13. Inżynierowie dusz: POLSKA DEMOKRACJA W POŁOWIE DROGI (Piotr Skórzyński)

INŻYNIEROWIE DUSZ

_____________________________________________________________________________________________

PIOTR SKÓRZYŃSKI

Polska demokracja: w połowie drogi

"Totalizmu nie zwalczy się metodami demokratycznymi, w dodatku pozostawionymi w rękach ludzi, którzy potrafili się w tym totalizmie urządzić".

Stefan Kisielewski

Do trzech monteskiuszowskich władz współcześni politolodzy dodają czwartą: władzę mass mediów. Zważywszy na rolę opinii publicznej w nowoczesnych demokracjach, to uzupełnienie wydaje się całkowicie uzasadnione. Posługując się tym schematem (który nie uwzględnia co prawda ani Kościoła, ani związków zawodowych), obecny rozkład władzy w Polsce wygląda następująco: władza wykonawcza należy w zasadzie w 90% do obozu "Solidarności", władza ustawodawcza należy do niego mniej więcej w połowie, władza sądownicza w ok. 25% (tu sytuacja jest najmniej wyraźna) i mass media - w 10%. Ogólne proporcje wynoszą zatem 2,25 : 1,75 dla komunistów.

Ocena ta może zaskakiwać. Przecież najpoczytniejsza gazeta należy do byłych solidarnościowców i z nich wywodzi się też prezes Radiokomitetu. Niestety - i temu głównie chcę poświęcić ten artykuł - w tym wyrażeniu należy podkreślić grubą kreską słowo "były".

Zadaniem historyków jest ocena czynników, które wpłynęły na sukces sierpniowych strajków: ile było w tym zasługi tradycji Grudnia '70, jaką rolę odegrał tu pomysł Leszka Moczulskiego założenia Wolnych Związków Zawodowych, jak cenna była działalność KOR i kręgu „Robotnika”, a przede wszystkim jaki był wkład działalności Andrzeja Gwiazdy i pomagającego mu od pewnego czasu Lecha Wałęsy. Sięgam do tej prehistorii, by przypomnieć, że w publicystyce korowskiej, a potem środowiska „Tygodnika Mazowsze”, z upodobaniem posługiwano się terminem "opozycja demokratyczna" - sugerując tym samym, że istnieje jeszcze jakaś inna opozycja: niedemokratyczna. Mniej lub bardziej dyskretnie wskazywano przy tym na Moczulskiego, który jak to napisał Jan Walc "pochodzi od małpy, i to w dodatku wyjątkowo złośliwej". (Walc nazwał potem ten artykuł paszkwilem, co jest - jak mniemam - formą samokrytyki i przeprosin).

Naturalnie teza, iż jedynym dobrym skutkiem Okrągłego Stołu było zamknięcie Tygodnika Mazowsze - którą, wyznaję ze skruchą, sam wymyśliłem i puściłem w obieg - jest żartem zbyt złośliwym i niesprawiedliwym wobec niewątpliwych zasług „Tygodnika”. Nie ma jednak powodu do żalów, jako że ekipa „Tygodnika” przeistoczyła się w królującą nam do dzisiaj właściwie niepodzielnie tzw. (znów złośliwie) Gazetkę.

To, co mogliśmy w niej przeczytać, będzie zapewne przedmiotem rozpraw wielu historyków i prasoznawców: mnie akurat najbardziej utkwił w pamięci początek korespondencji Anny Husarskiej z Oświęcimia, po wizycie tam delegacji skrajnie ortodoksyjnej sekty z Nowego Jorku: "Najbardziej haniebny czyn Polaków wobec Żydów w ciągu ostatniego półwiecza..." Pracowałem wtedy w „Gazecie” i zadałem sobie pytanie, co ja tam właściwie robię. Kiedy w parę dni później zaproponowano mi etat, przemyślałem swoją sytuację i pożegnałem się z redakcją. W samą porę: na początku sierpnia Region Północno-Zachodni zagroził strajkiem w wypadku powołania rządu Kiszczaka, wymuszając w ten sposób dalsze zmiany. „Gazeta” skomentowała to z niesmakiem, pisząc o robotnikach jak o Pigmejach, którzy nic nie rozumieją ze światłej polityki kolonizatorów.

Moim zdaniem zresztą właśnie te dwa miesiące, między 4 czerwca a początkiem akcji Kaczyńskich i Wałęsy, ilustrują kaliber polityczny "naszych" działaczy i bohaterów opozycji "demokratycznej". O tym, że "Solidarność" zgarnie wszystko, co może zgarnąć - po prostu dlatego, że naród czekał na tę chwilę od 45 lat - wiedział każdy szatniarz, taksówkarz, kelner czy listonosz. Nie wiedziała o tym "elita" - i kiedy przepadła lista krajowa, osłupiały naród, zamiast tak długo oczekiwanej radości, przeczytał w „Gazecie”, że jest niedojrzały i znowu wszystko popsuł.

Byłoby jednak oczywiście zbyt proste, gdyby chodziło jedynie o głupotę. Psycholodzy wiedzą, że podłożem niemal wszystkich błędnych decyzji jest nasze wishful thinking, czyli myślenie życzeniowe. Otóż przytłaczająca większość ludzi, którzy nie wiadomo dokładnie z czyjego nadania reprezentowali społeczeństwo przy Okrągłym Stole - w rzeczywistości tego społeczeństwa się bała. Można krytykować wyniki tego gremium, ale niewątpliwie stwarzały one szanse, żeby pójść do przodu. Pominę tu sprawę wyboru Jaruzelskiego na prezydenta - na szczęście generał okazał się politykiem biernym i szkód narobił stosunkowo niewiele. Prawdziwie zdumiewające jest natomiast następne posunięcie naszych reprezentantów: uchwalenie zmian w ordynacji wyborczej, które uniemożliwiły... odwoływanie posłów. Oczywiście zablokowało to możliwość przeprowadzenia ogólnopolskiej akcji, która uwolniłaby.

Sejm od zakontraktowanej większości. Skąd taka postawa? Istnieje analogia w naszej historii do obecnej sytuacji. Jest ona brutalna, toteż bardzo zwlekałem, zanim zdecydowałem się - pod naporem faktów - przedstawić ją publicznie. Taką analogiczną sytuacją była Insurekcja Listopadowa. Wówczas to elita społeczna, której naród zawierzył swoje nadzieje - zawiodła je po prostu dlatego, że nie widziała w nich swojego interesu: nie zamierzała obalać systemu carskiego, w którym zdołała się urządzić.

Olbrzymia większość członków obecnej elity wdrapała się na wyższe szczeble drabiny społecznej dzięki mniej czy dalej idącemu kompromisowi, jaki w swoim czasie zawarła z komunistami. Zgadzam się, że wielu z nich w późniejszych latach miało poważne kłopoty - ale mogli je przeżywać w obszernych mieszkaniach umiejscowionych w najlepszych dzielnicach, a dzięki nazwisku, które mogli sobie wcześniej wyrobić (wskutek tego czy innego trybutu, jaki zapłacili bolszewickiej władzy), pomagali im koledzy z Zachodu.

W latach osiemdziesiątych ta uprzywilejowana grupa przeskoczyła na drugą stronę barykady, stając się - byłoby głupotą temu zaprzeczać - cennym sprzymierzeńcem społeczeństwa. I oto nagle - nieraz ku swemu, jak sądzę, zakłopotaniu - obrośli gromadą akolitów, od których dowiedzieli się, że są... moralnymi autorytetami!

Moralnym autorytetem stał się reżyser każący chłopcu z AK umierać na śmietnisku historii, a polskim ułanom rąbać szablami czołgi, powtarzając kłamstwa. Goebbelsa - moralnym autorytetem stał się pisarz, który dopiero w 1968 roku zorientował się, że jest członkiem Czarnej. Sotni (i który w swojej autobiografii - przyznaje, że całe niemal dorosłe życie przeżył w izolacji politycznej od społeczeństwa) - moralnym autorytetem stał się aktor, który swym dźwięcznym głosem przekonywał widzów stalinowskich kronik filmowych, że istnieje raj na ziemi i jest to ZSRS pod wodzą Józefa Stalina.

Powyższe zdania nie mają szansy pojawić się kiedykolwiek na łamach „Gazety Wyborczej”. Wypowiedzenie ich w krakowskim, wrocławskim czy warszawskim salonie eliminuje z tego towarzystwa na zawsze. Kiedy paru ludzi powiedziało coś podobnego w czasie pamiętnego zebrania Komitetu Obywatelskiego w czerwcu 90 r., dowiedzieli się, że są "dzikim, groźnym tłumem" (Helena Łuczywo), "ludźmi drugiego gatunku" (Jacek Moskwa), "świniami" (Adam Michnik), "proletariatem towarzyskim" (Stefan Bratkowski) oraz "spoconymi facetami w pogoni za władzą" (Andrzej Celiński). Marcin Król proponował oddanie ich pod sąd - po czym w kierowanym przez siebie studiu wyborczym Tadeusza Mazowieckiego przedstawił ich jako bandytów i złoczyńców, którzy siekierą rozwalają Polskę. (Dokonania tego studia pogrzebały wszelkie szanse jego kandydata).

Wyznam, że piszącego te słowa ten wybuch dzikiej, niemal irracjonalnej nienawiści oszołomił. Potem jednak uświadomiłem sobie, że żadnego irracjonalizmu tu nie ma. Ci ludzie walczą po prostu o wszystko. Jeśli przywołamy przeszłość bowiem - a demokracja na to pozwala, a w kampanii wyborczej nawet do tego zachęca - to cały ich zdobyty świeżo prestiż stopnieje do zera. Jeśli uruchomimy wolny rynek - to okaże się, że ich zawodowe czy artystyczne umiejętności są żadne lub prawie żadne albo też mają odbiorców, którzy mogą się zmieścić w SPATiF i salce na ul. Foksal. W społeczeństwie zajmą co najwyżej miejsce szukających uznania artystów, którzy muszą czekać na nie nieraz przez całe życie. Stąd właśnie ten okrzyk jednej z członkiń owego światka: "Rządu dusz nie oddamy nigdy!"

Nie należy zapominać o tej ogromnej sile społecznej, jaką jest snobizm: dla olbrzymiej większości dziennikarzy rodem z peerelowskiej prasy owa towarzyska haute couture ma tak nieodparty urok, że gotowi są dorabiać swoim idolom poprawione biografie. Zdarzają się przy tym zupełnie Mrożkowskie sytuacje, kiedy np. Adam Michnik chwali się w wywiadzie, że zdołał ściągnąć do swojej redakcji córkę... red. Wilhelminy Skulskiej. Czym to p. Skulska zasłużyła sobie na uznanie bohatera lat osiemdziesiątych - nie sposób pojąć. Chyba po prostu tym, że miała posadę w „Przekroju”. Oszołomiony czytelnik traci już orientację, kto na kogo się tu snobuje.

No dobrze, powie ktoś, ale co mnie to właściwie obchodzi?

Niestety, nie da się zignorować broni masowego rażenia, jaką jest telewizja, a także radio. Obie te instytucje są nadal niemal w całości opanowane przez dawnych pracowników propagandy, którzy nader często powtarzają te same goebbelsowskie łgarstwa co wcześniej: tyle że teraz mają obok siebie parę nowych twarzy; najlepszym przykładem jest cotygodniowa audycja p. Turskiego w telewizji, w której red. Mroziewicz z „Polityki” tłumaczy nam, jaką głupotą jest walczyć o wolność i wierzyć w godność ludzką oraz jak mądrze jest popierać każde posunięcie Sowietów. (Wypuszcza się też na teren polityki krajowej i oświadcza zupełnie spokojnie, że żadnego ludobójstwa w PRL nie było). Wszystko to w cynicznym sosie znanym nam z tekstów Passenta czy Szyndzielorza.

Ale ten stan rzeczy ma niestety swoje intelektualne zaplecze. Przerażające jest, ilu się ostatnio namnożyło kieszonkowych Bismarcków czy Machiavellich po 100 zł za sztukę, którzy z głębokim przekonaniem dowodzą, że wystarczy zdradzić sąsiedni naród walczący o wolność czy pozwalać sowieckim generałom na najgorsze wyzwiska pod adresem Polski, by zasłużyć na miano Talleyranda czy Metternicha. Znam jednego z młodych polskich polityków - byłego działacza opozycji - który uznał się za superprzebiegłego tylko na podstawie faktu, że zrobił w konia najbliższego kolegę.

Dziennikarzy tych nie można podobno zwalniać, gdyż są to fachowcy i byłaby to tylko zemsta. Cała Polska mogła podziwiać ich fachowość, gdy nawiedzony mesjasz z Peru ze swobodą kontrował ich nieporadne pytania i nie udokumentowane zarzuty. (Właśnie w czasie kampanii wyborczej okazało się, że olbrzymia część społeczeństwa mentalnie żyje nadal w komunizmie: ludzie po prostu BALI SIĘ podpisać pod apelem o ustąpienie Jaruzelskiego tak samo, jak bali się powiedzieć ankieterom, na kogo będą głosować).

Dla niżej podpisanego wielkim szokiem emocjonalnym, z którym nie do końca jeszcze zdołałem się uporać, była konstatacja, że ludzie, z którymi siedziałem w Białołęce, znajdują więcej wspólnego z naszym dawnym klawiszem i jego zwierzchnikami - niż ze swoimi dawnymi towarzyszami walki. Wyznaję, że wciąż nie mogę się pogodzić z tezą, którą podsuwa mi logika: iż cała ta wojna trzydziestoletnia (1960-1990) była dla nich po prostu kłótnią w rodzinie. Kłótnią okropną, nieraz krwawą - ale taka to już "rewolucyjna" rodzina...

Fakty są jednak bezlitosne. Rzeczpospolita Polska ma doktrynę obronną z lutego 1990 roku, wedle której głównym wrogiem jest USA, a głównym sojusznikiem ZSRS. Sowieccy politycy i generałowie zachowują się w Polsce, jakby była nadal Krajem Przywiślańskim. Historia dalsza i nowsza nadal jest fałszowana w mass mediach albo po prostu przemilcza- na: nadal są tematy tabu. (W tej chwili myślę o tym, jak próbuje się wybielić socrealizm i "artystów", którzy się wtedy i sprostytuowali).

Całkiem niedawno mogliśmy obejrzeć I w telewizji film o roku 1989. Zaprezentowano tam m.in. migawkę z X, przełomowego plenum KC PZPR ze stycznia 1989, w której zobaczyliśmy jedną z działaczek mówiącą o tym, że w interesie partii leży popieranie Mazowieckiego i Geremka. Takie było źródło Okrągłego Stołu. Jego celem było możliwie bezproblemowe przekształcenie komunistycznych właścicieli Polski Ludowej w statecznych kapitalistycznych właścicieli Rzeczypospolitej Polskiej. Jak się wydaje, ten właśnie plan był realizowany za parawanem polityki gospodarczej panów Kuczyńskiego, Dąbrowskiego i Syryjczyka. Pod parasolem tej ekipy rozkwitają takie firmy jak np. Universal, która stała się prawdziwym gigantem na naszym rachitycznym rynku kapitałowym i która na pewno nie przypadkiem obsługuje jedną czwartą naszego eksportu do ZSRS, to znaczy najmniej opłacalnego przedsięwzięcia w historii światowej ekonomii.

O heroicznej walce Leszka Balcerowicza z inflacją przyszli studenci ekonomii będą zapewne czytać jak o walce Św. Jerzego ze smokiem. Wydaje się jednak, że w ferworze tej walki Leszek i jego rycerze zapomnieli, co jest celem, a co jest środkiem. Zamorscy lekarze naszej gospodarki przysłali nam masę słusznych recept, ale zupełnie zagubili się w gąszczu odziedziczonych po komunizmie ustaw i rozporządzeń, których Polacy-supercwaniacy potrafili użyć, by obejść wszelkie antyinflacyjne zakazy. Proste założenie, że ci, co nie sprzedają, będą musieli się zmodernizować albo zbankrutować, okazało się niepraktyczne, gdyż transfuzje kredytowe odbywały się bez zakłóceń także w wypadku ewidentnych trupów: po prostu prawdziwymi pieniędzmi obracały nadal nieprawdziwe - bo państwowe - banki i przedsiębiorstwa. Bohaterem fachowców-dyrektorów, tak i żarliwie bronionych przez Syryjczyka i „Gazetę Wyborczą”, stał się Ludwik XV.

Praprzyczyną tego stanu rzeczy jest I arbitralne i tchórzliwe oddzielenie kwestii! prywatyzacji od reprywatyzacji. Ogłoszenie reprywatyzacji było decyzją trudną, ale możliwą w chwili apogeum zaufania do pierwszego niekomunistycznego rządu. Należało odnaleźć wszystkich żyjących właścicieli lub ich potomków, choćby mieszkali w Nowej Zelandii i oddać im wszystko, do czego mieli choć- by najsłabszy tytuł własności. Rezultatem byłaby możność natychmiastowego stworzenia giełdy, a więc kośćca kapitalizmu. Oczywiste początkowe perturbacje przyćmione zostałyby przez podwójną korzyść: stworzenie podstawy ekonomicznej dla zaistnienia klasy średniej, a po drugie - o czym się często zapomina - uruchomienie systemu powiązań, jakie wielu emigrantów posiada: powiązań ze światowym kapitałem.

Panowie Kuczyński i Dąbrowski zaprzątnięci byli jednak problemem fantomu pod nazwą "sprawiedliwość społeczna". Moim zdaniem za użycie tego wyrażenia student ekonomii i innych nauk społecznych powinien zostać natychmiast relegowany ze studiów. Nie istniało, nie istnieje i istnieć nie może nic takiego, jak "sprawiedliwość społeczna"! Sprawiedliwość z jakimkolwiek przymiotnikiem jest po prostu zaprzeczeniem sprawiedliwości. Sprawiedliwość społeczną można wprowadzić tylko wtedy, jeśli uważa się siebie i swoich kumpli za mądrzejszych i moralniejszych od Pana Boga, to znaczy, jeśli się samemu zacznie decydować, komu ile się należy od życia. Jedyną drogą do tego celu jest wymordowanie połowy ludności i zamiana drugiej połowy w niewolników - jak to wykazali magister Uljanow i dr Pol Pot.

Trzecią korzyścią byłoby jeśli nie zablokowanie, to przynajmniej poważne utrudnienie procesu uwłaszczania się nomenklatury, przez którą - nie bądźmy naiwni - wsączają się w krwiobieg naszej gospodarki żyjątka znane pod kryptonimami KPZS czy KGB.

Podsumujmy nasze wywody. Uważam, że rację mają ci, co protestują, kiedy się ich nazywa lewicą: obóz postkomunistyczny oraz ci, którzy na łamach prasy bronią jego interesów (nie tylko materialnych - Max Weber wyróżnił także kategorię interesów "idealnych", co odnosi się przede wszystkim do prestiżu), nie mają żadnej ideologii. Łączy ich jedynie interes wspólnej klasy, z której wywodzą się jeśli nie bezpośrednio, to za pośrednictwem rodziców czy innych najbliższych krewnych - parę lat temu socjolodzy zainteresowali się kwestią dziedziczenia zawodów w Polsce i okazało się, że proces kształcenia jest u nas w zasadzie reprodukcją prostą jednej warstwy społecznej, to znaczy ludzi, którzy za taką lub inną cenę moralnych kompromisów zdołali się jakoś w PRL urządzić. Hodowana przez komunistów jako ich zaplecze intelektualne warstwa ta wyemancypowała się jednak i z pomocą rewolty robotniczej sama przejęła władzę. Jej apogeum przypada na rok 1990, kiedy to półprywatne rozmowy w salce na ulicy Foksal (moim zdaniem nieznośnie pretensjonalne) transmitowane były na cały kraj niczym trzecia izba parlamentu. Czegoś takiego nie znała historia ludzkości. Na szczęście nie mogło to trwać długo i ów wyśniony przez intelektualistów (ale jak można nazywać intelektualistą kogoś, kto niegdyś uwierzył w majaczenia Marksa i fantazje Lenina?) model państwa rządzonego przez platońskich mędrców, zaczyna się rozwiewać w powietrzu.

Co teraz? Cóż, szansa wielkiego narodowego Przełomu została zaprzepaszczona - choć, jak usiłowałem wykazać, właściwie jej nie było. Zważywszy, że nomenklatura dziennikarska zdołała się już uwłaszczyć, drogą do przełamania monopolu środowisk postkomunistycznych w sferze środków masowego przekazu może być chyba tylko zakładanie prywatnych gazet i stacji telewizyjnych, a więc jest to perspektywa już z przyszłego tysiąclecia. Pewne nadzieje wiązać można natomiast z jesiennymi wyborami i instytucjami państwowymi, które wtedy przejdą w ręce demokratycznego rządu. (Już dziś słyszę ryk, jaki podniosą owieczki z Woronicza oraz ich pasterze z ul. Iwickiej). Być może da się wtedy uratować coś z pomysłów reprywatyzacyjnych. Żeby to jednak mogło się ziścić, środowiska liberalno-antykomunistyczne powinny się skupić wokół wspólnych wartości i nie składać broni w połowie drogi.

Autor publikacji
Orientacja na prawo 1986-1992