Czerwonych Khmerów. Pomieszanie niedopuszczalne zarówno z intelektualnego jak politycznego punktu widzenia. Pomieszanie świadczące o całkowitym niezrozumieniu albo głębokiej pogardzie dla Afrykanów, dla których imię tradycyjnie łączy się z całym losem człowieka. Bo to właśnie w imię takiej tradycji (nawet jeśli łączy się to z pragnieniem afirmacji narodowej) dokonuje się zmian tożsamości w Afryce, a nie po to, żeby uniemożliwić ludności odnajdowanie się i nawiązywanie kontaktów, jak w wypadku Kambodży, gdzie w dodatku zmienione nazwiska były niemal bez wyjątku pochodzenia azjatyckiego, co całkowicie przekreśla zasadność argumentów naszeptywanych przez „Le Monde”.

„Le Monde” jest jednak prawdziwym mistrzem w dziedzinie pseudoprawdziwych wywodów. Sposób, w jaki relacjonował wiosną wydarzenia w Phnom Penh wywołał gwałtowną reakcję dziennika „L'Aurore”. 16 maja 1975 „Le Monde” zamieścił następującą replikę:

"...L 'Aurore oskarżyła 15 maja Le Monde o udział w "kampanii mającej przekonać opinię publiczną, że exodus dwóch milionów Kambodżańczyków jest zjawiskiem całkiem naturalnym". Pozwolimy sobie zadać autorowi pytanie, jak czyta nasze pismo. Słowo "naturalny" zostało rzeczywiście użyte, ale jedynie, by skonstatować, że byłoby naturalne, aby "ogromną masę uchodźców odesłano do regionów wiejskich". Natychmiast jednak postawiliśmy pytanie: "Dlaczego narażać pozostałą ludność na czyściec wygnania?" i skonkludowaliśmy, iż "anonimowy dogmatyzm" Czerwonych Khmerów stworzy ryzyko utraty przez nich wielkiego kapitału zaufania, jaki zgromadzili przez pięć lat bohaterskiej walki".

I tym razem wyniosła pewność siebie pisma ociera się o bezwstyd. „Le Monde” ma czyste sumienie dlatego, że w swej niezależności umysłu posunął się aż do określenia wygnania jako "czyśćca". Czy jednak nie pasowałoby tu bardziej "piekło"? Czyż "czyściec" nie sugeruje niezbędnego oczyszczenia przed wpuszczeniem do raju? „Le Monde” posunął swą dociekliwość tak daleko, że nawet zapytał Czerwonych Khmerów, dlaczego postąpili właśnie tak, jak postąpili. Był tak surowy, że nawet dojrzał w ich zachowaniu "anonimowy dogmatyzm". Ni mniej ni więcej. Ale, oczywiście, nie więcej.

I wreszcie rygoryzm moralny pozwolił mu dostrzec prawdziwe niebezpieczeństwo kryjące się w całej tej sprawie: "ryzyko" utraty przez Czerwonych Khmerów kapitału zaufania. Dzięki Bogu, jeśli chodzi o „Le Monde”, to takie ryzyko im raczej nie grozi...

Co więcej „Le Monde”, aby ostatecznie pogrążyć „L 'Aurore”, czerpie dowody swej dobrej woli z reportażu swego specjalnego wysłannika w Phnom Penh. Cytuje dwa akapity. Między innymi fragment, w którym autor pisze, że wśród wydarzeń, których nie zrozumiał - była "całkowita ewakuacja szpitali" itd., ale wyrzucając skandaliczne zdanie: "Ilu z nich zmarłoby tak, czy inaczej w okropnych warunkach?" I oto możemy przekonać się, jak wygląda niezłomna uczciwość intelektualna pisma. Co napisał, to napisał i bierze za to odpowiedzialność. Udowadnia, że może to bez żenady powtórzyć. Przemilcza tylko, że przy okazji preparuje własny tekst...

Jednak dla dobra sprawy wyniosły „Le Monde” nie waha się, jeśli trzeba, poświęcić swej dumy, nimbu mądrości i przenikliwości. Potrafi być głupcem, ignorantem, prostaczkiem. Odkryje jako ostatni, że w Wietnamie Południowym w 1975 roku znacznie większą rolę odegrał najazd wojsk północnowietnamskich niż powstańcze działania miejscowych sił rewolucyjnych. Podobnie w artykule z 8 maja 1975, poświęconym sytuacji w Laosie, czytamy: "Podniesiony na duchu przez zwycięstwa swych khmerskich i wietnamskich przyjaciół, Patet Lao uważa być może, że nadszedł czas na energiczniejsze działania. Za wcześnie jednak jeszcze na to, żeby z całą pewnością móc twierdzić, że zamierza poważnie uszczuplić tereny, nad którymi jeszcze częściowo panuje rząd w Vientiane. Patet Lao zdobył już taką popularność, że może być pewien zwycięstwa w wyborach w 1976 roku".

Uspokajające słowa. Słowa niepokojące, kiedy porówna się je z innym artykułem, zamieszczonym trzy miesiące później (26 sierpnia 1975), po tym jak rewolucjoniści zdobyli władzę w stolicy Laosu: "Już od wiosny takie rozwiązanie rysowało się jako logiczne następstwo przemian, jakie dokonały się w Kambodży i w Wietnamie".

Kiedy „Le Monde” wprowadzał czytelnika w błąd? Czy wówczas, gdy twierdził, że nie sposób przewidzieć, czy wtedy, gdy dawał do zrozumienia, że przewidział?

Na podstawie tych kilku uwag czytelnik będzie mógł sam osądzić, jak był i jest informowany przez swoje pismo o zagadnieniach Dalekiego Wschodu. Sam też osądzi, być może, na ile można dać wiarę perorze dyrektora „Le Monde” Jacquesa Fauveta (odpowiedź Raymondowi Aronowi): "Dziennikarz jest tylko dziennikarzem, przynajmniej w piśmie, które nie jest w służbie żadnej partii czy ideologii ani, oczywiście, żadnego interesu. Nie jest jego sprawą ustalanie jakiejś doktryny, lecz obserwowanie i opisywanie rzeczywistości. I właśnie wychodząc od rzeczywistości, a nie zasad czy teorii, jest on w stanie, w razie potrzeby, bronić wartości".

Tłum. Anatol Arciuch

Autor publikacji
Orientacja na prawo 1986-1992