12. NIEPODLEGŁOŚĆ: "PANIE PREZYDENCIE, KOMPANIA HONOROWA WOJSKA POLSKIEGO GOTOWA DO PREZENTACJI"

NIEPODLEGŁOŚĆ

-------------------------------------------------------------------------------------------------

_________________

„Panie prezydencie, kompania honorowa Wojska Polskiego gotowa do prezentacJI"...

Tak właśnie, z honorami przynależnymi głowie państwa, powitano 22 grudnia ub. roku na warszawskim lotnisku Prezydenta II Rzeczypospolitej - Ryszarda Kaczorowskiego, ostatniego z szeregu tych, którzy odrzucając Jałtę i jej skutki, utrzymywali ciągłość niezawisłego Państwa Polskiego przez 46 lat. Dla tych, dla których lata te nie oznaczały tylko nieposzanowania praw człowieka, dyktatorskiej władzy czy nawet zbrodni, ale kontynuację skutków stalinowskiej decyzji zabrania nam Polski i próby zastąpienia jej tworem własnego pomysłu o nazwie PRL, była to chwila wielka. Pierwsze i ostatnie słowa nowego Prezydenta - Lecha Wałęsy wygłoszone na Zamku odbijały w pełni jej rangę podobnie jak to, iż postarał się o usunięcie w tym dniu na bok ostatniego rządcy komunistycznego.

A jednak, po dniu tym pozostał niedosyt. Mimo uroczystego powitania i transmisji telewizyjnej odnosiło się wrażenie jakiejś niepełności, niedopowiedzenia, chęci szybkiego i - mimo jupiterów - dokonanego w istocie w cieniu, aktu o charakterze ciekawostki historycznej czy nostalgicznej imprezy, którą trzeba przeprowadzić i prędko zapomnieć. Bez przerwy podkreślano tylko symboliczność uroczystości, wyrażano tylko wdzięczność "politycznej emigracji", nawet wspomniane powitanie Prezydenta przypominało powitanie głowy państwa o b c e g o.

Na Zamku witał Prezydenta Kaczorowskiego obecny establishment niekomunistyczny, składający się w przeważającej części z ludzi, którzy w żaden sposób nie identyfikowali się z tą ideą, którą symbolizował Polski ośrodek legalistyczny. Nawet Lech Wałęsa ugiął się pod presją posłów "ex"- komunistycznych i nie podpisał przewidzianych dokumentów - o przejęciu insygniów RP i kontynuowaniu, do czasu wyborów parlamentarnych, działalności Rady Narodowej w Londynie.

Wrażenie, o którym mowa pogłębiło to, co red. Giedroyc nazwał "bardzo słabym oddźwiękiem w prasie polskiej". Nikt nie wyjaśnił przedtem, zwłaszcza młodzieży, w sposób pełny, bez niedomówień, czego będziemy w istocie świadkiem. Nikt nie powiedział, że oto odrzucamy precz ciągłość z komunistycznym, narzuconym obcą siłą PRL-em i nawiązujemy zerwaną ciągłość Polski niepodległej. Nikt nie stwierdził wyraźnie, że PRL była przerwaniem tej ostatniej ciągłości, ciągłości suwerennej państwowości polskiej, nie przypomniał bez żadnych niedopowiedzeń genezy powstania "Polski ludowej" ani tego kto był kontynuatorem Polski, która podjęła wojnę z najazdem w 1939 r., kiedy i dlaczego rząd RP przestał być uznawany, co i jak podstawiono na to miejsce, czemu W. Jaruzelski nie zasługuje tego właśnie dnia na jakiekolwiek "kurtuazyjne" gesty. Nie użyto nawet słów "komunizm" i "Sowiety" - ograniczono się do eufemizmów. Nic dziwnego, że dla wielu młodych ludzi wychowanych na tutejszej telewizji i od pewnego czasu „Gazecie Wyborczej”, powiało egzotyką o nie w pełni jasnym choć patriotycznym wydźwięku. Jest zdumiewające, że to obcy a nie własny dziennik podał, iż oto faktycznie skończyła się wreszcie dla Polski II wojna światowa.

A przecież ten właśnie moment, jak żaden inny, symbolizował odzyskanie Polski, odrodzenie Polski, odrzucenie wreszcie na naszej ziemi dyktatu jałtańskiego, triumf prawa i wolności, spóźnione zwycięstwo, po 46 latach od Powstania Warszawskiego i Monte Cassino. To była chwila wyjątkowa na to, by pozbyć się wreszcie wszystkich dwuznaczności i "ostrożności", przemówić pełnym głosem, o ile nie chciało się pozostawić choćby częściowego wrażenia, że wspomniane zwycięstwo ciągle nie jest pełne.

W dniach poprzedzających uroczystość wielu zrobiło wiele, by pomieszać tradycję wolności i niewoli, by utrzymać stan niejasności.

Większość gazet mieszała wszystko - Piłsudskiego, Narutowicza i rząd kierujący Polską w II wojnie z Bierutem i autorem 13 grudnia - utrzymując w Polsce atmosferę dwuznaczności dominującą tu od "okrągłego stołu". Tylko jedno pismo zamieszczając historię polskiej prezydentury uczyniło tak jak przystoi w wolnym kraju - zamieszczając pod artykułem, wydrukowane petitem nazwiska Bieruta i Jaruzelskiego, jako tych, którzy również posługiwali się tym tytułem.

Rok bez mała trwała w Polsce batalia z tymi, którzy próbowali ochrzcić PRL III Rzeczpospolitą i wydawała się dawno rozstrzygnięta, gdy oto naczelny „Życia Warszawy” p. Wóycicki nagle z głupia frant stwierdza w druku, że właściwie można by dzisiaj mówić o IV Rzeczypospolitej, bo PRL "jaka by nie była" też nosiła to miano. Może warto by p. Wóycicki oświecił Papieża, który z naciskiem mówi o III RP, może zresztą p. Wóycicki upraszcza sprawę - ostatecznie

Księstwo nazywało się Warszawskie, Królestwo - Polskie, były i inne epizody państwowości, nieważne czy pełnej i autentycznej, wszak ludzie żyli tu i pracowali, Może więc VI czy VII? P, Wóycickiemu jest przecież wszystko jedno. Nie tylko jemu. To dzisiaj rzecz całkiem normalna. "To" - czyli trywializowanie gwałtu na Polsce, przechodzenie do porządku nad grobami tysięcy tych, którzy szli do Niepodległej i nie doszli, umniejszanie ofiary tych, którzy zginęli z rąk sprawujących rządy "jakie by nie były". P. Wóycickiemu nie przeszkadza, że jego nobilitacja PRL, jego IV Rzeczpospolita byłaby zbudowana na kłamstwie i powtórnej, dobrowolnej akceptacji aktu przemocy zbrojnej dokonanego na państwie polskim. P. Lipszyc z „Gazety Wyborczej” udawał w telewizji, że nie rozumie, że w imię jednoznacznego odrzucenia Jałty i stalinowskiego dziedzictwa, nieobecność Jaruzelskiego była na uroczystościach 22 grudnia nieodzowna i konieczna. Fakt ten nazwał "zgrzytem", który go dotknął. Stwierdził, że obecność symbolu PRL "nikomu by nie przeszkodziła". P. Lipszyc mylił się głęboko - mnie przeszkodziłaby w takim stopniu, że nie uważałbym by w dniu tym odbyły się rzeczywiście uroczystości. Obecność W. Jaruzelskiego byłaby dla mnie czymś niemoralnym, nienormalnym i upokarzającym. Nie zaszkodziłaby tym, którym wystarczałby "sukces reform październikowych", "rozpoczęcie budowy socjalizmu z ludzką twarzą" i tym podobne ideały. Mają prawo do swej postawy, ale i ja mam prawo do jej oceny.

Żyjemy w czasach triumfu cynizmu. Etos wierności jest niemodny. Wielkie słowa rażą. Dominuje zasada, że trzeba stąpać po ziemi. W tym wypadku nie wstydzę się jednak patosu, myślę również, że pewne rzeczy trzeba powiedzieć do końca. Dodam więc i to, że całkowitą nieprawdą jest twierdzenie jakoby legalne władze Polski Niepodległej były lżone, opluwane i wyszydzane wyłącznie przez tutejszych sowieciarzy. Do głosu komunistycznych szczekaczek dołączali dobrowolnie i inni. Już w czasach odwilży po 1956 r znany reżyser zrobił film "dowcipnie" rozprawiając się z "żałosnymi figurami z Londynu". Niedługo przed nastaniem okrągłostołowej PRL, następnie przeflancowanej na krzyżówkę PRL/Polska (w której tak wspaniale, jak ryby w wodzie, czuli się niektórzy, że nawet uzupełnili swe słownictwo o nieużywany uprzednio termin "niepodległość") protoplasta „Gazety Wyborczej” - „Tygodnik Mazowsze” wykpiwał, jak umiał, "dinozaury i przedpotopowe jaszczury" z Londynu (a zarazem hutników z Nowej Huty) zastygłe w "dziwacznych, anachronicznych formach", Tak pisano o ludziach, którzy od z górą dwóch pokoleń starali się podtrzymać wiarę, że NIE ZGINĘŁA, że nie przemieni się w socjalistyczny barak, nawet ładniej umeblowany. Jeszcze parę miesięcy temu „Gazeta Wyborcza” nazywała rząd londyński "tzw.". Wyraziciele tych opinii twierdzili, że "zwracają się w zupełnie inną stronę".

Niewątpliwie dobrze jest, gdy pielęgnuje się własne tradycje. Przecież nie każdy, nawet zasłużony w walce z "ładem totalitarnym", musi identyfikować się z kategorycznym sprzeciwem wobec Jałty. Bardziej niż postawa Arciszewskiego i Andersa mogły go fascynować listy do Partii, lepiej niż w polskim Londynie mógł się czuć w redakcji eurokomunistycznej „Unity”, więcej niż zagadnienie ciągłości i niepodległości Polski mógł go pociągać "socjalizm dla całej Europy". Bardzo słusznie więc szef WybGazety poświęcił czas na artykuł "Pożegnanie Prezydenta" (PRL) zamiast trwonić go na notę "Przyjazd Prezydenta" (symbolizującego to, co owa PRL usiłowała zniszczyć). Są przecież różne tradycje, różne ideały, różne światopoglądy. Zapewne słuszne jest też, że może on przekazywać swoje opinie w kilkuset tysiącach egzemplarzy, podczas gdy ja, któremu 22 grudnia zabrakło powozu z białym koniem, wywiadów w telewizji z delegacją z Londynu i specjalnej lekcji historii, patriotyzmu, lojalności i wierności - dla młodych i najmłodszych - we wszystkich mediach polskich, czynię to w piśmie o małym nakładzie. Może jednak nadejdzie jeszcze dzień mój i takich jak ja, może jest jeszcze za wcześnie, może przynajmniej, jak to nieraz w naszej historii bywało, dopiero w przyszłości doceni się w pełni to, co zaszło 22 grudnia 1990 roku? Albo też - może mamy już niedoskonałą, ale wolną Polskę, tylko rządzące nią elity nie są jeszcze duchowo wolne?

Na razie, sztandar prezydencki z 1 września 1939 roku wrócił do Warszawy.

JACEK KWIECIŃSKI

Autor publikacji
Orientacja na prawo 1986-1992