10. Ekologiści kontra środowisko (Edwin Bendyk)

EKOLOGIA

------------------------------------------------------------------------------------------------

___________

EDWIN BENDYK

„Ekologiści" kontra środowisko...

Przez Stany Zjednoczone przetoczyła się wiosną tego roku wielka debata ekologiczna. Jej przyczyną była przygotowywana nowelizacja ustawy o ochronie środowiska, tzw. Clean Air Bill. W najbardziej radykalnej formie, przygotowanej przez lobby ekologiczne, przewidywała takie zaostrzenie przepisów obejmujących działalność gospodarczą, że graniczyło to z absurdem. A prostą konsekwencją tego absurdu byłby upadek wielu działających przedsiębiorstw przy jednoczesnej blokadzie kreowania nowych.

USA wydają rocznie na ochronę środowiska 100 miliardów dolarów. Przyjęcie radykalnego wariantu Clean Air Bill spowodowałoby powiększenie tych kosztów o 49 miliardów i upadek wielu tradycyjnych gałęzi przemysłu. Prezydent Bush stanął wobec trudnego zadania. Z jednej strony podczas kampanii wyborczej wyrobił sobie image człowieka kochającego przyrodę. Z drugiej strony zapewnił przemysłowców, że ich kocha, i także zależy mu na rozwoju Ameryki. Pozostało iść na kompromis: ustawa w takim kształcie, który nie spowoduje większych wydatków budżetowych niż dodatkowe dwadzieścia miliardów do wspomnianych stu.

Rodzenie się tej ustawy mogłoby być bardzo interesujące dla wszystkich odcieni zielonych naszego i sąsiednich krajów. Przekonaliby się, że w wysoko rozwiniętym społeczeństwie, jak amerykańskie, ochrona środowiska to po prostu biznes jak każdy inny. I chodzi o zbicie albo forsy albo kapitału politycznego.

Kto więc w USA podnosi najwięcej szumu w sprawach ekologicznych? Można wyodrębnić trzy grupy (przyjmuję klasyfikację Davida Brooksa z konserwatywnego dwutygodnika „National Review”).

I. Wszelkiego typu ruchy ideologiczne jak np. Greenpeace.

Wychodzą one z założenia, że degradacja środowiska naturalnego jest bezpośrednią konsekwencją niepohamowanego rozwoju gospodarczego, napędzania nadmiernych ambicji konsumenckich i braku więzi z przyrodą. Winną takiego stanu rzeczy jest oczywiście wolnorynkowa gospodarka kapitalistyczna i wyrosłe na niej społeczeństwo konsumpcyjne.

Co więc należy czynić? Zmienić społeczeństwo, wyrugować obowiązujące wzorce. Trudno wymienić wszystkie propozycje rozwiązania tego zagadnienia. Pewnym przykładem może być książka Fritjofa Capry "Punkt zwrotny". Jest to jedna z najbardziej konsekwentnych wizji rozwoju "alternatywnego".

Zgodnie z tezą autora padliśmy ofiarą paradygmatu - systemu wartości, pewnej kultury umysłowej charakterystycznej dla Europy od czasów Kartezjusza. Główną winę ponosi właśnie ten francuski myśliciel, jako że to on oddzielił duszę od ciała, wyłuskując tym samym człowieka z przyrody. Zabieg Kartezjusza wraz z biblijnym nakazem czynienia ziemi sobie poddaną stał się właśnie podstawą nowoczesnego europejskiego paradygmatu.

Dzięki temu możliwy stał się szybki rozwój nauki, trochę później techniki i przemysłu. Człowiek wyzwolony z okowów natury uwierzył, że jest jej panem i może ją bezlitośnie eksploatować, sądząc, że zasoby są niewyczerpane, a możliwości postępu nieograniczone.

Niestety, jak twierdzi Capra, dziś przeżywamy wielki kryzys owego kartezjańskiego paradygmatu. Wokół własnej osi kręci się nauka, a dalszy rozwój gospodarczy grozić ma nam zgubą. Dlatego musimy jak najszybciej zmienić paradygmat. Z kartezjańskiego na holistyczny. Musimy wrócić do natury, zaczerpnąć z kultury Wschodu. Tam źródło otuchy dla sfrustrowanego dobrobytem społeczeństwa Zachodu. Niestety, poza stwierdzeniami o różnych koniecznościach, trudno dostrzec w pracy Capry konkretne propozycje. To znaczy takie, które można przyjąć.

Trochę już konkretniej piszą autorzy kanadyjskiego raportu "Propozycje dla przyszłości - społeczeństwo konserwacyjne". Po analizie sposobu gospodarowania tradycyjnego społeczeństwa konsumpcyjnego dochodzą do wniosku, że jest ono wyjątkowo marnotrawne i jako takie nie ma szans na przetrwanie. Należy dlatego zastanawiać się nad innymi, bardziej oszczędnymi opcjami. Autorzy podają trzy nazywając je kolejno: "szkocką" (powolnego wzrostu ze stałą świadomością kurczących się zasobów), "grecką" (zerowego wzrostu) i "buddyjską" (ograniczania potrzeb i wzrostu). Wybór pozostawiają czytelnikom.

Niezależnie od tego, z jak głęboką i poważną analizą dokonywaną z punktu widzenia ruchów alternatywnych mamy do czynienia, zawsze znajdujemy w niej kilka charakterystycznych punktów.

Pierwszy, to rozpatrywanie degradacji środowiska naturalnego w kategoriach głównie moralnych. Przede wszystkim niemoralne w ogóle jest to, że świat zachodni konsumuje ogromną większość zasobów naturalnych. Za tym zaś idzie konstatacja, że podobny wariant rozwoju dla obecnego trzeciego świata jest już niemożliwy (ze względu na kurczące się zasoby), w związku z czym niemoralne jest propagowanie konsumpcyjnego stylu życia w krajach się rozwijających.

Dalsze wnioski są proste. Skoro tak, to bogate społeczeństwa powinny zmienić sposób życia, a nadwyżkę bogactw rozdać biedniejszym. I w tym momencie wchodzimy już w zupełnie inną frazeologię, znaną ze słowników ruchów bynajmniej nie ekologicznych.

Wszystkie postulaty Zielonych, piękne i wzniosłe, zakładają, rzadko kiedy oczywiście wprost, że do ich realizacji niezbędne jest ograniczenie wolności jednostki, wzmocnienie kontroli nad zasobami, itd. I w tym najeży właśnie dopatrywać się ich największego niebezpieczeństwa. Łańcuch logiczny jest prosty. Ograniczenie wolności przez stawianie przeszkód temu, co dla niej niezbędne (a więc nieskrępowanej przedsiębiorczości i maksymalizacji możliwości wyboru), spowodować może tylko jeden skutek: tak wymarzone przez Zielonych nowe społeczeństwo skończy w wypróbowanym już wariancie kołchozowo-totalitarnym.

Zieloni we wszystkich swoich analizach zapominają niestety, że największa degradacja środowiska i człowieka nastąpiła właśnie w krajach, w których przez kilkadziesiąt lat budowano społeczeństwo nowego typu.

II. Lobbies ekologiczne. Skupiają ludzi, którzy choć posługują się podobną retoryką jak zieloni, robią to nie z ideologicznych powodów. W skład tych lobby wchodzą ludzie, którzy po prostu z ekologii żyją. Tysiące prawników, polityków i publicystów, dla których ochrona środowiska jest po prostu zawodem. I to bardzo dochodowym. W większości są oni członkami ekskluzywnych klubów, a najtrafniej charakteryzuje ich stwierdzenie, że najlepszym "environmentalistą" jest człowiek posiadający własną willę na Florydzie.

Ludzie ci są bardzo wpływowi i zajmują wysokie stanowiska w administracji lub polityce. Główną wytyczną ich działania jest utrzymanie kompromisu między głoszonymi wszem i wobec poglądami a chęcią jak najlepszego ulokowania się w najbliższych wyborach. W związku z czym miłujący środowisko kongresman z Detroit będzie ostro walczył o wprowadzenie bardziej restrykcyjnych przepisów dotyczących zatrucia morza w Bostonie, ale nie pozwoli na wprowadzenie przepisów mogących niekorzystnie wpłynąć na przemysł samochodowy.

III. Lobby gospodarcze Wbrew pozorom bardzo często występuje ono w walce o ochronę środowiska. Jest to zwyczajnie dobry biznes.

Z jednej strony istniejące koncerny popierają akcje na przykład Zielonych, bo to może ich po prostu... utrzymać na rynku. Przecież to właśnie potężne firmy chemiczne były najgorętszym orędownikiem wprowadzenia ścisłego koncesjonowania produkcji chemicznej. Tym sposobem obowiązujące przepisy, wymagające od nowo powstającej firmy trwających cztery lata atestów, kosztujących do tego około miliona dolarów, eliminują konkurencję w zarodku. W podobny sposób walczą elektrownie węglowe, blokując budowę nowych jednostek przez popieranie restrykcyjnych przepisów prewencyjnych.

Z drugiej strony można zarabiać na ekologii w sposób "czysty". Przykładem tego jest rozpętanie paranoi związanej ze zdrową żywnością, czy wprowadzanie nowych "ekologicznych środków czyszczących.

Wspomniane trzy nurty obrońców środowiska naturalnego można znaleźć nie tylko w USA, ale we wszystkich krajach wysokorozwiniętych. Oczywiście będą zachodzić różne subtelne lokalne różnice, ogólne rysy, pozostaną jednak niezmienione. Widać więc, że z prawdziwą ochroną środowiska nie mają one wiele wspólnego.

Oczywiście, ktoś stwierdzi, że przecież na Zachodzie rozwija się ciągle ekologiczne ustawodawstwo i że jednak widać poprawę warunków. Jest to racja, należy jednak zadać pytanie: za jaką cenę? Jak już wspomniałem, Stany Zjednoczone będą na ochronę środowiska wydawać 120 miliardów dolarów. Czy aby w sposób najbardziej efektywny?

Zanieczyszczenie środowiska jest jednym z ubocznych produktów działalności człowieka. Działalności, podczas której wytwarzane są dobra służące człowiekowi. Naturalnym pytaniem jest, co więcej warte: zwiększanie dobrobytu i postęp kosztem pewnych niedogodności (często niestety nawet szkodliwych), czy zatrzymanie rozwoju, by za wszelką cenę zachować środowisko?

Konieczny jest kompromis, wybór mniejszej ceny. Kto ma jednak tego wyboru dokonać? Zgodnie z ideologią zielonych, kompromis ma być utrzymany przez zwiększenie kontroli, pogłębienie restrykcji. A więc za sprawą państwa.[1] Jest to jednak układ zbyt skomplikowany, by decydować mógł urzędnik, nawet jeśli będą pewne osiągnięcia, jak tego teoretycznie dowodzi Zachód, to jednak za bardzo dużą cenę. Przy jednoczesnym i zwiększeniu roli państwa, a więc ograniczeniu wolności. Optymalnego rozwiązania należy szukać w myśli liberalnej. Mówi ona, że gdzie układ jest skomplikowany, najwłaściwszą odpowiedź (co nie znaczy, że jedynie słuszną) da wolny rynek. Jego zaś podstawą jest własność prywatna. I tu właśnie należy szukać i drogi do efektywnej ochrony środowiska i zasobów.

Sprecyzujmy: jedyną szansę dla zachowania środowiska jest maksymalne rozszerzenie własności prywatnej. Na zasoby wody (pitnej, dziką zwierzynę, lasy, zwierzęta morskie, nawet powietrze. By skrócić dyskusję do minimum, podam wpierw przykłady zaczerpnięte ze wspomnianego już „National Review”, tym razem z artykułu Freda Smitha i Kathy Kushner. Słonie afrykańskie. W Kenii od wielu lat są one chronione specjalnym ustawodawstwem, a handel kością słoniową zakazany. Słonie nie należą oczywiście do nikogo. Dziś są już w Kenii na wyginięciu.

Tymczasem w Zimbabwe słonie są własnością plemienia, na teren którego wkroczą. Jako oznaka zamożności znajdują troskliwą opiekę i są chronione przed kłusownikami. Skutkiem tego populacja słoni w Zimbabwe wzrosła o 40% w ciągu ostatnich 10 lat.

Podobnie ma się rzecz z rybami w Zatoce Karaibskiej i w Missisipi. W zatoce ryby niczyje zostały tak przetrzebione, że konieczne było wprowadzenie czasowego zakazu odłowu. W Missisipi ryby są sprywatyzowane i dotychczas ich nie zabrakło.

W Szkocji pewien klub wędkarski, mający na własność ryby w jednej z rzek, zmusił zatruwające wodę przedsiębiorstwo do zaniechania tego procederu. W innych rzekach ryby niczyje nie mają tak skutecznych obrońców.

Przykłady można mnożyć. Są one jednoznaczne. Jak więc rozszerzyć prawo własności na inne zasoby?

Jeśli chodzi o wodę podziemną, można to zrobić wykorzystując doświadcze4nie nafciarzy. Trudniej jest już z powietrzem. Jedną z prób rozwiązania tego problemu są amerykańskie limity zanieczyszczeń sprzedawane fabrykom w postaci akcji. Zakład, który nie wykorzysta ich w pełni, może swoje akcje zezwalające na emisję pewnej ilości zanieczyszczeń odstąpić po cenie rynkowej innemu przedsiębiorstwu.

Oczywiści konkretne rozwiązania wymagają głębszych dyskusji. Będzie to jednak na pewno tańsze niż dzisiejsza taktyka "pro-ekologicznych" państw trwoniących środki nieproporcjonalnie do potrzeb. Znowu zacytuję przykłady.

Amerykański przemysł samochodowy został zmuszony do instalowania nowego typu baków w samochodach, powodujących rzekomo mniejsze zagrożenie pożarowe. Skutkiem tego cena nowego samochodu będzie musiała iść w górę, co zmniejszy popyt i w konsekwencji spowoduje, że samochody starych typów, bardziej zanieczyszczające środowisko, dłużej utrzymają się na drogach.

Inny przykład. Również w USA wydano nakaz instalowania nowego typu dystrybutorów na stacjach benzynowych. Skuteczny to sposób nie tyle na ochronę środowiska, co na likwidację małych stacji paliwowych, których nie będzie stać na modernizację.

Przykłady te pokazują zasadę generalnego ślepego działania państwa. Zamiast eliminować z eksploatacji stacje, które przekroczyły dopuszczalne normy zagrożenia, uderza się we wszystkie. Zamiast eliminować z ruchu trujące samochody - atakuje się cały przemysł samochodowy, nie bacząc na to, że zupełnie inaczej problem zanieczyszczenia powietrza wygląda w Los Angeles i na Alasce.

Przyszłość jest nieprzewidywalna. Dotychczasowe skutki jej planowania kończyły się tragicznie, nie ma powodu, by i teraz było inaczej. Zamiast silić się na wymyślanie coraz to nowych restrykcji ograniczających gospodarczą wolność lepiej pozwolić na nieskrępowaną ludzką inwencję również i w dziedzinie ochrony środowiska. Ostatecznie w Paryżu pod koniec XIX wieku ekologiczni katastrofiści zapowiadali śmierć miasta pod zwałami końskiego łajna. Rozwiązanie nadeszło samo. Bez zbytniego angażowania się państwa.

Trzeba usunąć z dyskusji o ekologii nadmiar moralnej retoryki. Skażenie środowiska nie jest moralne dodatnie ani ujemne. Jest naturalnym efektem ludzkiej działalności[2]. Złem moralnym jest natomiast ograniczanie wolności człowieka.

Powyższa dyskusja oparta była głównie na doświadczeniach świata wysokorozwiniętego. Jeszcze jednym dowodem na to, że myśl Zielonych prowadzi na manowce, może być nasz rodzimy, polski przykład. Splot zrujnowanej gospodarki i tragicznie zdegradowanego środowiska powinien być nierozwiązalny. Rozwój przedsiębiorczości i konsumpcji musi wszak prowadzić, jak uczą Zieloni, do dalszych zniszczeń ekologicznych. Na to zaś nie możemy sobie pozwolić. I tak - zamiast poważnej sprzeczności - wychodzi niepoważny absurd.

--------------------------------------------------------------------------------

[1] Więcej, dla egzekucji swoich represyjnych pomysłów ich Autorzy chcieliby ustanowić organ wykonawczy wszechświatowy, ekologiczną międzynarodówkę.

[2] Godząc się z nim należy minimalizować jego skutki Szansą na to jest wolny rynek.

Autor publikacji
Orientacja na prawo 1986-1992