14. JACEK KWIECIŃSKI

Unikanie fałszywych kroków

Ostatnio min. Skubiszewski wycofał się najwyraźniej z podkreślanego uprzednio ścisłego związku pomiędzy wyjściem wojsk sowieckich z Polski a tranzytem przez nasz kraj oddziałów Armii Czerwonej odchodzących z Niemiec. Z powodu okazanej przez ministra dobrej woli dalsze tury rozmów nic nowego nie przyniosły.

W staraniach o osiągnięcie pożądanych rezultatów szef MSZ posługuje się w stosunkach z Sowietami delikatną, subtelną dyplomacją opartą na apelowaniu. Jej wyrazem są często używane przez ministra formuły: "byłoby dobrze, gdyby... ", "mam nadzieję, że... ", "sprawa powinna być..." Dowód postępu w negocjacjach zawiera się na ogół w stwierdzeniu "rozmawiałem o tym z..." Równocześnie minister zauważa z dumą, że w stosunkach z Sowietami ,,Polska nie zrobiła fałszywego kroku ". Uważa to za szczególnie ważne i korzystne, z uwagi na słynną wrażliwość przywódców Związku Sowieckiego.

Fałszywe kroki w stosunku do Polski robi natomiast ZSRS, co stanowi niewątpliwie wykładnię nowych, równoprawnych stosunków. Ponieważ, jak powszechnie wiadomo, jesteśmy o wiele mniej wrażliwi, można mówić o sukcesie polityki ministra. Pan Skubiszewski szykuje zresztą Polsce sukcesy dalsze, pracuje nad traktatem ze Związkiem Sowieckim obejmującym "współpracę w dziedzinie bezpieczeństwa ". M. S. Gorbaczow ujmuje to treściwiej mówiąc (do premiera RP w Moskwie): "jesteśmy skazani na sojusz". Z pewnością, na bazie tego stwierdzenia, obaj panowie dojdą do porozumienia. Dbałość o nasze interesy w Moskwie złożył minister w ręce tow. Cioska.. Nawet w czasie wojny nad Zatoką pan Skubiszewski z naciskiem podkreślał w Sejmie, że w żadne sojusze ze Stanami Zjednoczonymi nie damy się uwikłać. Obok troski o wspomnianą wrażliwość chodziło tu z pewnością o to, abyśmy mogli dalej wznosić socjalistyczne budow1e w Libii, a z czasem wrócić także do Iraku. Arabia Saudyjska i Emiraty, jako kraje ubogie, interesują nas mniej.

Minister Skubiszewski nie lubi nawet wymieniać zbyt często nazwy NATO. Przewodniczący Komisji Spraw Zagranicznych amerykańskiego Senatu, czy wciąż wpływowa pani Thatcher, wzywają do stopniowego poszerzenia Sojuszu Atlantyckiego o kraje Europy Wschodniej, ale p. p. Skubiszewski i Ziółkowski zawyrokowali już przecież, że ta sprawa raz na zawsze nas nie interesuje. Kolega rządowy szefa MSZ - pan Kołodziejczyk - idzie dalej, upatrując bezpieczeństwo Polski w likwidacji NATO. Wszyscy podkreślają, że o żadnym sojuszu z Pragą i Budapesztem także nie ma mowy. Mamy tu przykre doświadczenia - próby sojuszu z Czechami zostały bardzo źle przyjęte przez Stalina, co w oczywisty sposób nie służyło dobru stosunków polsko-radzieckich. Min. Skubiszewski pokłada wyłączne i perspektywiczne nadzieje w Lidze Narodów, przepraszam, w KBWE. Z należytą powagą podchodzi do inicjatyw w rodzaju Grupy Pentagonalnej. Jest to niewątpliwie podejście słuszne, albowiem jak ujawnił włoski minister spraw zagranicznych, turystyka będzie głównym spoiwem tej wspólnoty. Być może uda się w tej mierze osiągnąć coś i na Północy (byłaby to, licząc Islandię, Grupa Sexagonalna). Z Italią zawrzemy zresztą umowę przewidującą konsultacje, podobny sojusz z Francją właśnie się dokonał. Łza kręci się nostalgicznie w oku. Tylko patrzeć, a pojawi się w Warszawie odpowiednia misja z marszałkiem Fochem na czele... Minister usiłuje z dużą konsekwencją nawiązać do modelu bezpieczeństwa z lat trzydziestych. Stąd nacisk na bilateralne, czysto symboliczne umowy papierowe, podkreślanie szczególnego znaczenia „wyjątkowych stosunków” właśnie z Francją, odwiecznym wrogiem Germanów, twarda postawa wobec totalitarnych Niemiec. W latach trzydziestych Japonia była dalekim, egzotycznym krajem, toteż minister nie interesuje się odległą strefą Pacyfiku. I w tej dziedzinie przodujemy albowiem Węgrzy nawiązali np. sprowadzenia kapitału przedsiębiorców z Hongkongu. Węgrzy są jednak pozbawieni fachowców od polityki zagranicznej... Wydaje się, że niektórych speców od właściwych kroków dobrze nazwał kiedyś Józef Łobodowski pisząc o „prosowieckich antykomunistach”, chociaż jest to z pewnością określenie nieco krzywdzące. Antykomunistami oni na pewno nie są.

Zdaję sobie w pełni sprawę z pełnego profesjonalizmu i dużej popularności ministra. Nie chciałbym również rozniecać waśni regionalnych w Polsce. Niemniej jednak muszę zauważyć, że zarówno min. Skubiszewski, jak też zajmujący się tą dziedziną w Belwederze a całkowicie podzielający poglądy ministra prof. Ziółkowski pochodzą z pięknej stolicy Wielkopolski. Z tych samych stron wywodził się St. Mikołajczyk, wielu, innych polityków i osobistości, a nawet nurtów politycznych, wśród których zrozumienie istoty i metod bolszewizmu, ocena zagrożenia ze strony wschodniej oraz dobór odpowiedniego postępowania wobec Sowietów pozostawiały nieco do życzenia. Nie ma w tym nic specjalnie dziwnego - wystarczy spojrzeć na mapę, by stwierdzić, że z Poznania do Moskwy jest dość daleko. Także, jak się okazuje, w roku 1991.

Być może jestem przeczulony, ale czułbym się znacznie lepiej, gdyby, w tym akurat momencie historycznym, polską polityką zagraniczną kierowali, choćby w części, ludzie pochodzący np. ze Lwowa. Ministrowie i sekretarze stanu wywodzący się z pracowitej Wielkopolski i terenów sąsiednich byliby natomiast wyśmienitymi rzecznikami naszych interesów w przyszłości, kiedy to, w ramach EWG, będziemy wykłócać się z Niemcami, na przykład, na temat polityki rolnej Wspólnoty.

Na razie, dzisiaj jednego można być pewnym, także w kwestiach wykraczających poza bezpieczeństwo państwa Dopóki rządzić będzie pan Skubiszewski, Sowieci nie przyznają się oficjalnie do ludobójstwa katyńskiego, sprawa grobów zamordowanych jeńców ze Starobielska i Ostaszkowa nie zostanie rozwiązana, a odszkodowania za pracę przymusową otrzymają tylko wywiezieni do Rzeszy. Choćby niezmiernie wzrósł nasz potencjał gospodarczy, szef KPZR nie przeprosi nas za zbrodnie deportacji, co właśnie uczynił w stosunku do Japończyków. Wszystko to, i w ogó1e cokolwiek, zaszkodzić by wszakże mogło „stosunkom polsko-radzieckim”, nieprawdaż?

j. k.

TEST

"Nie można zawrócić biegu historii" - identycznego zwrotu użyli publicznie tego samego dnia dwaj politycy: ortodoksyjny socjalista poseł Miłkowski i autor świetnych rozpraw o Hayeku i i von Misesie - liberalny minister Lewandowski. Mówili o reprywatyzacji.

Również dalsze wywody ministra były bliźniaczo podobne do argumentów p. Miłkowskiego, także w warstwie językowej ("roszczenia ", "przywracanie majątku "). Minister Lewandowski dowodził demagogicznie, iż "wszyscy ponieśliśmy straty" nie bacząc, że nie jest ministrem od naprawy krzywd ogólnoludzkich, ale od przekształceń własnościowych.

Minister Zawiślak (przy okazji gratuluję wyboru na prezesa TPPR, zwłaszcza obchody liberalnego puczu bolszewickiego zapowiadają się atrakcyjnie) niezgodnie z prawdą wskazywał, że okradzeni przez komunistów zwrócą się en masse z żądaniami odszkodowań za straty poniesione przez 40 lat. W tym czasie powołano specjale ciało do doradzania premierowi-librałowi w kwestiach prywatyzacji. Na czele rady stanęli ludzie Balcerowicza z pupilkiem p. Mazowieckiego, byłym wiceministrem M. Dąbrowskim, który publicznie deklarował, by z tą własnością prywatną nie przesadzać i postulował tzw. równość sektorów. W jej składzie znaleźli się ponadto działacze samorządu robotniczego i lewicowy socjolog.

Zarówno premier Bielecki, jak i minister Lewandowski podkreślają, że o szerokiej reprywatyzacji nie może być mowy, bo groziłoby to zaniechaniem całego ustrojoprawnego wprowadzonego po wojnie. W rozumowaniu tym zawarte są co najmniej trzy - nazwijmy to - błędy: 1. nie groziłoby żadne zachwianie, 2. tak rozumując należałoby zadośćuczynić tylko pamięci zamordowanych bez procesu, a ludzie skazywani i rozstrzeliwani byli także na podstawie "powojennego prawa ", 3. chodzi właśnie o to, by zmienić ustrój powojenny, i to jak najszybciej.

Sprawa ma wręcz kolosalne znaczenie i to z wielu względów. Jest to test na to, czy możliwa jest w Polsce rzeczywista zmiana ustroju gospodarczego. W Czecho-Słowacji parlament uchwalił ustawę, na mocy której majątek wartości 11 miliardów dolarów wrócił w ręce tych, którym go zagrabiono oraz ich spadkobierców. Poważni eksperci zachodni od dawna pytali: Czemu nie zaczniecie od prywatyzacji? Istotne jest i to, czy przywracamy normalność tj. system, w którym nie występuje własność kolektywna i rozproszona, czy też ulepszamy państwo PKWN? Czy rząd określający się jako władza III Rzeczpospolitej legalizuje narzucony Polsce po wojnie obcą siłą system komunistyczny, czy też odżegnuje się od bezprawia?

W Polsce brak jest kapitału, brak jest warstwy właścicieli, chce się podobno jak najszybciej stworzyć klasę średnią i rozszerzyć własność prywatną. Chce się przywrócić poszanowanie prawa własności, a z czasem społeczne odczucie tego prawa i oduczyć ludzi socjalizmu, tj. zawiści, a przyzwyczaić ich do nieklasowego spojrzenia na właścicieli - wytwórców majątku narodowego, na "kapitalistów”, na ich pracę, na rozbudowanie firmy, zachęcić do liczenia na samego siebie. W Polsce nie może istnieć własność tylko drobna oraz pezetpeerowska. Potrzebna jest pilnie i szybko - z powodów społecznych oraz gospodarczych - prawdziwa własność prywatna. Są pod ręką właściciele, często z dużymi tradycjami i entuzjazmem, wystarczy zwrócić im to, co zostało zagrabione. Chodzi o coś znacznie większego i ważniejszego niż "zaspokojenie roszczeń”, chodzi też o coś niezmiernie pożytecznego dla Polski. Chodzi przecież o wywołanie odczucia radykalnej i całkowitej zmiany, co stałoby się motorem, a nie hamulcem różnorodnej prywatyzacji i inicjatywy.

Tymczasem co się dzieje? W Polsce rządzą liberałowie i brak jest wyraźnie woli i chęci dokonania nowych kroków. Ludzie dumni ze swego liberalizmu, głoszący, że najważniejsza jest wolność i własność prywatna, z troski o p. Balcerowicza, po to, by nie zakłócić swych papierowych priorytetów bardzo starają się zmienić reprywatyzację w działanie pozorowane, w parodię. Nie rozumieją, że potrzebne są kroki, co prawda nie szaleńcze i utopijne, ale właśnie nie pragmatyczne, czyli szybkie, by nie ugrząźć w bezpłodnym „pragmatyzmie” i „rozsądku”.

Dlaczego poszkodowani „tylko w nielicznych przypadkach odzyskają utracone obiekty” (lub udział w nich)? Co to ma wspólnego z liberalizmem, czy świadczy o zrozumieniu rangi sprawy i tego, że jest to najszybsza, najprostsza i podstawowa forma prywatyzacji? Jeśli nie można kwestionować komunistycznego prawa, jeśli rzecz wydaje się zbyt kontrowersyjna (niesocjalistyczna chciałoby się rzec), skoro wynajduje się wyłącznie trudności, podkreśla koszty, uwypukla niebezpieczeństwa, to można sobie dopowiedzieć dalsze losy naszego marszu do normalności, i to mimo pięknych planów i projektów. Jeżeli liberałowie straszą „klasę robotniczą” zamiast próbować jej wytłumaczyć, czemu wyjeżdża masowo pracować na Zachodzie, jeśli nie chcą przyczynić się do obalenia mitu o szczególnej roli i uprawnieniach owej klasy, to nawet manna z zagranicznego nieba nie pomoże. Słusznie podkreślono w jednym z artykułów, że działania rządu to raczej nacjonalizacja, już w majestacie Rzeczypospolitej.

Rozumiem, że odkomunizowanie państwa mało leży na sercu apolitycznym działaczom KLD (w tych dniach każdy numer "Gazety Wyborczej" tego dowodzi), rozumiem, że MFW mało obchodzi prywatyzacja w ogóle, a reprywatyzacja w szczególności. Nie rozumiem tylko, czemu nasi superpragmatyczni liberałowie (jeden nawet solidaryzował się gorąco z tow. Ziółkowską) nie dostrzegają jednego choćby aspektu, sprawy. A zachodni przedsiębiorcy coraz liczniej zauważają ten problem. "Poczekamy na wyjaśnienie problemu własności w Polsce" - cytowało niedawno fachowe pismo francuskie jeden z tych głosów. Poczekamy - zanim wejdziemy w kooperację z państwowym właścicielem polskim, mówi się coraz częściej na Zachodzie, gdzie raczej nie rządzą liberałowie, ale na ogół wie się, co to normalność oraz sprawiedliwość.

Zobaczymy, czy minister Lewandowski ma rację - czy przyjdą do Wedla i Swarzędza, a także czy Generał Motors stanie "u wrót polskiej gospodarki”; czy raczej w drzwiach wyjściowych. Minister Lewandowski twierdzi, że "mamy największą ze wszystkich krajów postkomunistycznych szansę zbudowania gospodarki rynkowej”. Śmiem wątpić w trafność tej diagnozy. A mówiąc szczerze, to prawdziwym liberałem, "człowiekiem otwartym i odpowiedzialnym" jest dla mnie raczej czechosłowacki minister Klaus.

J.K.

Kpiny

Przebieg sprawy wycofania wojsk sowieckich z Polski zakrawa na kpinę. Odbyło się sześć tur rozmów oraz wizyta premiera w Moskwie. Bez przerwy pisze się o "krokach do przodu", dobrej atmosferze i "wzajemnym zrozumieniu". Tylko że nie ustalono - bagatela - terminu wyjścia, nie podpisano żadnej umowy, nie mówiąc już o dodatkowym drobiazgu (do wyjścia tego warto byłoby przecież nawet dopłacić): Sowieci nawet czytać nie chcą polskich projektów ekonomicznych z tym związanych.

Realizują jednostronnie swój harmonogram, swój plan. W ostatniej chwili podano, że decyzję o pierwszym odjeździe "uzgodniono", Jest to mało ścisłe - wszystko odbyło się tak, jak zarządził wcześniej gen. Dubynin. Podaje się, co gen. Dubynin "przewiduje" w formie, jakby to było ustalone wspólne stanowisko, Gen. Dubynin oświadcza, że wycofanie odbyło się według doktryny sowieckiej i było wyrazem jego dobrej woli. Próbuje się temu zaprzeczyć, ale to oczywiście gen. Dubynin ma rację. Zachowuje się on jak jenerał-gubernator, rozmawia z wojewodami gwiżdżąc na polski rząd.

Symbolicznym wręcz faktem było to, że tu żegnano odchodzenie pierwszej jednostki, podczas gdy w Czecho-Słowacji żegnano ostatni czołg.

I jak to w suwerennym kraju: polski minister obrony spekuluje, jakie bronie sowieckie tu są, a jakie może nie, odkrywa się tajemnicze obiekty, które potem z uwagą się bada, by dowiedzieć się wreszcie, do czego służyły. Tenże minister mówi, że zaobserwowano przypływ do Polski grup sowieckiego MSW - ale nie wie, ile ich jest, gdzie są, nie zna "intencji i zamierzeń tego zjawiska", nie wie nawet, ile wojsk sowieckich jest w tej chwili w Polsce. Pięknie, prawda?

Nic to, będziemy jeszcze elastyczniejsi, z tranzytem z Niemiec sprawy nadmiernie wiązać nie będziemy. Nawet Prezydent RP oświadcza, że niczego nie chcemy destabilizować, że nie możemy, że nie zamierzamy "wyrzucać", że Sowiety nie mogą niczego niemiłego nawet odczuć, że ZSRR nie ma przecież mieszkań, czego niestety nie chcieli zrozumieć Węgrzy. Minister Skubiszewski rozumie i nic, ale to nic nie zadrażni, nie zdestabilizuje, nie zakłóci.

Przy takim negocjowaniu nie potrzeba nawet Sowietów po drugiej stronie - każdy zrozumiałby, że partner zgodzi się na wszystko. Tylko po co te rozliczne tury rozmów? Wiadomo przecież z góry, jak będzie. Będzie tak, jak Sowieci zechcą. Nazwie się to obopólnym porozumieniem oraz kompromisem. Wiadomo bowiem, że czasu mamy moc. A jeden z głównych sprawców powstałej sytuacji - Tadeusz Mazowiecki - imponuje znakomitym samopoczuciem.

Nie tak dawno temu senator Celiński zauważył w "Rzeczypospolitej": "Nawiasem mówiąc ucichł ostatnio hałas o stacjonowanie w Polsce wojsk radzieckich, choć nie zanosi się na to, że wyjdą jutro. Czyżby teraz przestały nam przeszkadzać? Czy też w kampanii należało być bardziej powściągliwym".

Senator uważa, że wykazywaliśmy nadmierną stanowczość. Niesłuszne byłoby posądzanie senatora o agenturalność. Senator należy do tych polityków, którzy uważają, że nic od nas nie zależy i że winniśmy siedzieć cicho, bo inaczej grozi nam wojna atomowa bądź XVII republika. Parę lat temu napisał esej, w którym wskazywał, że po wsze czasy musimy być co najmniej półkolonią Sowietów i że to wcale nie jest źle. Najwyraźniej nie zmienił zdania. Na plus senatora zapisać można jednak to, że nie pocą mu się ręce.

J. K.

Autor publikacji
Orientacja na prawo 1986-1992