16. HISTORIA: Partyzanci za "Żelazną kurtyną" (tłum. i opr. Jacek Oporski)

HISTORIA

________________________________________________________________

PARTYZANCI ZA ZELAZNĄ KURTYNĄ

Dziś, gdy Litwa stoi u progu, wciąż niestety zagrożonej niepodległości, warto może przypomnieć tych, którzy przed ponad czterdziestu laty, wyrażając niepodległościowe aspiracje narodu stanęli do nierównej walki - partyzantów litewskich. Czynimy to przedstawiając fragmenty książki Juozasa Lukszy "Daumantasa ", jednego z przywódców ruchu partyzanckiego.

Autor jeszcze jako świeżo upieczony maturzysta zostaje w 1941 roku aresztowany i uwięziony za antysowiecką działalność. W latach niemieckiej okupacji studiuje architekturę na uniwersytecie kowieńskim. Po sowieckim "wyzwoleniu" próbuje wrócić na uczelnię, nie przerywając jednak coraz bardziej wciągającej go podziemnej działalności. Bierze udział w tworzeniu centralnego dowództwa partyzantki. Zagrożony aresztowaniem na początku 1946 roku wstępuje do leśnych oddziałów. Jest partyzanckim wywiadowcą, wydaje podziemną prasę, organizuje kontakty z Zachodem. W końcu zostaje dowódcą jednego z partyzanckich okręgów, pełniąc jednocześnie odpowiedzialne funkcje w centralnym sztabie. Pod koniec 1948 roku jako kurier partyzanckiego dowództwa przedostaje się przez Polskę na Zachód. Przebywa we Francji i Zachodnich Niemczech. Kończy szkolę amerykańskiego wywiadu i pisze wspomnieniową książkę pt. "Partyzanci za żelazną kurtyną", wkrótce wydaną i przetłumaczoną na język angielski. Uważając, że pozostanie na Zachodzie byłoby zdradą sprawy i walczących w kraju towarzyszy, w październiku 1950 roku wraca na Litwę. Ruch oporu już jednak wygasa. Luksza nie potrafi odbudować starych kontaktów. Zaciekle tropiony zmienia wciąż likwidowane przez sowiecką bezpiekę kryjówki. Zdradzony przez jednego ze swych byłych towarzyszy Juozas Luksza ginie w zasadzce 41X 1951 roku.

(j. o.)

POCZĄTKI RUCHU PARTYZANCKIEGO

Na początku 1945 roku na prowincji działały już, mniej lub bardziej intensywnie, poszczególne partyzanckie oddziały. Ten rosnący wciąż ruch objął całą Litwę, poza miejscami, gdzie stacjonowały większe rosyjskie oddziały. W lesistych rejonach, okolicach Rudnik, Pren, Kozłorudy i in. kryły się większe jednostki liczące od kilkudziesięciu do kilkuset 1 ludzi. Wspólnego dowództwa partyzantów jeszcze wtedy nie było. Obszary pozostające pod jednym dowództwem były bardzo małe.

Dla wykonania poważniejszych operacji jedne oddziały łączyły się z drugimi. Po akcji znów się rozdzielały i odchodziły do swoich stałych rejonów działania, utrzymując jednak wzajemne kontakty. Zarówno struktura organizacyjna oddziałów, charakter działań, jak i rozumienie swoich zadań było bardzo różne. Jednak podstawowy cel wszystkich był taki sam: paraliżować aktywność bolszewików, przeszkadzać w wykonywaniu ich planów i niszczyć lokalne siły NKWD. Innego rodzaju zadaniem było utrzymanie porządku, ochrona mieszkańców przed ciągłymi grabieżami, dokonywanymi zarówno przez czerwonoarmistów, jak i cywili. Otwartych bitew z oddziałami Armii Czerwonej unikano.

W styczniu, lutym i marcu Niemcy zrzucili w różnych regionach Litwy swoich wywiadowców, radiotelegrafistów oraz litewskiej narodowości skoczków przeznaczonych do wykonywania zadań dywersyjnych. Razem z nimi dostała się na Litwę znaczna ilość broni, amunicji i materiałów wybuchowych.

Większość „zrzutków” miała czysto litewską orientację i wybrali oni niemiecką pomoc nie z miłości czy sympatii do niemieckiego nacjonalizmu, lecz z realistycznego wyrachowania: otrzymawszy wojskową wiedzę w niemieckich szkołach i materiały potrzebne do działalności partyzanckiej mogli pomóc walczącemu krajowi. Przyjmowano pomoc, lecz odmawiano raczej współpracy z Niemcami.

W kraju pojawili się też „zrzutkowie” o nastawieni czysto proniemiecko, czy w jakiejś formie na Niemcy się orientujący, lecz do tworzącego się ruchu partyzanckiego nie zostali dopuszczeni. Byli izolowani, albo sami się izolowali. W takich przypadkach, dosyć rzadkich zresztą, ich działalność nie trwała długo. Nie znając miejscowych warunków nie mogli się utrzymać.

W połowie lutego w rejonie Pren zostało zrzuconych takich dziewięciu na wpół proniemieckiej orientacji spadochroniarzy. Dowodził nimi leitn. Astra. Wkrótce nawiązali kontakt z miejscowym oddziałem partyzanckim dowodzonym przez leitn. Briedisa. Rozpoczęto negocjacje, które doprowadziły do poważnego konfliktu, gdyż Astra nie chciał przyłączyć się do żadnego z istniejących oddziałów i marzył nawet o przejęciu dowództwa. Briedis bezkompromisowo zażądał podporządkowania się jego rozkazom i złożenia partyzanckiej przysięgi; w przeciwnym wypadku nakazał opuszczenie jego rejonu. Kiedy nie osiągnięto zgody większa część jego żołnierzy przyłączyła się do partyzantów. Astra pozostał tylko z trzema ludźmi i wkrótce tragicznie zakończył swoją działalność. Po kilku starciach z Rosjanami, zginęli wszyscy, okazując niezwykłą odwagę.

Dotyczyło to prawie wszystkich grup o skrajnej orientacji, które nie znalazły wspólnego języka z działającymi już wcześniej partyzantami. Inne grupy miały bardziej świadomą orientację narodową. Po jakimś czasie połączyły się z partyzantami, a z Niemcami współpracowały o tyle, o ile było to z materialnych względów korzystne dla rozwijającego się ruchu partyzanckiego. Dzięki tej współpracy udało się otrzymać od Niemców niemało broni, amunicji i środków łączności. Jednak w ten sposób otrzymana pomoc była dla potrzeb walki partyzanckiej tylko kroplą w morzu. Większość broni zdobyli partyzanci korzystając z przechodzącego frontu.

Zrzutów spadochroniarzy nie udało się ukryć przed mieszkańcami. Szerzyły się w związku z tym w kraju plotki o możliwym upadku bolszewików. To jeszcze bardziej pobudzało ludzi do włączania się w ruch partyzancki. Mówiono, że Niemcy chcąc uniknąć klęski, usuną Hitlera, podpiszą oddzielny pokój z Zachodem i już wspólnymi siłami zadadzą cios bolszewikom.

Nie było wtedy możliwości uchronienia mas od podobnych złudnych nastrojów, nie było bowiem jeszcze centralnego kierownictwa podziemia, które mogłoby przekazać narodowi swoje dokładniejsze informacje. Z drugiej strony brutalne gospodarzenie bolszewików w kraju, ciągłe "czyszczenie" z niepożądanego elementu, jeszcze bardziej pobudzały masową reakcję narodu przeciw uciskowi. Szeregi partyzantów rosły z dnia na dzień, ich działalność się ożywiała. Już w kwietniu na całej Litwie działała blisko trzydziestotysięczna partyzancka armia. Liczebność partyzantów wzrastała spontanicznie, ludźmi kierował instynkt samozachowawczy, nakazujący bronić wolności narodu, osoby ludzkiej i religii. A różne wieści tylko wzmacniały te nastroje.

* * *

Do walki z partyzantami jeszcze jesienią 1944 roku bolszewicy zorganizowali oddziały tzw. "obrońców ludu" - istriebitieli, zazwyczaj nazywanych przez ludzi "stribasami". Nazwa pochodzi od rosyjskiego istriebitiel- niszczyciel. Do oddziałów tych starali się w każdej gminie zmobilizować ok. 30 ludzi. Ich celem była walka z partyzantami. Wstępujący do nich byli zwolnieni od służby wojskowej. Warunki te zwiodły wielu Litwinów, gdyż podstawowe ich zadania nie dla wszystkich były jasne. Partyzanci starali się doprowadzić do rozwiązania tych oddziałów, by uniknąć rozlewu krwi w bratobójczej walce. Akcję rozpoczęto od osobistych kontaktów i odezw, nie unikano też użycia siły. Nierzadko w szeregach stribasów służyli byli przyjaciele partyzantów czy ich krewni. Dzięki partyzanckiej akcji oddziały zaczęły się rozsypywać: jedni wycofywali się z publicznego życia, inni nawet przyłączali się do partyzantów. Stribasami pozostali tyko ci, którzy już w czasach niepodległej Litwy ujawnili się jako niepożądany, kryminalny element - społeczne męty. Uzbrojeni byli bardzo słabo: zazwyczaj mieli tylko zwykłe karabiny, tylko niektórzy automaty. Bitew z nimi nie można nazwać poważnymi, zazwyczaj każda potyczka kończyła się paniczną ucieczką stribasów. Wiosną 1945 roku dezercja była wśród nich zjawiskiem masowym. Przyczyną rozpadu były nie tylko straty ponoszone w bitwach, lecz i mit, który okrywał działania partyzantów. Pozostałe oddziały utraciły zaufanie Rosjan.

Byli znienawidzeni. Litwini widzieli w nich ślepe narzędzie okupanta, pomagające niszczyć naród. Ta nienawiść ujawniła się tym bardziej, że stribasami dowodzili wyłącznie Rosjanie.

PRZECZESYWANIE LASÓW I WSI

Zaraz po wyborach wizytować miałem kompanię Ainisa z mojej Rinktine,[1] jedyną, której nie zdążyłem odwiedzić przed wyborami. Wracać szybko do swojej bazy nie zamierzałem. Uważałem, że będzie sensowniej, jeżeli pojawię się tam, kiedy będą już przysłane wszystkie raporty dowódców kompanii o przebiegu wyborów. Już 11 lutego nocą wyruszyliśmy w kierunku Gabawy. W podróż udałem się bardzo zmęczony, nie spałem już trzecią noc. Przechodziliśmy przez te same okolice: z Prienasilis przez Silavotę, Puszczę Michałowską i skraj Puszczy Zielonej.

U Ainisa zobaczyliśmy bolszewików w akcji. Ich oddziały, w dniu wyborów chroniące punkty wyborcze, teraz połączyły się w większe, do kilkuset ludzi i krążyły po okolicy. Partyzanci musieli opuścić swoje stare siedziby. Żaden z łączników nie orientował się, gdzie w ostatnich dniach partyzanci się znajdowali. Okazało się, że pojawiliśmy się w bardzo niespokojnym okresie. Wracać z powrotem nie chcieliśmy, tym bardziej, że łącznik Girnis twierdził, że w ciągu dwóch dni dowódca kompanii powinien się u niego pojawić. Zaś akcja NKWD wydawała się już kończyć. Przekonani przez Girnisa postanowiliśmy kilka dni poczekać.

Akcja rzeczywiście już się kończyła. Rosjanie przeczesali lasy i nie znaleźli żadnego partyzanta, teraz w grupach mniej więcej trzydziestoosobowych przeszukiwali chłopskie zagrody. My zatrzymaliśmy się na skraju lasu i bez większego zagrożenia obserwowaliśmy wolno przeciągające bandy Iwanów. Gdy zaczęło się przeczesywanie, partyzanci, których w tej kompanii było około półtorej setki, podzielili się na małe, kilkuosobowe oddziały. Jedni po- zostali w lesie, inni ukryli się we wsiach. Jeden z oddziałów liczący pięciu ludzi został otoczony w zagrodzie przez około trzydziestu Rosjan. Otoczeni partyzanci bronili się dwoma karabinami maszynowymi. Zanim skończyły się im naboje, zdołali wyeliminować około dwudziestu Iwanów. Na pomoc oblegającym przybył jeszcze jeden oddział. Partyzanci próbowali wydostać się z zabudowań. Czterech zginęło. Jednemu, rannemu udało się przedrzeć do lasu, lecz i on nie uniknął śmierci. Psy poszły po śladach do samej kryjówki. Chociaż były tam jeszcze naboje, partyzant Apynys zupełnie pozbawiony sił, nie mógł się już bronić. Rosjanie wyciągnęli go i zakłuli bagnetami.

Innym oddziałom udało się uniknąć starcia. Po dwóch dniach Rosjanie się wycofali.

NISZCZENIE PARTYZANCKICH MOGIŁ

Tej wiosny bolszewicy prześladowali nas zacieklej niż kiedykolwiek dotąd. Podstawą był rozkaz gen. NKWD Bartosziunasa wydany 15 lutego 1946 r. Długa zima i niestopniałe śniegi nie pozwoliły partyzantom zmieniać miejsc obozowania. Prawie każdego dnia słyszeliśmy o starciach z enkawudzistami i coraz częściej o krwawych stratach. Bolszewicy rozsierdzeni zdeterminowanym oporem partyzantów, którego żadnymi środkami nie mogli złamać, chwycili się nowego okrucieństwa. Do tej pory enkawudziści i enkagebiści nie zabierali ciał partyzantów z pola bitwy. Zadowalali się zebraniem swoich. Teraz znaleźli nowy straszny sposób na walkę z partyzantką. Pozostawione na polu walki partyzanckie trupy (gdy partyzanci musieli się szybko wycofać) przewozili do miast i na różne sposoby profanowali, mając nadzieję, że odstraszy to ludzi od wstępowania w przerzedzające się szeregi partyzantów.

W końcu lutego kilkudziesięciu enkagebistów z Garliawy zaatakowało kilkunastoosobowy oddział Zvaguntisa z kompani Viesuolasa. Partyzanci zabili 23 bolszewików i udało im się przedrzeć przez pierścień okrążenia. Pozostawili jednak na miejscu bitwy samego dowódcę, Zvaguntisa i sześciu zabitych partyzantów. Wszystkie trupy bolszewicy zabrali i przewieźli do Gorliawy. Trupa Zvaguntisa postawili na placu, pod ścianą, podparli kołkami, by się nie przewrócił, a do rozwartych ust wetknęli rurę wodociągową. Pozostałe trupy rozłożyli w różnych pozycjach w półkolu aranżując spotkanie. Każdy członek bolszewickiego aktywu gminy musiał przyjść na ten plac i wyrazić swoją nienawiść, bijąc trupy pałką, kopiąc nogami itp.

Niektórzy z nich krzyczeli:

- Teraz wy... spróbujcie omamiać lud.

Trupy rozłożone były w takim miejscu, że z siedziby NKGB można było łatwo obserwować przechodzących przez plac ludzi. Jeżeli enkagebista na twarzy przechodzącego zobaczył cień żalu, natychmiast zatrzymywano go i bijąc domagano się ujawnienia nazwisk zabitych. Mieszkańcy nie mogli niczego powiedzieć, bo nigdy dotychczas tych ludzi nie widzieli. Opłakiwali tylko los nieznanych partyzantów.

W tym samym czasie bolszewicy zaczęli też niszczyć partyzanckie mogiły rozproszone po kraju pod wzgórzami, lasami, w gajach, w głuszy leśnej i nawet na łąkach. Mogiły te były porządkowane i ozdabiane przez partyzantów i okoliczną ludność. Każdej wiosny były tam składane rękami Litwinek wciąż nowe kwiaty, podlewane łzami deszczu i sióstr. Wszędzie ambicją mieszkańców było jak najpiękniejsze przyozdabianie znajdujących się w okolicy grobów. Niewątpliwie okazywana w ten sposób miłość narodu do partyzantów musiała drażnić okupanta. Bolszewicy zaczęli niszczyć otaczające groby płotki, przewracali krzyże, rozrzucali usypane mogiły.

Oto na skraju lasu koło Klebiskis, przy drodze, w cieniu sosen odpoczywało siedmiu poległych w różnych bitwach partyzantów. Wysiłkiem dobrych ludzi groby siedmiu leśnych braci otoczone były na litewski sposób płotkami, usypano nad nimi mogiły i postawiono stylowe, jednakowe krzyże. Na mogiłach kwitły na tarczach Pogoń i inne litewskie ornamenty, ułożone z kwiatów i mchu.

Groby te znaleźli enkagebiści z Pren i zniszczyli je. Dowódca miejscowego oddziału Papratis obiecał bolszewikom zemstę. Z pomocą swoich ludzi i miejscowych uczestników cywilnego oporu uporządkował groby, usypał znów podobne mogiły, odbudował krzyże i płot. Potem teren zaminował i ostrzegł odwiedzających groby, by tego przez jakiś czas tego nie robili. Na płocie umieścił tabliczkę z litewskim i rosyjskim napisem zakazującym dotykania grobów. Po kilku tygodniach ci sami enkagebiści mocno się zdziwili znajdując mogiły znów, jak przedtem, pokryte kwiatami. Rozgniewani zabrali się do pracy. Jeszcze większe było ich zdumienie, gdy poruszony płotek eksplodował. Trzech niszczycieli grobów zostało ciężko rannych. Pozostali skoczyli do przydrożnego rowu, obrzucili mogiły z daleka granatami i zabrawszy rannych odjechali.

Takie niszczenie mogił miało miejsce w całym kraju. W jednych miejscach niszczyli je sami enkagebiści, w innych nakazywali to robić miejscowym leśnikom, czy mieszkańcom, na których polu groby się znajdowały.

KRWAWA DROGA PRZEZ MOST NAD ROMINTĄ

Burza śnieżna się uspokoiła, po południu zapanowała martwa cisza. Śnieg przykrył ślady zwierząt i ludzi. Gdzieniegdzie napotykaliśmy w lesie oznaki pracy Iwanów. Tu i tam rozrzucone były bez porządku dwumetrowe sterty opałowego drewna, pod nogami plątały się nie zebrane gałęzie. Na nasze szczęście była niedziela, dla bolszewików "wychodnyj dien". To bardzo zmniejszyło prawdopodobieństwo spotkania z nimi.

Chociaż było to bardzo męczące, szliśmy cały czas stawiając nogi w śladach poprzednika. Po kilku kilometrach napotkaliśmy pozostałości wojskowego obozu z okresu wojny. W śniegu, na tle młodych świerków stały w rzędach krzyże żołnierskich mogił. Jasne było, że to groby Niemców, bo bolszewicy na mogiłach swoich stawiali nie krzyże, lecz jaskrawo czerwone gwiazdy.

Po przejściu przez obóz skręciliśmy w prawo i doszliśmy do polany. Tu napotkaliśmy ludzkie ślady. Na polanie, co kilkanaście metrów stały wetknięte w ziemię kołki. Na jednym z nich znaleźliśmy napis: "ostrożno, wałka liesa" (uwaga, wyrąb lasu). Na polanie były ślady ciężarówek i narciarzy. Mindaugas uważał, że to już na pewno strefa graniczna. Ta dziwna cisza, a szczególnie ślady nart potwierdzały jego przypuszczenie, że jesteśmy już w niebezpiecznej strefie. Z polany skręciliśmy w prawo, idąc w tym kierunku powinniśmy dotrzeć do rzeczki Rominty i mostu przez nią. Szliśmy otoczoną wzgórzami kotliną. Po kilkudziesięciu metrach natknęliśmy się na okopy i płot z kolczastego drutu.

To była nowa rosyjsko-polska granica. Rozdzieliliśmy się w podwójny szereg, w każdej chwili gotowi do rozpoczęcia walki. Przeskoczyliśmy przez okop i po chwili znaleźliśmy się przez kolczastą zaporą. Próbując ją obejść odbiliśmy za bardzo w prawo i przed nami pojawiło się bagno. Po lewej stronie biegła ścieżka do mostu. Powinniśmy przedzierać się obok niej i dopiero przed samym mostem wejść na ścieżkę. Na ścieżce mogliśmy natknąć się na patrol. Kierując się za bardzo na prawo popełniliśmy błąd: dostrzegli nas przejeżdżający przez polanę bolszewiccy narciarze. Zatrzymali się, by się upewnić, długo obserwowali nas wycofujących się w krzaki, potem nagle odjechali, zapewne wezwać pomoc. Pierwszy ocknął się Mindaugas. Trzymając w jednej ręce mapę, w drugiej "szturmowik" ruszył szybkimi krokami naprzód. Biegliśmy do mostu, ostatni gałęziami choinek zacierał ślady. Osiągnęliśmy idącą przez most drogę. Było do niego jeszcze około stu metrów. Przy moście zauważyliśmy dwóch kręcących się niespokojnie wartowników. Dzięki swoim maskującym ubiorom podpełzliśmy do nich zupełnie blisko. Ubrani byli w załtuszczone "watówki". Jeden uzbrojony był w automat, drugi w zwykły karabin. Wzięliśmy ich na cel. Ruscy, choć nas nie widzieli, przed śmiercią czymś się zaniepokoili.

Zamiast komendy rozległy się strzały z mojego automatu. Obok zagrała broń towarzysza. Rosjanie zachwiali się i upadli na plecy. Rzuciliśmy się do przodu. Mindaugas i ja, trzymając między sobą mniej więcej ośmiometrowy odstęp, biegniemy przez most. Na moście napotkaliśmy śpieszący z odsieczą rosyjski oddział. Znów zaterkotał mój kochany automat, zagłuszając zamierający rosyjski okrzyk "Stoj ble...".

Przebiegliśmy przez most i zalegliśmy po drugiej stronie, na nieco zagłębionej w teren dróżce, której rozmyte przez wodę brzegi stanowiły dla nas doskonałą zasłonę. Feliksas i Kariunas wskoczyli do okopów. Sarunas i Butautas pełzną przez most. Gdy byli w połowie znów rozległy się strzały. Ja z Mindaugasem z jednej strony rzeki, Feliksas i Kariunas z drugiej krzyżowym ogniem ostrzeliwujemy piętnastoosobowy oddział Rosjan. Nasz zgodny ogień w niwecz obrócił okrzyk dowódcy "wpieriod". Ja i Mindaugas strzelamy bez przerwy, usiłując cofnąć się nieco i zostawić swoje pozycje Sarunasowi i Butautasowi. Oni klęcząc prują ze swoich "liliputów". Feliksas i Kariunas "dodają" swoje z okopów. Iwany, jakby z zamkniętymi oczami, włazili w nasz ogień nie zwracając uwagi na to, że ich towarzysze są jeden za drugim martwi.

Butautas nie chcąc dłużej pozostawać w tak niebezpiecznej pozycji na moście, poderwał się do ostatniego skoku na naszą stronę i w tym momencie padł martwy. Podczołgał się do niego Sarunas i upewnił się o jego śmierci. Dostał serią przez pierś i głowę. Wrzuciwszy automat Butautasa do rzeki, Sarunas wśród roju pocisków świszczących mu wokół uszu, czołgał się w naszym kierunku. Ogień Rosjan nieco się zmniejszył, bo ośmiu już dostaliśmy. Chociaż jeszcze i teraz mieli przewagę, otuchy dodawała nam skuteczność naszej broni. Ja i Mindaugas zostawiliśmy swoją pozycję Sarunasowi, a Feliksas i Kariunas wyskoczywszy z okopów czołgali się w stronę mostu.

Przerzedzeni Rosjanie już zaczęli się cofać, gdy zaatakowały nas nowe, nadeszłe z tyłu rosyjskie oddziały. Plecak Feliksasa, w kórym były granaty przeciwczołgowe, trafiło kilka pocisków. Rozległ się straszny wybuch, podniosła się chmura śniegu i dymu, biedny Feliksas nie zdążył nawet krzyknąć. Leżącemu kilka metrów dalej Kariunasowi podmuch wyrwał broń z ręki. Kariunas sprężył się i zostawiając strzępy ciała przyjaciela, kilkoma szybkimi susami przebiegł przez most.

Do okopów, z których walczyli Feliksas z Kariunasem wskoczyli Rosjanie i zaczęli nas ostrzeliwać dosyć celnymi seriami. My też mieliśmy dobre pozycje, lecz nie było sensu ich utrzymywać. Nasz cel - przejście przez most - został już osiągnięty, chociaż zostając mogliśmy jeszcze upuścić Iwanom wiele krwi. Jednak byliśmy zagrożeni nawet od tyłu. W lesie rozlegał się warkot ciężarówki i pojedyncze strzały. Cofamy się. Za nami na most wbiegają Iwany. Szybko skręciliśmy za wzgórze i ustaliliśmy, że z zasadzki uderzymy na pościg. W napięciu rozglądamy się we wszystkich kierunkach i ładujemy opróżnione magazynki automatów. Za chwilę zobaczyliśmy zbliżających się z bronią do strzału Iwanów. Jeszcze nas nie widzieli, bo krył nas obryw zbocza. Szli po naszych śladach. Było jasne, że nas znajdą. Przypuściliśmy ich zupełnie blisko i dopiero wtedy bluznęły nasze automaty. Strzelamy długimi seriami, by jak najwięcej z nich położyć, a pozostałych zmusić do rezygnacji z dalszego podążania naszym śladem. Najbliższych zlikwidowaliśmy natychmiast, jednak pojawili się jeszcze inni na prawym skrzydle. Nie widząc celu, strzelali na ślepo w kierunku błysków naszych serii.

Na nieszczęście, biegnąc Kariunas dostał w nogę rozpryskowym pociskiem. Rozległ się jego własny głos: "Kariunas ranny". Dwóch z nas pobiegło mu pomóc. Rana była bardzo poważna. Kula rozerwała mięśnie i strzaskała kość. Zaczęło się ściemniać. Ucichł rosyjski ogień. Kariunas głośno jęczał. Śnieg poczerwieniał od krwi. Opatrzyć ranę tutaj było niemożliwością, a nasze wzgórze już okrążał wróg. Trzeba było się wycofać. Kariunasowi z upływem krwi zabrakło sił i nadziei zachowania życia. Sam zgłosił się zostać. Z głębokim bólem musieliśmy pożegnać się z nim na zawsze. Życzył nam szczęścia i prosił nie zapominać o jego matce. Wszyscy byliśmy pogrążeni w bezsilnym żalu, nie mogliśmy powstrzymać łez. Kiedy zupełnie blisko odezwał się karabin maszynowy, zostawiliśmy naszego towarzysza z gotowym do użycia granatem.

Gdy granat rozerwał się w tym bolesnym miejscu, odebrał zapewne życie nie tylko Kariunasowi, lecz i kilku otaczającym go Iwanom.

Jest już zupełnie ciemno. Wiemy, że po drodze musimy przejść przez polanę. To powinien być koniec rosyjskiej strefy granicznej, inaczej mówiąc zaznaczona na mapie granica. Zazwyczaj jest ona słabiej strzeżona niż reszta przygranicznej strefy. Głębokość strefy granicznej wynosiła około trzech kilometrów. Nie mogliśmy się dokładnie zorientować, jak daleko jesteśmy od polany. Zaufaliśmy instynktowi Mindaugasa. W końcu przez na wpół zamarznięte bagno dotarliśmy do polany. Czołgając się przez nią w każdej chwili oczekiwaliśmy ognia karabinów. Spodziewaliśmy się, że jest w ten sposób strzeżona, lecz dzięki nieuwadze wartowników, czy ciemności nie zostaliśmy odkryci. Po drugiej stronie polany napotkaliśmy wysoki na ponad dwa metry druciany płot. Zebrawszy wszystkie siły, a tych w niebezpieczeństwie nie brakuje, chwyciliśmy z Sarunasem za najniższy drut i bez większego trudu odciągnęliśmy go od ziemi, tworząc wystarczających rozmiarów lukę. Gdy przeszliśmy wszyscy, odetchnęliśmy z ulgą i nie oglądając się ruszyliśmy naprzód.

Dopiero po około trzech kilometrach zatrzymaliśmy się by odpocząć. Było zupełnie ciemno. Dopiero teraz byliśmy w stanie pomyśleć o minionych godzinach. Ledwie potrafiliśmy wypowiedzieć kilka słów otuchy. Na rozpalonych twarzach błyszczały zapadłe oczy nie dowierzające ani jednemu szelestowi liścia. Ciszę przerwała modlitwa. Dziękowaliśmy Bogu nawet za takie "szczęście". Dopiero teraz zamieniliśmy kilka słów, lecz rozmowa się nie kleiła. Poczuliśmy zimno. W czasie bitwy przedzierając się przez zaśnieżone świerki, czołgając się po śniegu, a kiedy trzeba było i w niezamarzniętym błocie doszczętnie przemoczyliśmy ubrania. Po zmroku chwycił silny mróz. Ubrania zesztywniały.

Rozpoczęliśmy marsz. Nad granicą rozległy się trzy strzały. Wydaje się, że dopiero teraz strażnicy znaleźli nasze ślady i wzywali większe siły.

tłumaczenie i opracowanie Jacek Oporski

--------------------------------------------------------------------------------

[1] Rinktine - po litewsku Terytorialna jednostka organizacyjna

Orientacja na prawo 1986-1992