2. INNA POLITYKA: Głos konserwatysty

INNA POLITYKA

________________________________________________________________

JACEK KWIECINSKI

GŁOS KONSERWATYSTY

Idzie nam to bardzo niesporo i to w bez mała wszystkich dziedzinach, ale o ile Polska stanie się krajem normalnym to wokół spraw, o których tutaj będzie mowa toczyć się będą najzaciętsze, najbardziej autentyczne i wyraziste spory polityczne. Co więcej, tutaj właśnie, obok sporów o techniczne kwestie gospodarcze, dokonywać się będzie czytelny podział na współczesną prawicę i lewicę. Obserwujemy to już w państwach normalnych, przy czym rzecz dotyczy całego wachlarza zagadnień.

Dwie kwestie, tak wyraźnie dzisiaj obecne na polskiej scenie są tu tylko przykładem i zapowiedzią, aczkolwiek dobrze oddają nasze specyficzne warunki. Wykraczają one poza takie czy inne widzenie roli Kościoła w państwie, chociaż dotyczą niewątpliwie także obecności wartości transcendentalnych w życiu społecznym. Przede wszystkim jednak, warto zrozumieć, że te i inne podobne kwestie są w nowoczesnych społeczeństwach doby obecnej i ich życiu politycznym sprawami zasadniczymi, wręcz podstawowymi. Podnoszone często u nas twierdzenie, że chodzi o problemy zastępcze, drugoplanowe a nawet mało poważne jest zupełnym nieporozumieniem, często rozmyślnym. Ich waga jest zresztą pośrednio doceniana przez uczestników życia politycznego, którzy często stosują najprzeróżniejsze manewry, by nie zająć wobec nich jednoznacznego stanowiska. Postawa ta, na dłuższą metę, szkodzi danemu politykowi, co zostało już jednoznacznie stwierdzone na Zachodzie.

We własnym prywatnym imieniu postanowiłem zająć wyraźne stanowisko wobec spraw, o których dzisiaj głośno, a na ich marginesie ująć rzecz szerzej. Postaram się zrobić to w sposób jak najprostszy, a także nie z pozycji integrysty katolickiego, aczkolwiek szanuję podobne motywacje. Wy- maga to pewnej odwagi, co tłumaczy zresztą dużą wstrzemięźliwość tak wielu polityków. Na razie dbają oni nie tyle o niezarysowaną jeszcze opinię wyborczą, co starają się nie wyłamywać z pewnego konformizmu obyczajowo-towarzyskiego. Ustaliło się u nas bowiem, i rzecz nie dotyczy tylko środowisk jednoznacznie lewicowych (nie będę tu unikał kiedy, jak i dlaczego "ustaliło się"), że na pewne sprawy czy nawet hasła "wypada" reagować tak a nie inaczej. Istnieje pewne standardowe, rzekomo oświecone stanowisko, godne inteligentnych, bywałych, światłych elit pretendujących zarówno do odgrywania czołowych ról w nowoczesnym państwie, jak i w ogóle do przynależności do jakichkolwiek salonów. Inne stanowisko po prostu nie przystoi, jest obskuranckie i nienowoczesne. Każdy kto je prezentuje jest albo nieuleczalnym fanatykiem albo zajmuje owo godne pożałowania stanowisko bądź z bezmyślności, bądź dla mało chwalebnych celów.

Nie jestem nowoczesnym konformistą, a opinia światłej prasy francuskiej obchodzi mnie tyle co zeszłoroczny śnieg nie tylko z uwagi na moją skromną pozycję. Nie jestem też fanatykiem, integrystą ani "klerykałem", niezależnie od tego co to ostatnie określenie miałoby oznaczać. Mimo to w słuszność swego stanowiska wierzę głęboko, co więcej, nie sądzę nawet by było ono nienowoczesne. Co najwyżej wskazuje ono na potrzebę dokonania kontrrewolucji nie tylko w kwestiach gospodarczych. Pojęcie kontrrewolucji przeciw socjalizmowi i pochodnym jest dla mnie pojęciem nad wyraz pozytywnym, przy czym jest to kontrrewolucja oznaczająca zmianę, ruch, patrząca w przyszłość a nie w tył.

Na temat zagadnień, o których tu mowa można by napisać wiele mądrych słów. Do spraw nieco ogólniejszych wrócę jeszcze na końcu, teraz jednak chciałem zająć się kwestiami dla nich przykładowymi, a aktualnymi. Zajmę się nimi nieco bardziej szczegółowo z uwagi właśnie na ich typowość dla omawianego zagadnienia. Są one ponadto wymieniane w przeróżnych dyskursach łącznie.

PRZYWRÓCENIE NAUKI RELIGII W SZKOLE.

Warto zwrócić uwagę na to, że chodzi o "przywrócenie". Religia wróciła już raz, po 1956 roku. Trzeba przypominać, że jest to "przywrócenie" a nie "narzucenie", albowiem niektórzy usiłują stworzyć usilnie wrażenie, że dokonał się akt bezprecedensowy i nisłychany gwałt, że religia w polskiej szkole to coś o czym nikt dotąd nie słyszał.

Nie warto wracać do sposobu w jaki rozstrzygnięto tę sprawę i to niezależnie co sądzi się o owej próbie poprzedniej ekipy usiłującej poprawić swe znakomite szanse wyborcze. Nie wątpię w dobrą wolę niektórych spośród tych, którzy twierdzą, że im "tylko o to chodzi", tym niemniej jest to także najłatwiejsza, a zatem ulubiona linia ataku tych, którym chodzi o coś zupełnie innego.

Z miejsca odrzucić można także argument wyrażający troskę o to, iż decyzja ta zmniejszy w istocie religijność Polaków. Jeśli nie wszyscy, to większość z owych troszczących troszczy się bowiem obłudnie - o zwiększenie religijności Polaków chodzi im tak, jak mnie o zwiększenie wpływu marksizmu. Idąc dalej tym tropem można by zalecić np. nauczanie matematyki w szkołach podstawowych wyłącznie na tajnych kompletach - podobny owoc zakazany wpłynąć mógłby na zwiększenie staranności uczniów w nabywaniu podstaw wiedzy tak przydatnej w dzisiejszym świecie.

Długo mówiono w trakcie wprowadzania religii do szkół, że społeczeństwo zmieniło się bardzo od 1956-57 roku (aczkolwiek nie precyzowano czy na lepsze), więc obecnie chce się je sterroryzować wbrew jego woli. Gdy okazało się, że miarodajne ankiety mówią co innego, porzucono tę linię, zaczęto natomiast mówić o terrorze większości nad mniejszością (w kontekście innej sprawy tę same osoby mówią o terrorze mniejszości nad większością).

Cóż, trudno jest w tej sprawie w kraju takim jak Polska powiedzieć wyraźnie i otwarcie o co chodzi. Nie chcąc z reguły (choć są tu chwalebne wyjątki) tego uczynić, wysuwa się argumenty zastępcze. Jeden z nich niezwykle modny i tak pięknie oraz szlachetnie brzmiący, że aż płakać się chce, to ten o potrzebie tolerancji (jest on często, w różnych dziedzinach stosowany w świecie - i o ile kiedyś np. w Stanach Zjednoczonych cele jego głoszenia były słuszne i oczywiste, to dziś prowadzi do nadużyć wszelkiego rodzaju - do sprawy tej warto wrócić), a ściślej o groźbie, potencjalnej groźbie nietolerancji.

Nietrudno zauważyć, że jest to argument z rzędu tych, które mogą - że ograniczymy się do terenu szkoły - usprawiedliwić zakaz wszystkiego oraz z drugiej strony, wprowadzenie wszystkiego. Może być bowiem doprowadzony do absurdu i właśnie w dziedzinie edukacji jest w niektórych krajach zachodnich tam doprowadzony.

Jeżeli przyjęłoby się poważnie ową tolerancję typu "choćby jeden" to trzeba by dojść do wniosku, że przejawem skrajnej nietolerancji wobec części uczniów było usunięcie naświetlenia marksistowsko-leninowskiego z nauki wielu przedmiotów. Można zresztą przytoczyć wiele innych, obrazowych przykładów tego typu - ostatecznie nauki ścisłe nie wyczerpują programu, a wszystkie inne interpretować, oceniać, przedstawiać, kwalifikować, dobierać, naświetlać można bardzo różnie. W szeregu wypadków niektórzy z uczniów, z różnych względów mogą odczuć, że ich sumieniu zadawany jest gwałt, poczuć się dyskryminowanymi. Tam, gdzie zasady tolerancji a rebours (czyli dyskryminacji większości) już dotarły, dokonuje się kroków by absolutnie wszelkie możliwości takich odczuć u kogokolwiek wyeliminować całkowicie, co stanowi jedno z podstawowych przyczyn ogromnego kryzysu szkolnictwa (i nie tylko szkolnictwa) w wielu krajach zachodnich. Może i kiedyś u nas ucywilizujemy się w podobny sposób - wyczyścimy nasze podręczniki ze wszystkich naleciałości antyfeministycznych, antyhomoseksualnych, passusów skierowanych przeciw albinosom, obojnakom i Marsjanom, wprowadzimy nowe słowa i nowe przedmioty oddające światopogląd absolutnie każdego w absolutnie wszystkim. Ponadto - by nie dyskryminować uczniów z innych części świata przesuniemy naukę na temat cywilizacji zachodniej na równy poziom z nauką o cywilizacji autochtonów australijskich, a zamiast o Szekspirze uczyć będziemy o największym poecie plemienia Mau-Mau. Następnym krokiem będzie deprecjonowanie własnej kultury, historii i tradycji (nie mające nic wspólnego z krytycznym obiektywizmem) by wreszcie osiągnąć rzecz najważniejszą, cel istotny i chlubę edukacji współczesnej, a mianowicie pouczanie dziatek, źe absolutnie wszystko jest względne, nie ma żadnych wartości absolutnych, nie istnieje pojęcie zła i dobra, wszystko można właściwie zrobić, gdyż wszystko jest równie uprawnione, ma jednakową wartość a na kryterium oceny wpływają wyłącznie czynniki zewnętrzne, innymi słowy, iż prawda jest względna. Takich wyżyn tolerancji sięga już nauka w wielu szkołach zachodnich.

Dążenie do równouprawnienia i usunięcia przesądów zamieniła w uprzywilejowanie nielicznych grup i grupek, a pojęcie np. patriotyzmu zdołała uplasować gdzieś między obdzieraniem zwierząt ze skóry a faszyzmem. No i - oczywiście - postarała się usunąć najmniejsze nawet wzmianki na temat Kościoła, religii i innych reakcyjnych naleciałości i instytucji, chyba iż chodzi o "zdarcie maski".

Taki - mówiąc bardzo, bardzo skrótowo - jest ideał nauczania "neutralnego światopoglądowo".

Protestującym dzisiaj w Polsce z powodu powrotu religii do szkół nie chodzi w istocie o żadną zagrożoną tolerancję. Wiedzą - nawet nie wspominałem o tym, że jest to przedmiot nieobowiązkowy, tak jest to oczywiste, że problem nietolerancji jest tu tak marginalny, że praktycznie nie istniejący.

Chodzi im o to, że nauczanie religii w szkole jest niepostępowe, stanowi krok wstecz, cofa zegar historii. Nie przy- staje do naszego zrelatywizowanego, wolnomyślicielskiego wspaniałego świata, gdzie normy moralne każdy ustala sobie jak mu jest wygodnie. Powrót religii do szkół grozi nieobliczalnymi konsekwencjami, mianowicie tym, że Polska być może nie stanie się krajem tak krańcowo zsekularyzowanym jak Francja, a wszak zdążamy do Europy. Pozostanie po prostu dłużej Polską, a wiadomo, że we wszystkim zgoła jesteśmy zacofani (np. chodząc na Mszę Św.). Polska stać się może bastionem obskurantyzmu i zacofania przez to, iż dzieci uczyć się będą religii w szkole. "Naukowy pogląd na świat" może być zagrożony a wiadomo, że ta wyprana ze wszelkich duchowych pierwiastków doktryna jest najodpowiedniejsza dla naszych czasów. Mówiąc zaś na ucho, sam proceder uczenia się religii jest reakcyjny i wsteczny, nie przystoi naszym czasom, ani naszym europejskim ambicjom. Należy zaś pamiętać, że Europejczycy winni być we wszystkim podobni. Nie można wraz z materializmem historycznym wylewać "nowoczesnego poglądu na świat."

Oczywiste jest, że główni przeciwnicy religii w szkołach to po prostu przeciwnicy religii, pragnący dominacji swego światopoglądu i usunięcia wszelkich pierwiastków transcendentalnych z życia nie tyle państwowego co społecznego, publicznego. Nie koniecznie trzeba posuwać się tak daleko, jak amerykańscy obrońcy miejsca religii (różnych religii) w tym życiu, ale warto przytoczyć ich zdanie. Sądzą oni, że mamy we współczesnym świecie zachodnim do czynienia z wojną religijną, w której jedna ze stron, wyznawcy religii tzw. "świeckiego humanizmu" pragną, z dużym sukcesem, narzucić tę nową wiarę naszych czasów wszystkim i ukształtować wszystkich w jej duchu. Ten duch wyraża znane skądinąd hasło o "człowieku, który brzmi najdumniej" a zatem nie powinien się na nic oglądać. Nie trzeba do końca podzielać takiej oceny by zauważyć, że ateistyczna "neutralność" jest też pewną ideologią, którą, w imię tolerancji, nie każdy może chcieć być indoktrynowany.

Wróćmy na nasze podwórko. Zacietrzewienie wielbicieli areligijnej czy antyreligijnej nowoczesności nakazuje im abstrahować całkowicie od: a) specyfiki i tradycji tego kraju, b) rozmiaru szkód, zniszczeń społecznych, kulturalnych, etycznych, moralnych do jakich doprowadziło w wielu krajach faktyczne zwycięstwo ich "bezduchowego" (jak dowcipnie ujął to jeden z zainteresowanych) pojmowania świata, odrzucenia wszelkich pierwiastków duchowych w człowieku. Ta ostatnia sprawa jest już powszechnie rozpoznana i szeroko omawiana. Nawet wielu ateistów twierdzi dziś, że "współczesne społeczeństwa nie zajdą daleko bez wiary w jakieś wyższe, transcendentalne wartości".

Powyżej napisałem nie przypadkowo o "kraju takim jak Polska". Mamy bowiem swoją sytuację, historia biegła u nas swoim rytmem, mamy też, jak każdy inny kraj, swoją specyfikę. W każdym kraju inaczej ukształtowała się sytuacja, inne panują zwyczaje i tradycje. W Polsce nauka religii w szkole wydaje się czymś naturalnym. Czy to źle? Czy należy dążyć do zmiany tej sytuacji? Przeciwnie - zamiast dążeń do zglajszachtowania z innymi w imię fetyszu "nowoczesności" należy zachować, pielęgnować i troszczyć się o własną specyfikę. Nie jest ono żadnym "zacofaniem" ale wartością, kto wie czy nie szczególnie cenną, właśnie w świecie współczesnym.

Szkodliwe, nietolerancyjne, a także chciałoby się powiedzieć - nienowoczesne są próby zglajszachtowania tradycji wszystkich krajów do jakiegoś rzekomo najlepszego wzorca, wzorca najodpowiedniejszego dla "ludzkości". Dobrze by było, aby wyznawcy innych religii mogli się też ich uczyć (są już takie wypadki w Polsce). Ateiści czy agnostycy mogliby w tym czasie uczyć się etyki. Warto jednak zauważyć, że gdyby przeciwnicy religii byli tak tolerancyjni i wyznawaliby tak szerokie horyzonty jak twierdzą, to nie tylko przyznaliby, że szkód moralnych nauczanie religii komukolwiek raczej przynieść nie może, ale i to, że w nauce takiej warto uczestniczyć choćby z przyczyn poznawczych czy historycznych.

Trzeba w końcu zadać pytanie - komu i w jaki sposób może zagrozić, na jaki konflikt sumienia narazić, jakie przekonania naruszyć i szkody poczynić - poznanie dekalogu? Zabawnie doprawdy wygląda felieton, w którym autor w jednym akapicie ubolewa nad "pogłębianiem się w Polsce erozji moralnej" by w następnym wyrazić zmartwienie z powodu nieszczęśliwej decyzji o wprowadzeniu religii do szkół.

Nie będzie to z pewnością stanowić panaceum na patologie społeczne. Może jednak także, w jakiejś mierze, przyczynić się do tego, że nie osiągną one poziomu, od którego nie ma odwrotu. Być może zresztą, że znajdujemy się w momencie, w którym pilnie wskazane jest, by czynić wszystko dla ratowania w tej kwestii tego, co jest jeszcze do uratowania. Nie tyle zresztą chodzi tu o doraźne zwalczanie patologii, co o próbę stworzenia pewnego klimatu duchowego, klimatu najmniej sprzyjającego rodzeniu się dalszych i głębszych chorób społecznych.

Religia, każda religia, uczy zasad etycznych. Jako taka nie może być szkodliwa - także dla niewierzących. Uczy o istnieniu w człowieku pierwiastka duchowego, który nie każdy musi nazwać sobie "duszą". To, że pierwiastek taki istnieje i to, że absolutna większość ludzi czuje się nieszczęśliwie gdy usiłuje się ich go pozbawić jest już dzisiaj kwestią bezdyskusyjną. Religia oducza też całkowitego pogrążenia się w przyziemności, utylitaryzmie, wulgaryzmie, płytkości (jakby tego nie nazwać) - i w tym przypadku także nie może być szkodliwa. Uczy wreszcie tolerancji, a także pokory.

Rzeczywistej tolerancji, nie mówiąc już o pokorze - należy życzyć przeciwnikom powrotu religii do szkół polskich.

USTAWA O OCHRONIE ŻYCIA POCZĘTEGO

Wśród epitetów padających na jej zwolenników niezmiernie częsty jest ten mówiący, iż pragną oni cofnąć nas do średniowiecza, uczynić krok wstecz w kierunku, jak należy wnosić, przesądów, zacofania i zabobonów. Są też, oczywiście, eksponatami klerykalizmu, fanatycznego fundamentalizmu religijnego, tak rażącego subtelnych, nowoczesnych, wykształconych ludzi.

Tymczasem można zasadnie argumentować, że jest wręcz przeciwnie. Odsuwając rozmyślnie na bok aspekt nauki Kościoła, tak niezmiernie ważny dla wielu, i ograniczając się do ulubionej poetyki ludzi, o których mowa (co jest nowoczesne, co jest postępowe...) należy stwierdzić, iż o żadnym powrocie do średniowiecza, nie mówiąc już o Ciemnogrodzie, mowy nie ma. Ostatnie badania, nowoczesne badania, "świeckie" badania ustaliły ponad wszelką wątpliwość, że życie ludzkie zaczyna się od chwili poczęcia. Życie niepowtarzalnej, wyjątkowej i szczególnej jednostki ludzkiej. Nie ma tu żadnej abstrakcji - chodzi o konkretną jednostkę ludzką. Nowoczesny człowiek winien się do tego nowoczesnego ustalenia ustosunkować i myśląc nowocześnie zająć nowo- czesne stanowisko (zamiast okopywać się na reakcyjnych, bo anachronicznych już i wczorajszych pozycjach). Zamiast tego obserwujemy, iż powtarza on przedwczorajsze opinie Boya oraz zastygłe, "światłe" komunały i banały, niezmienione w istocie od paru dziesięcioleci. Wyników ostatnich badań nie dopuszcza do świadomości.

Krasomówcze popisy na temat "wyzwolenia człowieka" (do robienia czegokolwiek) z więzi "obskurantyzmu", prawa do swobody i wolnego wyboru, kwestii sumienia, osobistej moralności itp., są zupełnie nieadektwatne do problemu, w którym chodzi o unicestwienie życia ludzkiego, a nie o usunięcie "zbioru komórek". Fakt, że o to właśnie chodzi w zasadzie wyczerpuje, a przynajmniej winien wyczerpywać, sprawę. Wszelkie inne argumenty są w tej sytuacji absolutnie trzeciorzędne niezależnie od tego jak pięknie się je przedstawi. Są często wręcz dywagacjami nie na temat. Dotyczy to np. wywodów na temat praw człowieka, skoro nie zajmują się one prawami dziecka, o które tutaj chodzi, potrzeby nie narzucania komukolwiek religijnych przekonań i obrony przed dyktatem jednej religii, gdyż nie chodzi tu o prawo religijne, ale zwykłe, ludzkie, czy też naturalności prywatnego, kameralnego rozważania problemów etycznych, gdyż rzecz wykracza daleko poza podobne abstrakcje. Wszystko to nie dotyka nawet istoty problemu. Obrona prawa do tzw. aborcji, jako wywalczonego przez najświatlejsze umysły "prawa człowieka", obecnie zagrożonego przez ofensywę fundamentalistów katolickich oznacza w istocie podtrzymywanie tezy, że aborcja nie stanowi nic szczególnego, a nawet, iż jej uprawomocnienie jest zdobyczą naszej cywilizacji. Nie ma znaczenia to, że większość podobnych wywodów rozpoczyna się od słów: "Osobiście jestem przeciwny aborcji, ale..." - nie ma znaczenia ponieważ klasyczny początek oracji antysemity zaczyna się na ogół od stwierdzenia: "Osobiście nie jestem antysemitą, ale ...". W obu wypadkach chodzi oczywiście o owo "ale". Tylko i wyłącznie.

Fakt, że typ wywodu przedstawiony powyżej jest nadal i wciąż niezwykle modny wśród "wyzwolonej" inteligencji całego bez mała świata i że uważa się ona jednocześnie za humanitarną, nowoczesną i walczącą szlachetnie przeciw "ograniczaniu wolności" nic tu nie zmienia.

Ponieważ z podstawową sprawą polemizować praktycznie nie sposób dokonuje się starań by ją po prostu zignorować. Wysuwa się olbrzymią ilość argumentów szczegółowych, które mają ją przykryć, a całą debatę zaciemnić. Są to argumenty wtórne, zastępcze. O ile uprzednio nie zdobędzie się na odwagę i nie stawi czoła kwestii zasadniczej będą one zawsze brzmiały jak ucieczka od tematu. Samo podkreślanie trudności, zagrożeń, przeszkód, niepożądanych skutków ubocznych, słabej skuteczności, małej wykonalności, mówienie o leczeniu przyczyn itp. to argumenty, które można wysuwać w każdej dziedzinie o ile zamierza się rzecz całą unicestwić.

W debacie senackiej, która wbrew prasie francuskiej i znacznej części tutejszych, naśladujących ją mediów, nie stała wcale na tak niskim poziomie (por. głos P. Adrzejewskiego i szereg innych), niczyjego autorytetu nie obniżała i była debatą wielkiej wagi, nikt, praktycznie nikt spośród przeciwników ustawy nie ustosunkował się do zasadniczej, podstawowej kwestii. Jest doprawdy zdumiewające, że ludzie często wybitnie inteligentni wykazują zupełny brak głębszej refleksji połączonej z pewną dozą wyobraźni i wrażliwości właśnie w tej dziedzinie, że nie potrafią, niezależnie

od ostatecznego stanowiska jakie by zajęli, spojrzeć nieco głębiej i choć na chwilę uwolnić się od modnych, niemal odruchowo formułowanych dogmatów epoki liberation, dogmatów tylko w niuansach i szczegółach zmienionych w ciągu ostatnich kilkudziesięciu lat. Jest to tym bardziej zdumiewające zważywszy, że często chodzi o ludzi wykazujących w innych kwestiach, niezwykłą wrażliwość i subtelność spojrzenia. Niedawno, na powołanej przez Sejm specjalnej Komisji, poseł Kuroń zgodziwszy się, że mamy od początku do czynienia z życiem wyraził opinię, że pozostaje problem filozoficzny czy chodzi o życie ludzkie. Stwierdził też, że wszystko w przyrodzie żyje i cierpi - cierpi np. kartofel. To ostatnie wraz z tym przysłowiowym oskarżeniem o powrót do średniowiecza oddaje dobrze poziom argumentacji tych, którzy zamierzają doprowadzić nas prostą drogą do Europy a także to, jaką Europę mają na myśli.

Pierwsze stwierdzenie posła jest natomiast charakterystyczne. Trudno założyć by próbował dowodzić, że chodzi o życie królicze. Raczej chodziło mu o to, że człowiek nienarodzony to dopiero zalążek, początek, przyszłość (niewiadoma) a wszystko to jest mniej ważne i cenne niż prawo do swobody postępowania obywateli już dojrzałych. Oddaje to cały relatywizm moralny zawarty w tym rozumowaniu. Następny krok na tej drodze to uśmiercanie noworodków z wrodzonymi wadami, jako jeszcze bardzo małych, trudnych do określenia w kategoriach człowieka a w dodatku mających przed sobą życie pełne cierpień. Można by też argumentować, że matka, czyli osoba, której decyzja jest najważniejsza, ma prawo wyboru potomstwa, a jeśli jeszcze dochodzą ciężkie warunki, emocjonalna niedojrzałość, fakt, że chodzi o dziecko niechciane i niekochane...

Podczas obrad wspomnianej Komisji inna z posłanek zaproponowała prowadzenie dyskusji w domu dziecka by, jak należy sądzić, ukazać posłom jak nieszczęśliwe są dzieci porzucone, jak smutny ich los. Propozycja była połowiczna - wizyta spełniłaby swą rolę wtedy, gdyby dzieci zapytano czy w związku z tym, że jest im smutno wolałyby nie żyć, czy i chciałyby aby ich na tym świecie nie było.

Prawdą jest, że zarówno w debacie senackiej, jak i w ogólnokrajowej dyskusji także zwolennicy ustawy operują argumentami drugoplanowymi a często płytkimi (jak potrzeba i waga tego by Polaków było jak najwięcej). Nade wszystko jednak błędnie zakładają, że dla całego społeczeństwa główny aspekt sprawy jest w pełni czytelny a jego ranga w pełni zrozumiała. Zamiast uświadamiać wszystkim bez przerwy jego elementarną wagę i ukazywać ucieczkę od niego drugiej strony, wdają się często w abstrakcyjno-mistyczne rozważania, co jest raczej zbędne, jako że stanowisko Kościoła jest powszechnie znane.

Nie twierdzę, że ustawa senacka jest idealna. Chodzi mi o ogólny problem, o ustosunkowanie się do niego, o postulowany kierunek działań. Jak widać choćby na przykładzie amerykańskim, realia współczesnego świata są takie, iż sprawa ta jest niezmiernie wybuchowa i wśród ludzi szczególnie aktywnych powoduje powstanie podziałów nie do przekroczenia. Nie oznacza to bynajmniej tego, by realia owe były pochwały i naśladowania godne we wszystkim zgoła. Jest to bodajże najdramatyczniejszy problem z całego ich pakietu a pakiet ten oddaje dobrze moralny relatywizm, zatratę poczucia ładu moralnego, rozmycie i zniekształcenie pojęcia prawa naturalnego we współczesnym świecie.

Postawienie podobnych spraw na wokandzie jest - przy naszym kompleksie niższości i dążeniach do "do powrotu do Europy" - kwestią szczególnie istotną. Jednym z argumentów przeciwników ustawy jest to, że z krajów europejskich tylko w Irlandii ma ona podobny zasięg. Warto zapytać czy Irlandia nie należy do Europy (i do EWG), czy stanowi wstydliwe towarzystwo? Wiadomo w czym Irlandia przypomina Polskę. Stanowi to specyfikę naszych krajów, część ich tożsamości. Nie mamy potrzeby czy powodu wyrzekać się ich ani im zaprzeczać - przeciwnie, możemy je wnieść do Europy jako pewną wartość, która być może skłoni innych do zastanowienia. Pouczenia zawsze aroganckich w stosunku do Polski i chorobliwie antyklerykalnych (by nazwać to delikatnie) Francuzów można z powodzeniem puścić mimo uszu. Moglibyśmy zresztą także zacząć pouczać Francję i jej światłą klasę polityczną - wiele elementów życia społecznego a nawet obyczaju politycznego w tym kraju zasługuje na wszystko tylko nie na poklask.

Stosunek do omawianej tu sprawy wcale nie "ustawia nas w zaścianku". Jestem przekonany, iż z czasem (już są tego pierwsze jaskółki) także i ten element "postępowości" i "nowoczesności" zostanie w Europie odrzucony, jako barbarzyński. Tymczasem, dziś mamy w tym przypadku do czynienia w Polsce nie z ofensywą wstecznego "klerykalizmu" ale raczej z reakcją na posuwający się w świecie do niebezpiecznych, skrajnych granic permisiwizm moralny. Być może długie zamknięcie w totalitaryzmie uczyniło nas bardziej wyczulonymi także na inne zagrożenia i niebezpieczeństwa?

GROŹBA NIHILIZMU

Wspomniane dwie sprawy, poruszone szczegółowo z uwagi na ich aktualność w Polsce stanowią zaledwie fragment rzeczy szerszej, głębszego problemu, któremu być może niezadługo będziemy musieli tak czy inaczej stawić czoła. Warto na zakończenie bardzo skrótowo i szkicowo przedstawić jego sedno. Najpierw jednak warto stwierdzić wyraźnie, iż w całym świecie stosunek do spraw takich jak przedstawione wyżej określa jednoznacznie czyjąś pozycję na mapie politycznej, jest swego rodzaju testem.

Każdy konserwatysta (prawicowiec) ma w podobnych przypadkach jednoznaczne zdanie, odmienne od kół "postępowych", i na ogół bez skrępowania wyraża je publicznie. U nas wszakże, wielu polityków i osobistości najzupełniej nie lewicowych należy także do "towarzystwa". Długa tradycja powoduje, że obowiązują tam pewne normy obyczajowe, wzorce zachowań, niechęć do różnienia się od "świata", naturalna skłonność by nie przestać być zaliczanym do trzeźwo, światle, rozsądnie myślących. W warstwie tej - co obserwuje się na całym świecie - obowiązuje, paradoksalnie, nie niezależność i śmiałość sądów lecz wielki konformizm opinii. Stąd duża niechęć do zajmowania wyraźnych stanowisk w podobnych sprawach. Była już zresztą o tym wyżej mowa.

Wybitny amerykański myśliciel Irving Kristol, określany jako neokonserwatysta, już szereg lat temu zauważył, że współczesnemu, normalnemu światu nie zagraża już dawno pokonany socjalizm lecz nihilizm. On jest wrogiem największym, nim też posługuje się w walce z tym światem, zupełnie nie zainteresowana sprawami ekonomicznymi Nowa Lewica.

Na tym polu społecznym, obyczajowym, kulturowym toczą się w tym świecie, do którego aspirujemy, podstawowe zmagania. Są one pozaekonomicznej natury. W tych dziedzinach świat nam bliski przeżywa niemal uniwersalny kryzys. Już wiele, wiele lat temu pole, na którym walka jest najważniejsza dobrze zidentyfikował Leopold Tyrmand. Nie przypadkowo wybrał właśnie Amerykę i właśnie to pole zmagań, o którym tu mówimy. Pewien francuski myśliciel formułuje nawet tezę o "faszyzmie nowoczesności".

W Polsce panuje kryzys gospodarczy i wyjście z niego, ze zrozumiałych przyczyn, interesuje wszystkich najbardziej. Stąd takie powodzenie terminu "liberalizm" i dobra koniunktura dla polityków, którzy w mniejszym lub większym stopniu wydają się sądzić, że jedynie sensowne, racjonalne myślenie winno dotyczyć spraw gospodarczych! Zapewne, musimy się przede wszystkim wzbogacić. Niezwykle niebezpieczne jest jednak wyłączne ograniczanie się do tej sfery. Kristol zauważył, że Hayek czy Friedman dawno już pokonali Marksa; nie dali jednak żadnych wskazówek jak walczyć z Nietzschem. Ba, nie przyszło im i wielu innym nawet do głowy, że dojdzie do takiej walki, że będzie ona istotna. Okazało się wszakże, że sama wolność nie wystarcza. Nie tylko nie wystarcza ludziom, ale wrogowie zachodniej cywilizacji potrafią i umieją nadużywać jej do walki z tą cywilizacją właśnie.

Okazało się też, że ludzie potrzebują, łakną porządku moralnego w życiu, wiary w wartości duchowe, wyższe; tęsknią za jakimś ładem moralnym, który wypełni pustkę duchową i zapobiegnie obumieraniu tradycyjnych wartości. Lekarstwem na to nie jest żaden "świecki humanizm" (tzw. "naukowy pogląd na świat" okazał się zupełnie pusty od wewnątrz, nie satysfakcjonujący i nie zaspokajający podstawowych ludzkich pragnień). Nie jest nim też jednak czysty liberalny ekonomizm i najlepsze nawet rozwiązania gospodarcze. Nie wyleczą tego pragnienia również uzupełniające dobrobyt zabezpieczenia socjalne i inne podobne remedia.

Cóż to jest owa "klerykalizacja", którą się nas bez przerwy straszy? Jaki sens ma podobne straszenie skoro na przy- kładzie rozwiniętych społeczeństw zachodnich widać 6ziś jak na dłoni jakie niebezpieczeństwa, patologię i zniszczenia niesie z sobą totalna sekularyzacja? Dążenie do niej na siłę i to jeszcze w imię wolności i tolerancji jest nie tylko nieporozumieniem, ale prowadzi do znacznie gorszego rodzaju nietolerancji niż ta o jakiej dzisiaj mowa - do podważenia, ośmieszenia a w konsekwencji nie tolerowania żadnych reguł moralnych, do utracenia busoli jakiejkolwiek odpowiedzialności, do rozmycia podstaw etycznych, bez których wolność wyradza się w swe zaprzeczenie.

Prawdziwe niebezpieczeństwo grozi ze strony barbaryzacji i nihilizmu. Nihilistyczne jest dążenie do stanu, w którym każdy kreuje własną moralność. Prowadzi to do ogólnej, powszechnej relatywności moralnej. Wolność musi być zharmonizowana z czymś co ujmuje łacińskie słowo virtu. Treść zawarta w tym ostatnim pojęciu była dotąd lekceważona - uważano, że wolność bez granic zabezpieczy i to (inni nazywali ją burżuazyjną wolnością). Okazało się to błędem podobnie jak osąd, iż wiara w postęp jest w stanie zastąpić pierwiastek duchowy. Wiara ta poniosła klęskę przynosząc kryzys wartości, kryzys etyczny, rozkład moralny społeczeństw, kryzys kulturalny o zasięgu uniwersalnym, zanik wszelkich autorytetów, "filozofię melancholii", marsz wandalizmu najróżniejszego rodzaju i ekscesy najprzeróżniej- szych "czerwonych gwardii". Próba zepchnięcia pierwiastka duchowego, wartości transcendentalnych wyłącznie do sfery intymnej prywatności zaowocowała powstaniem "pustego placu publicznego", jak głosi tytuł jednej z rozpraw. Poza barbaryzacją nastąpiła infantylizacja sfery publicznej. Wniosek z tego może być tylko jeden. Wartości transcendentalnych warto i należy bronić i to w skali publicznej a nie "prywatnej". Taka obrona nie jest dowodem "zacofania" społeczeństwa i nie należy się jej wstydzić. Zdolność do jej podjęcia winna być raczej powodem do nadziei. Obrona przed wspomnianymi zagrożeniami nie ma nic wspólnego z jakąkolwiek nietolerancją. Brak jakichkolwiek hamulców i reguł moralnych, punktu duchowego odniesienia, czegoś do czego mógłby odwołać się człowiek poza samym sobą i swym bytem materialnym - nie jest stanem pięknym i wspaniałym, synonimem triumfu "tolerancji".

Pozostaje jeszcze kwestia, jak ma się niniejszy wywód do potocznie rozumianych zasad liberalizmu, które kojarzą się ze sprzeciwem wobec jakichkolwiek zakazów i nakazów.

Otóż, racja bytu takiego liberalizmu w świecie współczesnym wydaje się wątpliwa. Prawdziwa prawica czy zgoła pragmatyczna nie lewica nie może się do niego ograniczać. Poza wszystkim, niosłaby przez to, na dłuższą metę, klęskę swym ideom. Nie może się też ograniczać wyłącznie do recept na sukces gospodarczy i wyłącznego lub niemal wyłącznego zajmowania się tymi sprawami. Z drugiej strony nie może ona oczywiście, sprzeciwiać się rozsądkowi ekonomicznemu i normalności gospodarczej. Sprawa jest w zasadzie prosta: prawo własności jest święte, ale nie jest ono jedynym świętym prawem. Są nim także inne prawa naturalne, pewne wartości podstawowe, pewne wrodzone człowiekowi kryteria moralne, pewne zasady oparte na tradycji danego narodu i możliwość obrony tego dziedzictwa, przeciwstawienia się jego wrogom i burzycielom. Praktyka pokazuje, że są to kwestie niezwykle ważne dla ludzi i społeczeństw. Między innymi dlatego autor jest konserwatystą w sprawach obyczajowo-społecznych i liberałem w kwestiach gospodarczych, przy czym oba te nastawienia traktuje równorzędnie. Jest więc konserwatystą i liberałem. Takie połączenie jest w dzisiejszych czasach nie tylko możliwe - taka postawa wydaje się być jak najbardziej wskazana i potrzebna.

Przypominam, że "Orientacja" jest pismem konserwatywno-liberalnym. Nie chodzi tutaj o konserwatywny liberalizm bądź liberalny konserwatyzm, ale współczesny stop tych dwóch kierunków. W obecnym świecie jest to możliwe. Dziś w Polsce mówi się bardzo dużo o liberalizmie. Konserwatyzm - pielęgnujący podstawowe, niezmienne wartości, busole wszelkiego ładu społecznego - nie ma u nas szczególnych tradycji. Co najwyraźniej kojarzy się z polityczną ugodowością wobec każdych władz. Nasz konserwatyzm jest ofensywny wobec wszelkich lewicowych szaleństw, nie tylko ekonomicznych. Nawiązuje do Mrs. Thatcher i amerykańskiej Partii Republikańskiej w jej najlepszych okresach.

Tak pojęty konserwatyzm nie ogranicza się w swej walce ideowej z socjalizmem do zagadnień gospodarczych. Tak pojęty liberalizm nie jest w żadnym razie nastawiony antagonistycznie do Kościoła i to nawet wtedy, gdy nie spotyka się z wzajemnością.

Uwagi te są potrzebne nie tylko w świetle powyższego artykułu, ale również jako reakcja na bezczelne nadużycie jakiego jesteśmy świadkami. Oto najbardziej ortodoksyjnych komunistów sowieckich, czyli ultra-lewicowców, nazywa się "konserwatystami" lub po prostu "prawicą". Odpowiedź na to czemu czynią tak, nadal i wciąż lewicujące główne media światowe (inne, jak zwykle, pokornie przyjmują narzucone nazewnictwo) jest prosta. Trzeba, zwłaszcza właśnie dzisiaj, utrwalić brednię, w myśl której to co jest dobre, sensowne, szlachetne to "lewica", a to co zamordystyczne, dyktatorskie, antywolnościowe - to "prawica". Tow. Ligaczow kiedyś, a płk Alkins dzisiaj są źli, a więc są "prawicowcami". W myśl tej mądrej definicji największymi prawicowcami w historii, t.j. miłośnikami wolnego rynku, ograniczenia roli państwa, własności prywatnej, a także strażnikami podstawowych wartości, obrońcami religii, tradycji, instytucji rodziny byli - J. Stalin i L. Trocki.

Orientacja na prawo 1986-1992