20. LISTY

LISTY........

_________________________________________________________________

LIST OTWARTY

Z nadzieją obserwuję restytucję praw obywatelskich w Polsce. Ponurym paradoksem byłaby jednak sytuacja, w której likwidacji nakazów i zakazów cenzury towarzyszyłoby wykorzystanie prasy do publikacji pomówień i dezinformowania czytelników. Jeszcze gorzej byłoby, gdyby osoby bezpośrednio zainteresowane nie mogły bronić się przed rozpowszechnianiem w druku fałszywych i dezawuujących je twierdzeń. A akurat taka właśnie sytuacja mi się przytrafiła.

W zamieszczonym w poznańskim tygodniku "Wprost" (22.04.1990 r.) wywiadzie z przewodniczącym Komitetu Obywatelskiego przy Lechu Wałęsie - Zdzisławem Najderem, znalazłem taką oto wypowiedź prowadzącego rozmowę red. Janusza Michalaka:

"Publicysta Tomasz Mianowicz zarzucił panu, że jest pan agentem KGB. Czy dlatego właśnie musiał pan zrezygnować z posady w Monachium?" (chodzi o posadę dyrektora Sekcji Polskiej Radia Wolna Europa przyp. T.M.)

Przypuszczenie p. Michalaka jest niedorzeczne, gotów jednak jestem przyjąć, że nie zna on mechanizmów polityki personalnej w RFN. Jego twierdzenie jest natomiast nieprawdziwe, co więcej - dyskwalifikuje mnie jako publicystę. Napisałem zatem list do redakcji "Wprosf”, prosząc o jego zamieszczenie. List opublikowano, 10.06.1990, a jakże, tyle że nie był to mój list. Z tekstu napisanego przeze mnie usunięto 5 fragmentów, zmieniono dwa inne, deformując sens całego listu. Śmiem przypuszczać, że skróty nie były spowodowane brakiem miejsca. Z listu zniknęły bowiem fragmenty dla mnie najistotniejsze, a mianowicie te, w których wskazuję, że red. Michalak sugeruje czytelnikom, iż jako publicysta (a zatem w jakimś artykule czy opublikowanej wypowiedzi) sformułowałem cytowany zarzut. Rzecz nie w tym, kto jest czyim agentem, lecz w tym, że zarzut taki w stosunku do kogokolwiek mógłby postawić tylko maniak, bo trudno sobie wyobrazić, aby jakikolwiek publicysta dysponował danymi na temat tajnych współpracowników KGB.

Fałszywe i dyskredytujące mnie twierdzenie dziennikarza "Wprost” zapisać muszę wyłącznie na jego konto. Red. Michalak przyznaje, że źródłem jego "informacji" był sam Najder; tenże przypisał mi jednak w książce Czy Polaków stać na optymizm? Rozmowy ze Zdzisławem Najderem (Berlin Zachodni, 1988) zaledwie rozpowszechnianie w rozmowach i w "listach do różnych osób duchownych i świeckich" opinii, że jest on agentem KGB. Znów nieprawda, ale nie jedyna. Z mego listu do "Wprost” zniknął cały fragment, w którym zwracam uwagę na to, że rozliczne ogłoszone drukiem wypowiedzi Z. Najdera na temat pięciu lat jego dyrektorowania w Monachium tudzież rezygnacji (zwolnienia z posady szefa Sekcji Polskiej RWE) nie zawsze odpowiadają prawdzie.

Integralny tekst swego listu załączam, podkreślając fragmenty usunięte bądź zmienione przez redakcję "Wprost”. Nietrudno spostrzec, że po przeróbce list dotyczy nie tyle rozpowszechniania w druku fałszywych twierdzeń i skutków tegoż (co było jego głównym wątkiem), lecz pytania, czy uważam p. Najdera za agenta KGB, choć nie było moim zamiarem prowadzenie dyskusji na ten temat.

Pan Najder całą sprawę uważa za tragikomiczną - czytam we "Wprost” z 10 czerwca br. - i "nie uznaje za celowe, aby się do niej osobiście ustosunkować". Przepraszam: jaką sprawę? "Sprawę" w formie, w jakiej pojawiła się ona w Czy Polaków stać na optymizm?" oraz w wywiadzie „śmierć w zawieszeniu” (dobry tytuł dla Gerarda de Villiers...) skonstruował jednak sam Najder. Natomiast pytanie o jego ewentualne powiązania z UB (nie mylić z KGB) postawiono publicznie na spotkaniu przedstawicieli polskiej emigracji politycznej w Monachium w 1987 r. Podobne pytanie pojawiło się w tekście „Pologne: Les vrais dissidents et les autres” we francuskim czasopiśmie "Desinformation-Hebdo" (nr 91 z 15.12.1988). Również przy lekturze artykułu „Radio Free Europe und die Warschauer Regierung” w niemieckim "Criticonie" (nr 1.08, lipiec/sierpień 1988), czy też wywiadu Ewy Kubasiewicz z Józefem Darskim ("Solidarność Walcząca", Oddział Trójmiasto, 15-16 IV 1990) różne powstają asocjacje.

Zastanawiający jest zatem fakt, że przewodniczący Komitetu Obywatelskiego i były dyrektor RWE nie reaguje na ogłoszone drukiem wypowiedzi, wymyśla natomiast moje listy "do osób duchownych i świeckich", publikuje fałszywe twierdzenia na ich temat i inspiruje innych do ich rozpowszechniania. Przypuszczam, że p. Najderowi - podobnie jak mnie - nie chodzi o dyskutowanie ewentualnych powiązań z tajnymi służbami; chodzi mu o coś całkiem innego.

Z lektury „Rozmów ze Zdzisławem Najderem” wynika, że miał on w RWE przeciwników, wymieniony z nazwiska jest jednak tylko jeden - Mianowicz (właśnie jako autor "listów do osób duchownych i świeckich"). Tymczasem liczba procesów sądowych, związanych z pełnieniem przez Z. Najdera funkcji dyrektora Rozgłośni Polskiej RWE, dochodziła w porywach do 10, nie mówiąc już o rozłamie w zespole. Może zatem p. Najder, korzystając ze swej obecnej pozycji, traktuje wywiady jako możliwość polityczno-personalnych rozrachunków?

Przypomina mi się nienowa zresztą opinia, jakoby Józef Mackiewicz pisał, że Sołżenicyna nie ma. Wniosek wynikał z tego prosty: Mackiewicz to wprawdzie wybitny pisarz, ale polityczny szaleniec. Ogłosił on nawet swego czasu specjalne oświadczenie, podkreślając, że nigdy nie pisał, iż Sołżenicyn nie istnieje. Nie pomogło. Nie mnie się równać z Mackiewiczem, porównać jednak można metody i cel. Tam: wybitny pisarz twierdzi, że Sołżenicyn to wytwór KGB; tu "zdolny publicysta" („Rozmowy ze Zdzisławem Najderem”, str. 15), a pisze "listy do osób duchownych i świeckich”, że Najder to agent KGB" (tamże).

Znanemu Mackiewiczowi nie pomogło oświadczenie prasowe, więc i mnie zapewne nic nie pomoże, zwłaszcza że Najder to polityczna gwiazda pierwszej wielkości i - przynajmniej dla niektórych - "przywódca narodu" ("Trybuna", 25.04.1990). Na dodatek czasy się zmieniły... Chcę wierzyć, że na lepsze. Niechby więc dobry Bóg dał, a redaktorzy polskiej prasy zadbali o to, by była ona tym, czym być powinna w państwie praworządnym i w społeczeństwie wolnych obywateli: środkiem informacji, wymiany opinii i kształtowania poglądów, a nie instrumentem dyskredytowania osób nie lubianych przez prominentów nowej nomenklatury politycznej.

TOMASZ MIANOWICZ

Sz.P,

Marek Król

- Redaktor Naczelny "Wprost" ul. Śniadeckich 23 60-773 Poznań

Szanowny Panie Redaktorze,

W 16, nr. "Wprost" z dn. 22 kwietnia br. ukazała się - pod mrożącym krew w żyłach tytułem „Śmierć w zawieszeniu - rozmowa ze Zdzisławem Najderem”. Jednak oprócz dreszczu emocji wywołanego tytułem, wywiad wprawił mnie także w osłupienie, kiedy przeczytałem następującą wypowiedź prowadzącego rozmowę Janusza Michalaka: "Publicysta Tomasz Mianowicz zarzucił panu, że jest pan agentem KGB. Czy dlatego właśnie musiał pan zrezygnować z posady w Monachium?"

Red. Michalak winien jest mi, a także czytelnikom "Wprost", wyjaśnienie: gdzie i kiedy zarzuciłem Zdzisławowi Najderowi, że jest agentem KGB? Mnie nic o tym nie wiadomo.

Nie wykluczam, że może istnieje jakiś inny publicysta Tomasz Mianowicz, który zarzucił Z. Najderowi, że jest agentem KGB i zmusił go w ten sposób do rezygnacji z posady dyrektora Sekcji Polskiej Radia Wolna Europa w Monachium. Wydaje mi się to jednak mało prawdopodobne, nie tylko z uwagi na bezsens zarówno twierdzenia red. Michalaka jak i wyrażonego przezeń przypuszczenia; za wykluczeniem tej ewentualności przemawia głównie fakt, że w książce „Czy Polaków stać na optymizm? Rozmowy ze Zdzisławem Najderem” Berlin Zachodni 1988, na str. 15. i znajdujemy następujący passus: "Ale przecież są i tacy, którzy uważają mnie za agenta KGB.

- Za agenta KGB?

- Tak, przecież pan Tomasz Mianowicz, zdolny zresztą publicysta, wcale nie ukrywa, iż uważa mnie za agenta KGB. Mówi o tym, a także wypisuje listy do różnych osób duchownych i świeckich. A jako koronny dowód na to przytacza fakt, iż ściągnąłem do pracy w RWE Jacka Kalabińskiego - też podobno wieloletniego agenta. Co prawda ja do RWE ściągnąłem także samego Mianowicza - ale on to pewnie jakoś potrafi wytłumaczyć."

Tutaj nie mam wątpliwości - chodzi o mnie; w RWE pracuje tylko jeden Mianowicz, w istocie zwerbowany przez Najdera. Przytoczony cytat wskazuje być może na źródła inspiracji Janusza Michalaka, nie udziela jednak odpowiedzi na pytanie, gdzie i kiedy postawiłem Zdzisławowi Najderowi zarzut działalności w szeregach KGB (ze sformułowania użytego przez red. Michalaka wynika. że uczyniłem to jako publicysta. zatem w jakimś artykule lub opublikowanej wypowiedzi). Z cytowanych przeze mnie wynurzeń p. Najdera można wnosić, że czytał moje listy do osób trzecich - świeckich i duchownych, szkoda tylko, iż nie wiadomo jakie i do kogo. Nie tracę nadziei, że wyjaśni się to przy okazji kolejnego wywiadu z p. Najderem. W tym miejscu pozwolę sobie wyrazić przypuszczenie, że zawiodła go zdolność skojarzeń. Nie zdziwiłbym się gdyby tak właśnie było, ponieważ wielokrotnie spostrzegłem z niepokojem, że zawodzi go pamięć, ponosi zaś fantazja; wszystko zapewne z uwagi na burzliwą przeszłość i nadmierne obciążenie odpowiedzialnością, którą dźwiga na swych barkach (w „Trybunie" z 25. kwietnia br. przeczytałem. że p. Najder jest „przywódcą narodu"). Oto śledząc jego wypowiedzi, głównie liczne wywiady (a nie znam rzecz jasna wszystkich), odkrywam coraz więcej twierdzeń bądź wzajemnie sprzecznych, bądź też niezupełnie zgodnych z tym, co rzeczywiście wydarzyło się w okresie jego 5-letniego dyrektorowania w Monachium; znam już np. trzy różne wersje odejścia/zwolnienia p. Najdera z posady dyrektora RWE. Ale ad rem: Rzeczywiście mówiłem (nie ja jeden) o agencie KGB, tylko że nie w odniesienu do Najdera, lecz do Olega Tumanowa - naczelnego redaktora Rosyjskiej Sekcji Radia Wolna Europa - Radia Swoboda, gdy tenże w lutym 1986 r. w rzekomo w tajemniczych okolicznościach zniknął z Monachium. Tumanow - według własnej relacji - zdezerterował z sowieckiego okrętu wojennego, skacząc przez burtę na pełnym morzu (Śródziemnym), pokonał wpław 10 km i dotarł do wybrzeży Libii (wówczas - a był rok 1965 - prozachodniego królestwa), rok później rozpoczął pracę w Radiu Swoboda. W ZSRR skazano go zaocznie na karę śmierci "za zdradę". Po zniknięciu Tumanowa w lutym 1986 r. z jednej strony pojawiły się spekulacje, że porwało go KGB, z drugiej natomiast głosy, iż KGB odwołało go do Moskwy, a cała historia z "karą śmierci" była mistyfikacją i tylko czekać, a Tumanow wystąpi w ZSRR z atakiem propagandowym przeciwko RWE-RS (i w istocie wystąpił w kwietniu 1986 w Moskwie). Pisał o tym wszystkim amerykański dziennik "New York City Tribune", pisało "Nowoje Russkoje Słowo", pisała prasa niemiecka i - rzecz zrozumiała - mówiliśmy o tym z kolegami w radiu. O Najderze natomiast nikt niczego takiego nie pisał ani nie mówił (przynajmniej ja o tym nic nie wiem), chodzi więc chyba o qui pro quo, albo - jak sądzę - bezpodstawną grę skojarzeń. Ciekaw jestem również, skąd red. Michalak zaczerpnął informację o tym, że pierwszy konflikt Z. Najdera z zespołem dotyczył zatrudnienia red. Kalabińskiego. Może znów z cytowanego fragmentu „Rozmów ze Zdzisławem Najderem?” Więc i tu muszę wyjaśnić, że konflikt (nie pierwszy) dotyczył nie zatrudnienia p. Kalabińskiego, lecz zamiaru mianowania go wicedyrektorem. Czy ktoś go uważał za "komucha" i "sługusa reżimu" - nie wiem. Wiem natomiast, że przyczyną protestów był fakt, iż p. Kalabiński jeszcze w 1981 r. występował przeciwko wyodrębnieniu dla Solidarności miejsca w środkach masowego przekazu, bronił kierowniczej roli partii, iż znany był jako współtwórca i filar "Jedynki", a w 1985 r. w rozmowie z Tadeuszem Zakrzewskim, pokazanej w warszawskiej telewizji, wykpiwał intencje uczestników demonstracji przeciwko wizycie gen. Jaruzelskiego w Nowym Jorku (przy czym telewizja informowała, że Kalabiński jest "wicedyrektorem RWE"). Występowaliśmy zatem w trosce o dobre imię Rozgłośni Polskiej RWE, a nie - jak sugeruje Z. Najder w innym miejscu Rozmów - z powodu niechęci do kwalifikacji zawodowych p. Kalabińskiego. Tyle tytułem wyjaśnień.

Ponieważ jednak z nieprawdziwego twierdzenia red. Michalaka wynika zarówno konkluzja świadcząca o złym sta- nie mego umysłu, jak również wnioski dyskwalifikujące mnie jako publicystę, bardzo proszę o zamieszczenie mego listu w najbliższym numerze "Wprost".

Proszę przyjąć wyrazy szacunku TOMASZ MIANOWICZ

Pan

Dariusz Cherubin, Redaktor "Orientacji na Prawo",

Szanowny Panie, Pragnę sprostować nieścisłość, jaka wkradła się do sprawozdania pióra p. Missali z Kongresu Prawicy Polskiej w dn. 1 maja. W komentarzu zatytułowanym "Jaki był?" ("Onp" nr 64, s. 22) zaliczono mnie w poczet członków władz Zjednoczenia Chrześcijańsko-Narodowego. Informacja ta nie odpowiada rzeczywistości. W ZChN jestem bowiem zwykłym "szeregowcem", nie mogłem zatem także i na Kongresie mojego stronnictwa reprezentować.

Pozwoli Pan, że korzystając z okazji poinformuję także Czytelników artykułu p. Wildsteina: "Jakiej prawicy Polacy nie potrzebują" (tamże, s. 26-31), że przyjmuję całkowitą odpowiedzialność za wszystkie przytaczane w owym artykule - i wielce inkryminowane - wypowiedzi i poglądy publicysty "Polityki Polskiej" HENRYKA KORWINA, jak również za treść wszystkich artykułów, jakie pod tym imieniem i nazwiskiem opublikowane zostały w prasie podziemnej w latach 1983-1989. Z pokorą przyjmuję (lecz ani na jotę nie odwołuję) określenie moich przekonań jako "ultrakonserwatywnych", a nawet anachronicznych. Wartości, którym pragnę swą publicystyką służyć, nie mogą być - mam to poczuc1e - w jakikolwiek sposób relatywizowane. Sądzę też, że aksjologiczny i cywilizacyjny spór Prawicy z Lewicą to coś znacznie ważniejszego i poważniejszego, aniżeli tylko kontrowersja wokół zakresu redystrybucji kilku procent dochodu narodowego (jak to był łaskaw ująć niedawno jeden z wybitnych przedstawicieli lewicy, p. Jan Lityński). Ujmując rzecz skrótowo i symbolicznie; jako "paleokonserwatyście" bliskie mi są poglądy Russella Kirka, Erica Voegelina, Leo Straussa i Rogera Scrutona (wymieniam oczywiście autorów, na których powołuje się w swoim editorialu redakcja "Onp"), natomiast wymienionych tam autorów z drugiej kolumny: Besancona, Podhoretza, Hayeka i Kristola (a więc raczej liberałów czy neokonserwatystów) wolałbym zastąpić takimi nawiskami jak Armin Mohler, Erich von Kuehnelt-Leddinn, Aleksander Sołżenicyn, P. Correa de Oliveira...

Z całym naciskiem pragnę jednak podkreślić, że cokolwiek nieprzyjemnego mieliby kiedykolwiek powiedzieć o tak "ciemnej i dzikiej" jak ja prawicy polskiej "demokratyczno-liberalno-konserwatyści", to w sytuacji nie mającego końca terroryzmu ideowego lewicy - dla mnie obowiązuje zasada "il n'y a pas d'ennemis a droite".

Życzę przeto "Orientacji na prawo" jak najlepszego poziomu i jak najwięcej Czytelników.

Dr JACEK BARTYZEL prezes Klubu Konserwatywnego w Łodzi

Łódź, 7 lipca 1990

PIERIESTROJKA

W SŁUŻBIE ZDROWIA

Perspektywy poprawy sytuacji materialnej pracowników lecznictwa, przedstawione na początku tego roku przez ministra Kuronia, odebrano jako zachęcające - obiecano wszak systematyczne do- ganianie Upragnionej Średniej Krajowej. Rzeczywiście, już na przełomie stycznia i lutego zarobki w resorcie (z dyżurami, nadgodzina- mi itp. włącznie) osiągnęły 85% tejże.

Odbywało się to w ramach podwyżek dla sfery budżetowej przy równoczesnym wprowadzaniu mechanizmów rynkowych przez wicepremiera Balcerowicza. Nastroje uległy poprawie, ludzie zaczęli mówić o tym, że zacznie być normalnie - nabyta wiedza, umiejętności, wysiłek będą docenione. Jednak, zgodnie z tym co przepowiadali "krakacze", stan ten trwał krótko. Już z nadejściem wiosny każdy mógł zauważyć, że deficyt leków, sprzętu medycznego itp. znacznie się nasilił, ceny zaś, w wyniku "urynkowienia", drastycznie wzrosły. Środki finansowe nadal pochodzą tylko z budżetu państwa, które przy obecnym regresie gospodarczym nie jest w stanie nas dofinansować. Nagminne zatem staje się obcinanie pracownikom od zarobków tzw. elementów ruchomych, tj. takich, które pracownik może otrzymać, ale nie musi.

Podobno po wyborach samorządowych ZOZ-y mają być utrzymywane przez samorządne gminy (dzielnice). Starzy ludzie powiadają, że z próżnego i Salomon nie naleje, więc choćby wszystkie mandaty zdobyli lekarze ze znaczkiem Solidarności w klapie - a Komitety wiążą duże nadzieje z ich przeforsowaniem - to i tak niewiele się zmieni. No, może przyczyni się do powstawania kolejnej nomenklaturki. Już teraz powielane są utarte schematy - przedstawiciela ministra goszczącego w szpitalu wita uroczyście przewodniczący KZ S w miejsce dawnego sekretarza POP.

Najwyższy chyba czas, by autorytety zawodowe pomyślały nad przygotowaniem całościowych zmian systemowych w resorcie, a nie, jak minister Kosiniak-Kamysz nad usprawnianiem dotychczasowego systemu. Nie postuluję, broń Boże, natychmiastowego wprowadzenia odpłatności za nasze usługi. Lecznictwo musi być najpierw oparte o zróżnicowany system ubezpieczeń, ukierunkowany przede wszystkim na prywatne i spółdzielcze ubezpieczenie - tak aby wytworzyć naturalną konkurencję i jak najbardziej odciążyć państwowe ZOZ-y. Uzyskiwane z opłat pieniądze umożliwiłyby wykorzystanie dużych rezerw, zapobiegały marnotrawieniu bezczynnie stojącego sprzętu diagnostycznego (sic!), sal operacyjnych itd. Rywalizacja wśród personelu medycznego z pewnością podniosłaby poziom usług, a oparcie się o legalne zarobki byłoby zbawienne dla etyki zawodowej.

Podobnie rzecz ma się z różnymi fundacjami i instytucjami charytatywnymi, których możliwości powstawania i sens działania są wyjątkowo skuteczne zablokowane przez m.in. system podatkowy. Również podstawowa rola, jaką odegrać by mogło rzemiosło, pozostaje właściwie w sferze marzeń, gdyż rząd jedną ręką podrzyna gardło drobnym producentom, drugą wyciągając jednocześnie na Zachód z błaganiem o dalsze zrzuty. Jak na razie stare trwa...

A.W. Warszawa

Orientacja na prawo 1986-1992