11. Nasze lektury: WIELKA MISTYFIKACJA - PRZYPADEK J.F. KENNEDY'EGO (Jacek Kwieciński)

Mogłoby się wydawać, iż w czasie, kiedy mamy tyle problemów własnych, nawet pobieżne zajmowanie się książką zatytułowaną: Kwestia charakteru. Życie Johna F. Kennedy'ego (A question of character. A life of J. F. K. - Thomas C. Reeves, The Free Press 1991), ma mały sens. A jednak z wielu przyczyn, pouczających, aktualnych i uniwersalnych, war1o to zrobić. Podobnego zdania jest znany w Polsce, słynny historyk i publicysta brytyjski, Paul Johnson. Mimo że w całym świecie przełomowe wydarzenia gonią jedne drugie, we wrześniowym numerze „The American Spectator” poświęca omówieniu tej książki wiele miejsca. Będziemy się tu wspierać w dużej mierze (choć nie tylko) wyjątkową bystrością autora Modern Times.

Rzecz wychodzi znacznie poza postać Kennedy'ego czy sprawy amerykańskie. Percepcja osoby tego polityka i jego prezydentury stanowi bowiem modelowy wręcz przykład tworzenia, a następnie utrwalania fikcyjnego obrazu (czy raczej mitu) mającego nadzwyczaj mało wspólnego z rzeczywistością. Okazuje się, że przeprowadzenie podobnej operacji jest możliwe nawet w najbardziej otwai1ym i demokratycznym kraju, i to przeprowadzenie z ogromnym, globalnym powodzeniem - sprawiającym, że niezmiernie odległy od prawdy obraz, już nie tyle polityka, co całej epoki, udaje się scementować raz na zawsze. Prezydentura J. F. K., przypadająca zresztą na moment zwrotny w historii Stanów Zjednoczonych i świata, jest przy tym dość powszechnie "znana" w Polsce. Książce należy więc poświęcić parę słów, zwłaszcza że właśnie w tym przypadku ujęcie sprawy od strony zasad, charakteru, moralności jest wskazane w stopniu, który nie dotyczyłby innego polityka.

Co wie się w Polsce o Kennedym? Otóż uznaje się za pewnik, że był "wielkim prezydentem", wybitnym politykiem, dynamiczną i wspaniale prezentującą się osobistością, uosobieniem tego, co w demokratycznym życiu publicznym jest najlepsze, że był "intelektualistą", a także, iż zdziałał wiele, a kula zamachowca przedwcześnie przerwała kontynuowanie wspaniałych dokonań. Są to wszystko opinie oparte na mistyfikacji, oceny mylne, by nie rzec, całkowicie fałszywe.

Zapytany po powrocie ze swej pierwszej (po 1960 roku) wizyty w Stanach Zjednoczonych, co sądzi o Waszyngtonie pod władzą Kennedych, stary premier brytyjski Harold Macmillan odpowiedział (oczywiście nie do ówczesnego druku): "Cóż, stolica amerykańska przypomina dziś nieco szacowne miasto północnowłoskie opanowane przez braci Borgiów". I to Macmillan, a nie tabuny nadwornych pieczeniarzy i światłych hagiografów z tamtych i późniejszych lat, miał rację.

Uchwycił też sedno fenomenu Kennedy'ego. Jego wybór w roku 1960 nie oznaczał zwycięstwa partii demokratycznej. Był to triumf rodu, klanu, niemal milieu, które kierowało się własnymi zasadami i obyczajami. Notabene owe zasady i zwyczaje były najzupełniej sprzeczne z tymi wyznawanymi wówczas przez większość Amerykanów. Wybór Kennedy'ego oznaczał zresztą początek dzieła niszczenia tych zasad i poglądów, a jego prezydentura, wbrew temu, co zdołano wmówić światu, zapoczątkowała 20-letni upadek Ameryki, i to upadek bynajmniej nie tylko polityczny. Są to stwierdzenia daleko idące i prawdopodobnie zbyt kategoryczne. Jeżeli chce się je całkowicie odrzucić, trzeba jednak znać fakty, nawet na pozór drobne.

Kennedy nie wybrał sobie kariery politycznej. Wkroczenie na arenę polityki nakazał mu ojciec - J. F. K. został przeznaczony do tej roli tak, jak kiedyś wyznaczano synów - do wojska bądź klasztoru. Stary Joe Kennedy po osiągnięciu fortuny i specyficznej sławy zapragnął bowiem, by jeden z jego synów został prezydentem, przy czym nie miało dlań i znaczenia, któremu to przypadnie. Po śmierci starszego brata John został więc koronowany na księcia rodu i prezydenta desygnowanego. Posłuszeństwo wobec woli ojca i zaakceptowanie jego stylu działania było w klanie całkowite.

Ojciec przyszłego prezydenta nie był tylko osobą niesympatyczną. Zdaniem bardzo wielu był postacią diaboliczną. Zapewne mało rekinów finansjery odznacza się, a zwłaszcza odznaczało się w tamtych czasach, kryształową uczciwością i wysoką moralnością. Joe Kennedy był wszakże niemal karykaturą podobnego rekina z czy1anek dla socjalistów. Był całkowicie amoralny (cecha ta, jak wiele innych, przeszła na jego synów). Powszechnie wiadomo, że fortuny dorobił się, mówiąc delikatnie, w mało konwencjonalny sposób, m.in. przez lichwiarstwo i interesy z gangsterami ery prohibicji. Podstawową dewizą Joe Kennedy'ego było to, że pieniądze w połączeniu z brakiem skrupułów i bluffem potrafią zapewnić wszystko. Etykę, jaką wpoił rodowi, prof. Reeves nazywa po prostu "antyetyką". Uzyskawszy nieograniczony prawie majątek Joe Kennedy skierował się ku polityce. Od Roosevelta kupił sobie stanowisko najbardziej prestiżowego członka amerykańskiego korpusu dyplomatycznego - ambasadorstwo w Londynie. Z powodu niedwuznacznie prezentowanych poglądów prohitlerowskich musiał być stamtąd odwołany. Wówczas zadanie zdobycia, tym razem politycznej, władzy zostało przelane na młodszą generację Kennedych.

Zrealizowanie projektu: "Jakiś Kennedy na prezydenta", ułatwiła głowie rodu stosowana przezeń od lat metoda kupowania ludzi. Zobowiązania wobec niego mieli politycy, wydawcy, kardynałowie, intelektualiści i gangsterzy, ze swym królem Frankiem Costello włącznie. Łatwo było więc przygotować grunt. Przygotowania były zresztą długie i metodyczne. W przypadku Johna - początkowo mało ambitnego i źle wykształconego playboya (bez głębszych zainteresowań i określonych przekonań - ślepe posłuszeństwo ojcu przydało się bardzo, gdy zaszła potrzeba przesunięcia go na pozycję głównego polityka w klanie. Kłamstwa jako efektywnej zasady w osiąganiu celu i wykorzystywania ludzi dla uzyskania, czego się pragnie, uczono przyszłego prezydenta od młodości. Podczas studiów z pracę, którą w Polsce nazwalibyśmy magisterską, napisał mu cały zespół ludzi ze znanym dziennikarzem „New York Timesa” na czele. Dzięki temu ukończył uczelnię z wyróżnieniem. Gdy nadeszła na to pora, postarano się, by praca ta wyszła w formie popularnej książki, tato zaś wykupił i ukrył w posiadłości rodowej 40 tysięcy egzemplarzy, przez co stała się bestsellerem. U startu kariery politycznej księcia wskazane było utrwalenie jego pisarskiej sławy. Późniejszy doradca prezydenta T. E Sorensen wraz z całym sztabem zawodowych historyków spłodził kolejne dzieło J. F. Kennedy'ego", przy czym ten ostatni nawet dostarczył do niego garść wycinków z magazynów i fragmentów innych książek. Po intensywnym lobbyingu klanu Kennedych i poszerzającego się grona jego klientów i giermków Profiles in courage dostały nawet nagrodę Pulitzera (Sorensen był nieco bombastycznym, ale profesjonalnym specem od słownego marketingu). Tym, którzy powątpiewali w autorstwo syna, Joe Kennedy groził FBI! Tymczasem ojciec zrobił z Johna także bohatera wojennego. Trudno wdawać się tu w szczegóły, ale to, co potem opiewano w filmach i eksploatowano w kampaniach, zasługiwało raczej na wojskową naganę niż sławę.

J. F. Kennedy startował więc do kariery politycznej jako wybitny intelektualista-myśliciel, a zarazem heros wojenny. Gdy i doda się do tego pieniądze, bezwzględność i kontakty ojca, a także to, iż prezydent in spe akceptował wszystkie mistyfikacje, oszustwa, korupcję i szantaż - trzeba przyznać, iż szanse otwierały się przed nim wręcz nieograniczone. Wówczas to, już nie w ukrytych interesach, ale w pełnym świetle, zajaśniała niezmienna dewiza rodu: "prawa boskie i przepisy Republiki są niewątpliwie szacowne i godne podziwu, ale nie obowiązują klanu Kennedych". Teraz dopiero ojciec sięgnął głębiej po przeznaczoną ku temu część fortuny. Przy starcie, czyli wyborach do Kongresu, stosowano w odpowiednim okręgu Bostonu zwykłe przekupstwo. Głowy liczniejszych rodzin - jak dziś precyzuje się dokładnie - otrzymywały po 50 dolarów, co wówczas było sumą znaczącą. Konkurenci nie mogli nawet - jakimś cudem - umieścić reklam w lokalnych gazetach: wydawcy mieli zobowiązania wobec Kennedy'ego-seniora. Kolejny szczebel - wybory do Senatu - wymagał większych wydatków. Najgroźniejszego rywala Joe Kennedy skierował, wraz z odpowiednią dotacją, do wyścigu o gubernatorstwo, innemu załatwił intratne zajęcie w Waszyngtonie... Ogólnostanowemu dziennikowi „Boston Globe” "pożyczył" 50 tysięcy dolarów. Jak to później ujął prezydent Kennedy: "Musieliśmy kupić ten pierdolony dziennik, bo bym przepadł" (dzisiejszy senator, Edward K., był po latach "zaszokowany" odtworzonym z nagrań wulgarnym językiem... Richarda Nixona).

W Senacie Kennedy nie odznaczył się niczym. Zależnie od powiewów przeważających w Waszyngtonie to wspierał McCarthy'ego, to wydawał z siebie "liberalne" dźwięki. Istotniejsze było to, że ojciec czynił dalsze starania, by ulepić oszałamiający prostaczków wizerunek rzutkiego, inteligentnego, promieniujące- go młodzieńczym zapałem wybitnego polityka będącego zarazem sławą pisarską i bohaterem wojennym. Z Senatu bowiem już tylko krok do Białego Domu. Sławny historyk napisał hagiograficzną książkę o głębi politycznej myśli pretendenta. Cały sztab nadwornych i wynajętych intelektualistów tworzył tuziny artykułów, które, podpisane "John, F. Kennedy" zaczęły pojawiać się' w pismach i periodykach krajowych najróżniejszego typu. Świadome uczestnictwo w tej grze nieraz znanych pisarzy, dziennikarzy, naukowców można niewątpliwie ocenić jako zjawisko przygnębiające, ale jeszcze większym fenomenem było to, iż wytworzony przez siebie fabrycznie nowy wizerunek "polityka - oświeconego intelektualisty" zaczął zachwycać samych jego twórców! Pisze prof. Reeves: "Żadna publiczna figura w naszym kraju nie używała tak konsekwentnie i tak bezwstydnie innych ludzi dla budowania własnej reputacji".

Nie warto się powtarzać - by opisać sposoby i metody, dzięki którym J. F. Kennedy uzyskał nominację Pal1ii Demokratycznej na Prezydenta Stanów Zjednoczonych. Dość wspomnieć, że zawierały one w sobie m.in. przekupywanie pastorów i pomoc mafii (dowiedzionym faktem jest tajne spotkanie, jakie odbył kandydat z gangsterskim bossem bossów, Samem Giacaną). Ta ostatnia znajomość okazała się niezmiernie cenna także w czasie samych wyborów. Coraz więcej specjalistów jest zdania, że mikroskopijne zwycięstwo Kennedy'ego nie było wcale zwycięstwem. Kluczowe znaczenie miał stan Illinois, gdzie Nixon zwyciężył w 93 ze 102 hrabstw. Maszyna wyborcza osławionego burmistrza Chicago Daleya i pomoc mafii sprawiły, że Kennedy "wygrał" w tym stanie różnicą 8 tys. głosów. Głosowali na niego licznie zwłaszcza nieżyjący mieszkańcy Chicago i okolic.

Polityczny program Kennedy'ego był całkowicie pusty, a do dziś wspominane szumne hasła, wymyślane przez najlepszych (bo "zaangażowanych") fachowców z branży nie zawierały w sobie absolutnie żadnej treści. Można powiedzieć, że podobnie zachowuje się 90% polityków w 90% przypadków... Zgoda, ale nie każdy z nich "przechodzi do legendy"...

Trzeba poruszyć jeszcze dwie sprawy. Niby są to sprawy osobiste, ale najlepiej ukazują podwójne życie Kennedy'ego, jego drugą twarz, a także to, że w sposób wręcz bezprzykładny nie wyznawał on zasady noblesse oblige (a właśnie noblesse miało być jedną z jego ujmujących cech). O obu wiedziała też prasa, lecz w sposób niemal nie spotykany w Ameryce ukrywała swą wiedzę przed opinią pub- liczną. J.F.K. bił rekordy w używaniu kobiet. Miał dziesiątki przypadkowych kochanek - od prostytutek przez sekretarki, po gwiazdy filmowe. Niektóre dzielił z innymi członkami klanu. Sprawa Marylin Monroe i zachowania się braci Kennedych po jej śmierci jest powszechnie znana. Prezydent wiedział, że niejaka Judith Campbell jest jednocześnie kochanką ojca chrzestnego - Giancany - i przekazywał przez nią wiadomości dla mafii! Miał "buduar" w Waszyngtonie i Nowym Jorku. Przede wszystkim nie zadawał sobie trudu, by ukryć swe wyczyny przed żoną bądź urzędnikami Białego Domu. Chyba nie trzeba wskazywać, jak należy ocenić to właśnie - a więc nie tyle same romanse i świadczący o niezdolności do emocjonalnej dojrzałości ich styl, przypadkowość i przebieg - w wydaniu osoby publicznej. Jednocześnie usilnie starano się ukryć pogarszający się stan zdrowia Kennedy'ego. Cierpiał m.in. na chorobę Addisona i miał coraz większe trudności z utrzymaniem koordynacji ruchów. Zatrudniono wreszcie szarlatana (później pozbawionego licencji lekarskiej), który faszerował prezydenta narkotykami i sterydami. Kennedy stał się od niego uzależniony. O tym, o wyczynach z kobietami i o stosunkach z mafią wiedział szef FBI, Hoover, który do przyjaciół Kennedy'ego się nie zaliczał. Można dojść do wniosku, że prezydentura J.F.K. musiała zakończyć się publicznym skandalem, a już sam stan zdrowia i zwiększanie dawki używanych narkotyków wykluczało raczej drugą kadencję.

Wszystko powyższe stanowi oczywiście tylko materiał dodatkowy do oceny Kennedy'ego jako prezydenta. Autor książki i Paul Johnson starają się być tu miłosierni. Przyznają, że sukcesy polityczne Kennedy'ego były "dość małe", że "raczej reagował na wypadki, niż je kształtował" i aczkolwiek pokrywał ciągle dużą ignorancję wystudiowanym pozerstwem, to pod koniec nieco się "wyrobił". Nawet ten obraz jest diametralnie różny od groteskowo rozdętego po 1963 roku wizerunku "wielkiego prezydenta", który w sposób już podwójnie fałszywy (albowiem poglądy Kennedy'ego były nadzwyczaj mętne i doraźne) stał się ikoną coraz bardziej lewicującej wierchuszki partii demokratycznej, intelektualistów "postępowych" i takichż mediów. Owi szacowni wyraziciele "opinii publicznej" cierpią bowiem na brak nadających się do wspomnienia antenatów.

Warto jednak przyjrzeć się polityce, zwłaszcza zagranicznej, Kennedy'ego, a także znaczeniu, jakie dla przyszłości Ameryki miała ta krótka prezydentura, bez taryfy ulgowej. Wbrew fałszywej opinii, bazującej na tzw. kryzysie kubańskim (do czego wrócimy), Kennedy ZAPOCZĄTKOWAŁ wobec Sowietów epokę tchórzostwa i otwartej słabości, wykraczającej poza dotychczasowe amerykańskie ugłaskiwanie czy powstrzymywanie z elementami appeasementu. Gdy dodamy do tego ignorancję specyficznych doradców, troskę przede wszystkim o wizerunek własny, a także to, że glob nasz przeżywał wówczas moment szczególny (narodziny tzw. Trzeciego Świata, początek światowej ekspansji ZSRS) - trudno się dziwić, że polityka Kennedy'ego przyniosła katastrofalne rezultaty. Kennedy nie tylko "zaczął" Wietnam nie bardzo rozumiejąc, o co chodzi. Można zasadnie argumentować, że zdążył też "przegrać Wietnam" przede wszystkim dla południowych Wietnamczyków, ale także dla Ameryki, jej prestiżu oraz antykomunizmu. Na niewiele dni przed śmiercią polecił dokonać "zamachu stanu" w Sajgonie (do czego trzeba było niezmiernie długo przekonywać tamtejszych wojskowych) i zabójstwa przywódcy kraju - Diema. Ten ostatni był przywódcą autentycznym - miał oparcie na wsi, potrafił zapewnić stabilność kraju, wzbudzał wielki respekt u komunistów z Północy, nie chciał i nie potrzebował dodatkowych posiłków amerykańskich. Toteż zastosowano wobec niego niesłychanie intensywną akcję dezinformacyjną i Kennedy w trosce o swą opinię i za podpuszczeniem swego lewicowego (później - socjalistycznego) doradcy Galbraitha postanowił usunąć Diema. Zdestabilizował tym samym Południe i uczynił to, co komuniści uznali za swój najwspanialszy sukces i warunek powodzenia. Wietnam Płd. nigdy już nie wyszedł ze stanu chaosu stanowiącego tak wspaniałą pożywkę dla działań komunistów.

Swą prezydenturę zaczął podobnie. Nie miał ani tyle odwagi, by odwołać zainicjowaną przez Eisenhowera akcję wspomożenia kubańskich emigrantów w obaleniu Castro ani zdecydowania, by udzielić im efektywnej, lotniczej pomocy. Skazał operację w Zatoce Świń na niepowodzenie.

Równie dalekosiężne skutki miało pierwsze spotkanie z Chruszczowem w Wiedniu. Sekretarz Generalny, uprzednio niemile zaskoczony twardością wiceprezydenta Nixona podczas wizyty tego ostatniego w Moskwie, wyjechał z Wiednia zachwycony i rozochocony. Zdominował tam całkowicie nowego Prezydenta USA, przekonał się o jego miękkości i braku zdecydowania. Prasa amerykańska wiedziała o takim przebiegu "szczytu", lecz nie chciała krytykować pupila. Efektem trafnej oceny "nowej Ameryki" było wzniesienie niedługo potem muru berlińskiego. W Niemczech rozpoczęła się epoka niewiary w Amerykę. Ukryta wzgarda wobec immobilizmu Kennedy'ego spowodowała zwrot w polityce niemieckiej. Oburzony Brandt stwierdził: straciliśmy iluzje, scena okazała się pusta, na USA nie można polegać. SPD (a właściwie wszystkie partie) odeszły od zdecydowanego dotąd antykomunizmu i rozpoczęły detente z Sowietami. Wtedy właśnie zasiane też zostały nasiona naprawdę głębokiego antyamerykanizmu w Niemczech. Gdyby w roku 1982 zwyciężyła tam w wyborach SPD, nie zainstalowano by Pershingów i jest też wysoce prawdo- podobne, że i zburzenie muru, i zjednoczenie uległoby znacznemu opóźnieniu... Kolejną klęską amerykańską było to, co przedstawia się za sukces Kennedy'ego. Co z tego, że na Kubie nie zainstalowano sowieckich rakiet. W tajnym porozumieniu Kennedy zobowiązał się, że USA nigdy nie obalą Castro; wycofał też amerykańskie rakiety z Turcji i Włoch. Taki był stopień jego "zdecydowania". Dekady istnienia i działania forpoczty terroryzmu komunistycznego o skali globalnej w Hawanie - to cena długofalowa, jaką zapłacił świat i nieszczęsne narody na paru kontynentach. Bardziej bezpośredni efekt faktycznego zwycięstwa Castro i okazanej bezsilności Ameryki - to sygnał dla ekspansjonizmu sowieckiego i wskazówka-symbol dla przejmujących wówczas rządy tyranów Trzeciego Świata.

Od prezydentury Kennedy'ego zaczyna się trwająca do 1980 roku epoka zmniejszania się znaczenia Ameryki i triumfalne- go marszu komunizmu. Można twierdzić, że przecenianie znaczenia jednostki jest błędem, że działają tu "procesy historyczne"... Wydaje się wszakże, że błędem jest również niedocenianie znaczenia oblicza prezentowanego przez przywódców. Prezydenturę Kennedy'ego można uznać za

katastrofalne połączenie rządów Roosevelta i Cartera. Jakkolwiek pobiegłaby późniejsza historia, wybory prezydenckie w USA 1960 r. były tu jakimś turning point (momentem przełomowym) - R. Nixon był wówczas młodym i energicznym, autentycznym antykomunistą. Następna taka przełomowa - dla losów świata - elekcja miała miejsce w r. 1980 (tym razem skończyła się ona happy endem). Należy żywić nadzieję, że wybory 2000 r. będą miały już tylko wewnątrzamerykańskie znaczenie... Wybory w 1960 r. były też przełomowe z innych względów. Ocenianie ich - i Kennedy'ego - w ten sposób można z pewnością uznać za przesadne "gdybanie", ale trudno, by wszystko to, co wydarzyło się w ciągu następnych 20 lat, mogło ~ z punktu widzenia antykomunisty i konserwatysty - potoczyć się gorzej. Niewybranie Kennedy'ego spowodowałoby zaś z pewnością, że wiele potoczyłoby się inaczej. Możliwe jest nawet, że upadek komunizmu i zmierzch Sowietów nastąpiłby znacznie wcześniej...

Wróćmy do "innych względów"... Kennedy zainaugurował w praktyce waszyngtońskiej fatalny obyczaj: wprowadził do bezpośrednich rządów, w korytarze Białe- go Domu tych, którzy już nigdy całkiem się stamtąd nie wyprowadzili: najświatlejszych, troską o siebie oraz świat cały przepojonych - tzw. postępowych intelektualistów. (To właśnie próba wyekspediowania ich stamtąd z powrotem we właściwe miejsce była prawdziwą przyczyną usunięcia przez nich później prezydenta Nixona. Był to zamach stanu ich autorstwa, a nie zwycięstwo demokracji i p. Woodwarda). Wkroczenie tych kręgów w korytarze władzy omal nie spowodowało potem zmierzchu i upadku Ameryki (gdyby nie ten prostacki kowboj...). Kennedy zainicjował nie tylko to. Poprzez totalną krytykę "sztywnych", zachowawczych, przestarzałych etc. etc. lat 50. w połączeniu ze swym stylem sprawowania rządów, bombastycznością, pseudopolorem, opiewaniem "młodości" jako "mądrości" i za pomocą owych intelektualistów (dziś stanowią oni oraz ich uczniowie skrajną, na stosunki amerykańskie, lewicę) jest niejako ojcem chrzestnym owej późniejszej rewolucji kulturowo-obyczajowej, próby dokonania przekształcenia "etosu amerykańskiego".

Dopiero po latach okazało się, jak niszczące to były czasy i co przyniósł klimat wówczas narodzony: od renesansu skrajnej lewicy, upadku rodziny, podważania patriotyzmu i innych podstawowych wartości - po narkotyki i AIDS. Można pewno zasadnie argumentować, że obarczanie tym wszystkim w sposób bezpośredni snobistycznego nababa z Massachusetts jest przesadą i uproszczeniem. Wszakże dopiero od niedawna Amerykanie odkrywają, że lata 50., które próbował on totalnie odrzucić - by zacząć budować nowy, wspaniały świat - były dla Stanów epoką stabilności, nostalgicznie wspominanymi czasami dostatku i szczęśliwości. Nieprawda też, że były to czasy ciasne i zakłamane: był rock i Elvis Presley, "beatnicy" i książki protestu. Nie uznawano wtedy wszakże, że zjawiska te stanowią wyrocznię mądrości nie tylko w kulturze masowej, ale wręcz w życiu obyczajowo-społecznym czy nawet politycznym... Warto zaś pamiętać, że od wielu już dziesiątków lat mody i prądy z Ameryki rozchodzą się z czasem na cały świat...

Kennedy - konkluduje Paul Johnson - był politykiem najgorszego rodzaju: takim, który jest naprawdę dobry i sprawny w reklamowaniu samego siebie, w public relations -- i - tylko w tym. Jest zadziwiające, w jaki sposób mit o heroizmie i wielkości Kennedy'ego utrzymywał się tak długo i to w kraju o legendarnej wręcz wolności prasy. Od początku jego rządów dała ona manipulować sobą w sposób bezprzykładny i - ostatni w dziejach Ameryki. Przekupstwo, snobizm, wiara w "postęp"? Pewno wszystko po trochu. Później mit trzeba było podtrzymywać, a w latach sześćdziesiątych i siedemdziesiątych był on wielu potrzebny i wielu na jego podtrzymywaniu zależało. Mistyfikacja utrzymywana jest w dużej mierze do dziś - zarówno w literaturze popularnej i w filmach, jak i w szacownych tomach akademickich. Jej propagatorami są tabuny naiwnych bądź skorumpowanych pisarzy, dziennikarzy i naukowców: od źle płatnych wyrobników po uznanych historyków, a nie tylko nadworni pracownicy klanu. W jakiejś mierze jest to wytłumaczalne tym, że ten ostatni jest nadal potężny - machina jego ucieka się do wszelkich metod, by nie dopuścić, zataić i fałszować wszystko, co mogłoby podważyć mit w powszechnej świadomości. W istocie postać ta była płytka i skrajnie amoralna. Jedynym celem działania Kennedy'ego była pogoń za władzą i przyjemnością. Reszta jest fikcją i wymysłem. Z jego śmiercią nie zginęło nic istotnego. Mówiąc brutalnie - była ona równie bez znaczenia jak dokonania prezydenta. Nawet jeśli obecnie coraz częściej i głośniej ocena Kennedy'ego wydaje się być przesadzona w "drugą stronę", to powód tego wydaje się zrozumiały: niezwykle trudno walczy się z zakonserwowanym w spiżu mitem.

Fenomen Kennedy'ego warto było opisać, nawet przy użyciu przejaskrawionych czy też przeczernionych barw. Nie chodzi tylko o to, że wszelka hipokryzja jest - szczególnie dla nas - wstrętna. Rzecz dotyczy, z najrozmaitszych względów, szczególnie ważnego okresu historyczne- go, a jej odbiegające od ortodoksji przedstawienie prowadzić może do fascynujących spekulacji. Stanowi też zadziwiającą "białą plamę" w dziejach demokracji. Jest modelowym wręcz przy- kładem na to, jak łatwo i chętnie "intelektualiści" dają się (świadomie i chętnie) skorumpować i jak można także w demokracji uczynić z nich "dwór". Wskazuje mechanizm wytwarzania mitów i tego, jak ciężko je potem podważyć, jak trudno dojść do prawdy, gdy podobnie zmistyfikowany obraz okrzepnie. Widać też, jak fałszywa pozłota potrafi omamić. Sprawa ta ukazuje wreszcie, że pewne środki, wytworzenie pewnej aury; pewnego klimatu może łatwo spowodować, że nawet najbardziej wolna prasa daje sobą manipulować współuczestnicząc w ukrywaniu i przykrajaniu prawdy - z fatalnym skutkiem dla ogółu. Gdy rzecz całą robi się profesjonalnie, bez oszczędzania środków, a część prasy czy wręcz establishmentu widzi w tym własną korzyść, można ją przeprowadzić - a następnie utrwalić - w najbardziej wolnym społeczeństwie.

By, z uwagi na tyle panujących u nas niejasności, wnioski te nie zabrzmiały zbyt kasandrycznie; zakończymy skromną wskazówką: lepiej nie wypowiadać kategorycznych sądów i nie kierować się schematycznymi ocenami bez odpowiedniej znajomości zagadnienia.

Autor publikacji
Orientacja na prawo 1986-1992