11. Nasze lektury: O INTELEKTUALISTACH I INTELIGENTACH (Jacek B. Bińkowski)

NASZE LEKTURY

_______________________________________________________________

Jacek B. Bińkowski

O INTELEKTUALISTACH I INTELIGENTACH

Piotr Wierzbicki - Rozkosznisie, czyli epos gnidologiczny w czterech księgach. Stron 188. Głos, Warszawa 1991.

Rodzimym i importowanym leninistom-stalinistom udało się prawie do końca zniszczyć warstwę inteligencji i zastąpić ją kastą intelektualistów. O ile inteligencja nade wszystko umiłowała wolność, prawdę i niezależność myślenia, to środowisko intelektualne ceniło sobie nade wszystko kelnerstwo umysłowe w zamian za wygodę i bezpieczeństwo w soc-bajorku. Wystarczająco długo trwały rządy komunistów, by kasta intelektualistów zapewniła sobie reprodukcję przez szkolnictwo i mass media. I żeby trwała dłużej niż czysty socjalizm.

Piotr Wierzbicki znakomicie opisał środowisko intelektualne w Rozkosznisiach. Dwie pierwsze księgi Rozkoszniś - "Traktat o gnidach" i "Strach jako czynnik gnidotwórczy" - dotyczą komunistycznych agentów wpływu, czyli intelektualistów. Ci agenci wpływu byli, co prawda, w głębi duszy antykomunistami. Niemniej jednak z chęcią uzasadniali na życzenie (a nawet bez) czerwonych ich tytuł do władzy i objaśniali maluczkim pożytki płynące z realnego socjalizmu. Tak naprawdę to złajdaczyli się zarówno ze strachu, jak i z miłości do luksusowych warunków złotej (a raczej... tombakowej) klatki. Pokochali komfort i możliwość uprawiania socjotechniki. Strach zaś miał wielkie oczy, ale poza tym był tylko prześcieradłem, rzadziej czymś więcej.

Dwie kolejne księgi - "Traktat o postgnidach" i "Głód rozkoszy jako czynnik postgnidotwórczy" opisują środowisko intelektualne po ogłoszeniu przez gen. Jaruzelskiego stanu wojennego. Golpe de estado był wydarzeniem przełomowym w życiu intelektualistów. Utraciliby wiarygodność jako przewodnicy narodu. Ponadto komuniści pokazali bacik i schowali marchew. A intelektualiści chcieli nadal wodzić społeczeństwo i chrupać soczystą marchewkę. Poczuli się urażeni i udali się gremialnie pod opiekuńcze skrzydła "Solidarności" i Kościoła. Tam znaleźli nowe-stare możliwości działania. Znów mogli być nieodpowiedzialni i błyszczeć jak za dawnych lat. A przede wszystkim nurzać się w rozkoszy i być kochani przez masy. Inteligenci nade wszystko cenili sobie niezależność sądów, zaś intelektualiści woleli usłużnie uzasadniać poglądy, byle uciec od trudnej i męczącej wolności. Nic dziwnego, że ostatnie dziesięć lat nie było zbyt twórczym okresem w dziejach polskiej kultury, sztuki, nauk humanistycznych i ekonomii. Zamiast inteligencji mieliśmy przecież stado, przepraszam, Salon intelektualny.

Możliwa jest przemiana intelektualisty w inteligenta. Jest na to jednak tylko jeden sposób: należy odrzucić strach przed ręką rządzącą miską hedonistyczną pokusę przed łaszeniem się do tejże ręki. Należy wybrać wolność. Intelektualista jest bytem symbiozalnym - najpierw współpracował z czerwonymi, potem nie mógł istnieć bez "Solidarności" i ziemskiej części Kościoła - obecnie współżyje z rządzącą eks-opozycją. Inteligent to nie intelektualista odwrócony o sto osiemdziesiąt stopni. To ktoś zupełnie inny: człowiek wolny i twórczy. Pierwszym krokiem ku wolności jest spojrzenie prawdzie w oczy, przyznanie się do własnej przeszłości, choćby była niezbyt budująca, i porzucenie jej. Piotr Wierzbicki ma odwagę przyznać się po męsku, że był gnidą. Nie szukał żadnego taniego usprawiedliwienia w rodzaju "doświadczenia", "poznania", "zauroczenia" i podobnie ładnie brzmiących dyrdymałów. W rezultacie powstała wspaniała i gorzka książka polityczna o współczesnym życiu umysłowym naszego kraju.

Najciekawszą częścią książki jest obszerny rozdział o internowaniu autora. Wierzbicki uchwycił znakomicie atmosferę panującą w środowisku intelektualistów. Nie były to wolne duchy, istnieć mogli tylko jako istoty stadne. To, że byli antykomunistami, niczego jeszcze nie przesądza. Przede wszystkim byli kolektywistami, z pogardą odnoszącymi się do jednostki, nawet z ich własnego stada. Rzeczywiste ciepło może wytworzyć się, jak zauważył śp. Mirosław Dzielski, tylko wtedy, gdy wolne jednostki wzajemnie wspierają się, pokonując przeciwności losu. A w tym stadzie było miejsce jedynie na parzące szyderstwo.

Stado intelektualistów nosi nazwę Salonu. Tam uzgadnia się bieżącą modę literacką czy polityczną i decyduje o przyjęciu osobników do stada. Los odrzuconych bywa różny. Albo jest to prawdziwy inteligent jak Leopold Tyrmand, bohater szkicu "Cowboy z Krakowskiego Przedmieścia") i wtedy prędzej czy później zaistnieje w obiegu społecznym, albo jest to pospolity łajdak jak Hamilton i wówczas nikt i nic go nie uratuje przed niesławą i zapomnieniem.

W apendyksie do Rozkoszniś Piotr Wierzbicki, prócz szkiców o Hamiltonie i Tyrmandzie, zamieścił esej o Mickiewiczu. Jest to wskazanie, jak powinno się czytać najwybitniejsze dzieła naszej literatury. Jest to również wyraźny postulat eseisty pod adresem pisarzy współczesnych, aby ich książki nie były lekcewaźone i by nie ginęły pod warstwą kurzu. Niestety niewielu weźmie sobie postulat Wierzbickiego do serca. Niewielu będzie pisać szczerze i ostro, nazywając rzeczy po imieniu. Zbyt wielu pisze "pod Salon", uprawiając swoistą sztukę dla sztuki. Zbyt wielu zajmuje się "śpiewaniem ptaszka na gałęzi", jak to określił Witkacy. Również zbyt wielu delikatnie głaszcze czytelnika tak, aby, broń Boże, nie obudzić go. Także zbyt wielu bezsensownie mnoży okropności, pobudzając do odruchów wymiotnych. Może by tak poczytali sobie wieszcza Adama, zanim niewidzialna ręka rynku skaże ich na niebyt.

Wierzbicki dotkliwie uraził miłość własną Salonu, pisząc tę książkę. Można było spodziewać się gromów z jasnego nieba, salw baterii dział Doomsday i wybuchu wulkanu Krakatau. Można było...? Ależ skąd, intelektualiści to nie inteligenci, nie ta ostrość piór, nie ten poziom umysłowy. Była tylko jednak, nieco mniej tępa, polemiczna recenzja. Zamieścił ją dziennik „Rzeczpospolita”, napisał zaś pewien żałosny półgłówek, mniejsza o nazwisko. Ale wśród stada intelektualistów, którzy raczej nie mają głów na karku, nawet półgłówek to już coś. Owadzie łepetynki post-gnid już nie potrafią oddać pięknym za nadobne, gdyż organ nie używany (do twórczego myślenia) zanika w procesie ewolucji.

Piotr Wierzbicki zlekceważył Salon do tego stopnia, że nie porównał przemiany gnid w post-gnidy w grudniu 1981 r. do metamorfozy petainowskich kolaborantów w kombatantów w 1944 r. we Francji. Cóż za despekt dla naszych oświeconych Europejczyków!

Autor publikacji
Orientacja na prawo 1986-1992