1. Inna polityka: MAŁY WYBÓR (Jacek Kwieciński)

INNA POLITYKA

__________________________________________________________________________

JACEK KWIECIńSKI

MAŁY WYBÓR

"A może szanse dla Polski otworzą się dopiero wtedy,

gdy odejdzie „klasa polityczna", która zasiadła przy

«okrągłym stole» i utraciła wskutek braku wyobraźni

i nieudolnych decyzji swą wiarygodność?"

Jan Prokop Kultura, Paryż, maj 1991

W obliczu tak ważkiego wydarzenia, jak już nie umówione i dogadane z komunistami wybory parlamentarne, warto zastanowić się, czy kształt sceny politycznej pozwala żywić nadzieję na radykalną zmianę oblicza kraju.

Z pewnością nowy Sejm będzie bardziej autentyczny, komunistów powinno w nim być mało, ale czy to wystarczy? Czy rysują się realne szanse na ów od dawna wyczekiwany Przełom? Czy zmieni się dzisiejszy nad wyraz nieprzejrzysty układ władzy państwowej? Czy jeśli nawet posłowie reprezentować będą różnorodność autentycznych nurtów politycznych, przy- czyni się to w sposób znaczący do tego, iż Polska wkroczy wreszcie na drogę normalności?

Rok, jaki upłynął od wyborów prezydenckich, pozwala z dużą dozą prawdopodobieństwa odpowiedzieć na te pytania. Warto odpowiedzieć na nie z pełną wyrazistością, biorąc za podstawę realia, a nie hasła, bez żadnej taryfy ulgowej wobec kogokolwiek. Warto, chociażby po to, by zawczasu mieć świadomość najbardziej realnego rozwoju wydarzeń. Oczywiście w prognozach swych możemy się mylić. Może się mylić dziennikarz „Życia Warszawy” konstatujący z zadowoleniem fakt "stabilności elit", stwierdzający, że pozycja "naszych" aktorów "okrągłego stołu" okazała się "nadspodziewanie silna". Nie wydaje się jednak, by się mylił. Mimo trudności gospodarczych i niezadowolenia społecznego wygląda na to, że "establishment okrągłostołowy" ma się dobrze. Uległ nawet rozszerzeniu. Czy zatem końcowa uwaga znakomitego artykułu Piotra Skórzyńskiego[1] mówiąca, iż tylko w mediach rozbicie monopolu jest perspektywą już przyszłego tysiąclecia, nie grzeszy nadmiernym optymizmem?

Jak wiadomo, w ciągu minionego roku żaden "przełom" nie nastąpił, mimo iż "siły przełomu" odniosły sukces i cały ten czas głośno demonstrują swoją obecność. Wrócimy jeszcze do krasnoludków, które "przełom" uniemożliwiły. Na razie zaryzykujemy przypuszczenie, że "przełom" nie nastąpił, albowiem "siły przełomu" są nade wszystko "siłami okrągłostołowymi". Podział wśród owych sił został przeprowadzony odgórnie, by nie powiedzieć sztucznie. Dokonał się w ramach "obozu konstruktywnego". "Kłótnia na górze" okazała się "kłótnią w rodzinie". "Góra" pozostała ta sama i, mimo retoryki swej części, magdalenkowa. Nie są to żadne rewelacje, ale warto przypomnieć, czemu ów podział w establishmencie popieraliśmy, a kandydaturę Mazowieckiego ostro zwalczaliśmy. Nie chodziło nam wszakże tylko o złamanie niebezpiecznego, "konstruktywnego" monolitu i wyraźnego w tym monolicie "postępowego" monopolu. Postrzegaliśmy szansę na ruch, zmianę. Dziś można twierdzić, że były to nadzieje złudne. Zakładaliśmy jednak dynamikę sytuacyjną, to, że postępować będzie raczej dalsza pluralizacja, a nie procesy kooptacyjne. Owa pluralizacja zresztą nastąpiła, ale w stopniu dalece niewystarczającym. "Na górze" sprawdził się najgorszy wariant. Taką możliwość rozwoju sytuacji też dopuszczaliśmy, chociaż, być może, kładliśmy na to zbyt mały nacisk.

Autor artykułu, z którego zaczerpnęliśmy motto, zauważa, że główni (ciągle główni) aktorzy sceny politycznej mają związane ręce, gdyż wszyscy uczestniczyli w imprezie magdalenkowej. Jest chyba jeszcze gorzej, gdyż nie wydaje się, by pragnęli oni ręce sobie rozwiązać. Nie tak dawno p. Lech Kaczyński "uczestnictwo w obradach „okrągłego stołu” uznał publicznie za jedną z najchwalebniejszych kart swego życiorysu.

Można stwierdzić, że mamy po prostu do czynienia z brakiem szczerości, ale jeśli założymy inaczej, to w "obozie przełomu" występuje tu jaskrawe pomieszanie przyczyn i skutków. Pisaliśmy o tym niejednokrotnie, ale przecież to właśnie w Magdalence tkwią korzenie całego zła. Od pomieszania i przemieszania wszelkich wartości do politycznego rozbrojenia społeczeństwa, od ograniczeń nałożonych na polską politykę zagraniczną (co jest, przy uwzględnieniu zmienionych okoliczności, kontynuowane ze szczególną konsekwencją) do położenia "grubej kreski" na przesz/ości. Tam zbudowano podstawy pod tzw. uwłaszczenie się komunistów i rozmazanie kwestii ich odpowiedzialności. Wówczas też zafundowano Polsce inne wspaniałości. Przez fraternizację z komunistami wytworzono nową, bo poszerzoną, "klasę polityczną", a wszyscy jej członkowie ogłosili się nawzajem demokratami. Nic, co zdarzyło się później, łącznie z pozornie szalenie spektakularną polityczną abdykacją partii komunistycznej, nie naruszyło powstałych wówczas fundamentów nienormalności, fundamentów Układu. Na nich to budowano najpierw "kompromis", potem "postkomunizm", wreszcie "nową Polskę".

Nawet jeśli założymy szczerość późniejszych apeli o odejście od "filozofii" tudzież "ducha" Magdalenki (nie mówiąc już o tzw. przyspieszeniu), to były one nie tylko spóźnione, ale ponieważ ograniczały się li tylko do krytyki powstałych na "okrągłostołowych fundamentach" budowli, nie mogły całej konstrukcji naruszyć. Nie mogły i nie mogą zmienić sytuacji. Ich pełna szczerość jest zresztą wątpliwa. Przy takim nastawieniu dwa zmarnowane lata nie są żadnym przypadkiem, a brak "przełomu" w jakimkolwiek ich momencie nie powinien dziwić. Można nawet powiedzieć, że postulowanie po niewczasie odrzucenia zasady "grubej kreski" oznaczało w istocie chęć zachowania kreski cienkiej, a w wołaniach o "przełom" chodziło raczej o "przełomik". Reszta to retoryka.

Dziwna z pozoru niemożność ostatnich miesięcy jawi nam się wówczas jako prawidłowość. "Konstruktywność" przemieniła się w "odpowiedzialność", zwłaszcza w kwestiach politycznych, choć z pewnością nie tylko w nich. Klasa polityczna Magdalenki nie wyrzekła się ani "okrągłego stołu", ani stylu i metod, na których była ona oparta. Nadal uprawia gry i zabawy gabinetowe tudzież niezmiernie ekscytujące spory - między sobą. W niejasnej sytuacji politycznej czuje się doskonale, toteż pogłębia ją. Zresztą niemal całkowita miałkość i nieczytelność programowa "głównych sił obozu reformatorskiego" także nie jest przypadkowa. Jeśli teza o ciągłej dominacji tych samych elit jest trafna, to która ich część w czasie wyborów szczególnie zyska, a która straci, nie jest takie ważne. Istotniejsze jest to, że nawet przy założeniu, iż "od zawsze" było wiadomo, że nie będą to jeszcze wybory normalne, tzw. sytuacja ogólna naprawdę nie wygląda najlepiej.

Powiedzmy z miejsca wprost: za brak "przełomu" odpowiedzialni są bezpośrednio i pośrednio WSZYSCY uczestnicy Układu, bez względu na to, co dziś głoszą. Odpowiedzialni są też za konsekwencje wynikłe z tego stanu rzeczy, a wszystko to należy brać pod uwagę słuchając tego, co dziś obiecują. Co gorsza, także dużo sił spoza pierwotnej Ugody identyfikuje się obecnie mniej lub bardziej z poszczególnymi jej członami. Te zaś elementy "przełomu", które siły te postulują, dodatkowo we własnym zakresie są niepełne, ułomne bądź niekonsekwentne.

Można niewątpliwie nadal pocieszać się, że znajdujemy się ciągle w okresie kształtowania się procesów unormalniających, że na dłuższą metę musimy do normalności dojść. Można nawet żywić nadzieję, że chociażby z uwagi na globalną wyjątkowość czasów, w których żyjemy, również na krótką, tę październikową, metę rysują się na to szanse. Nie popadając bynajmniej w fatalizm wydaje się wszakże, że najprawdopodobniej ów "przejściowy okres" potrwa dłużej, niż mógłby i powinien. Natomiast co do owej "krótkiej mety", to chyba wmanewrowaliśmy się (czy też wmanewrowano nas) w taką sytuację, że nawet wielka porażka komunistów i sił pokrewnych już nie wystarczy. Co prawda, cuda zdarzają się, ale zdarzają się raczej rzadko, a już najrzadziej wtedy, gdy są najbardziej pożądane.

SCHIZOFRENIA

Trudno poprzestać na uwagach ogólnych. Schizofreniczny wręcz kształt nie tylko obecnych struktur państwowych, ale całej sceny politycznej, widoczny jest gołym okiem. Padają pytania, kto właściwie dzisiaj rządzi Polską. Trudno oczekiwać, by nie miało to wpływu na przyszłość, by nagle wszystko się cudownie odmieniło, tym bardziej że mamy na tej scenie także elementy stałe. Tymczasem jej nieprzejrzystość, zamazanie relacji między różnymi ogniwami władzy, ogólna nieklarowność pogłębiają się. Nie dotyczy to tylko instytucji. Reprezentatywni ludzie co innego mówili parę miesięcy temu, co innego robili przez ostatni okres, a jeszcze co innego obiecują.

Warto, uwzględniając nawet z pozoru drobne detale, przyjrzeć się dzisiejszym realiom - na nich bowiem budowana będzie przyszłość. Załóżmy więc, że żadnych cudów nie będzie i "proreformatorskie siły wywodzące się z Solidarności” odniosą zdecydowany sukces. Zakładając taki wynik wyborów, skoncentrujmy się szczególnie i dla odmiany nie na tej części "establishmentu okrągłostołowego", który zawsze jest, był i będzie dla nas szczególnie wstrętny, lecz na tej, która obiecuje raz jeszcze wielką zmianę i radykalny przełom.

Bezcenny czas ostatniego roku zmarnowano niemal całkowicie. Kontynuowano bez mała wszystko, co kontynuować było można. Czyli tyle PRL, ile się dało. Kto lub co jest za to odpowiedzialny? Fatum, złe moce, tajne sprzysiężenie wrażych sił, polski zły los? Bynajmniej. A może tylko Sejm i tzw. etos[arze? Też nie całkiem. Najbardziej odpowiedzialny za ZAPOBIEZENIE przełomowi, za świadome przesunięcie w czasie wyborów parlamentarnych (przypomnijmy sobie okres zaraz po inauguracji prezydenckiej) jest p. Prezydent Lech Wałęsa. Ponosi on odpowiedzialność za wszystkie konsekwencje, które to spowodowało. Jego dziełem jest kontynuacja (polityczna i personalna) poprzedniego reżimu, widoczna we wszystkich resortach politycznych, a także w dyktaturze Ministerstwa Finansów. Do działań i motywów p. Prezydenta jeszcze powrócimy.

Pełną współodpowiedzialność za wszystko, co się wydarzyło i nie wydarzyło w tym okresie, ponoszą jednak i ci, którzy weszli do związanych z p. Prezydentem ciał i urzędów, którzy wspierali się na p. Prezydencie i przedstawiali, wbrew krzyczącej rzeczywistości, p. Prezydenta jako gwaranta, realizatora i opokę Zmiany i Przełomu. P. Prezydent podobno bardzo chciał owej radykalnej przemiany dokonać, tylko jakoś mu nie wychodziło. Wszyscy jego doradcy, cały sztab (kancelaria), chcieli tego jeszcze bardziej, ale byli bezradni. Pragnęli tego tak bardzo, że nie pozostawało im nic innego, jak tylko wspierać i firmować posunięcia p. Prezydenta, który - mówiąc już poważnie - zmiany te właśnie hamował. To nic, iż p. Prezydent zachowywał się, uwzględniając okoliczności, absolutnie "okrągłostołowo". Oni wspierali p. Prezydenta przeciw tym, którzy od początku autentycznym zmianom byli przeciwni, a z którymi z kolei p. Prezydent całkiem dobrze się porozumiewał.

Z powyższego wynika jasno i każdy musi się z tym zgodzić,"przełomem", trudno docieć. Pewno tyle samo, co tworzenie zwartej, jednolitej, przyszłościowej "formacji centrowej z pewnym odchyleniem na prawo" w sojuszu z coraz bardziej lewicującą "Solidarnością" tudzież komitetami obywatelskimi prezentującymi podobnie jasno sprecyzowane i ogólnie znane poglądy polityczne, jak p. Wachowski. Dokonuje się zaś tego po to, aby przyczynić się do unormalnienia życia politycznego. Wszystko jest więc już jasne i proste, prawda? Zapowiada też, oczywiście, radykalną zmianę i przełom - mówimy przecież o "koalicji proreformatorskiej". Możliwe, że hasło "Głosowałeś na Wałęsę, głosuj na PC!" może jeszcze w jakiś urągający logice sposób zadziałać, chociażby na zasadzie tego, że nadal wydaje się prezentować lepiej niż zawołanie "Głosuj na prof. Geremka razem z p. Rokitą - pamiętaj, że „Sztandar”, „Express Poranny” i „Liberation” będą z tobą!", ale mimo wszystko widać tu pewne, nazwijmy to tak, lekceważenie bystrości Polaków. Bo przecież, gdyby hasło to skonfrontować z rzeczywistością, powinno raczej brzmieć: "Głosowałeś na Wałęsę z nadzieją na przełom? Nie głosuj na PC!" Wyrażamy nadzieję, że ci, co tak je odczytają, nie wrócą jednak pod skrzydła siłaczy spokoju czy wręcz komunistów.

P. Jarosław Kaczyński potępia jak najsłuszniej "trwanie układu społecznego wyrosłego z komunizmu", oświadcza stanowczo, że nie chce budować na tych fundamentach. Nie dodaje tylko skromnie, że utrwalanie tego układu politycznego i dalsze umacnianie jego fundamentów współtworzył. Nie tylko przedtem, ale i w ciągu ostatnich miesięcy. Jeśli utrzymująca się sytuacja polityczna poczęła budzić jego zastrzeżenia, mógł, po nazwaniu jej po imieniu, ze swych zaszczytnych funkcji belwederskich zrezygnować. Nie uczynił tego. Widocznie nie odczuwał takiej potrzeby.

Najbardziej nie odkomunizowanym resortem jest MON. Od i czasu do czasu p. Kaczyński mówi o konieczności dekomunizacji. Przepraszam bardzo, ale kto należy do odnowionego KOK? Kto zajmuje się tymi sprawami w Belwederze? Czy przypadkiem nie p. Lech Kaczyński? A czy to nie ciało, w skład którego wchodzą panowie Kaczyńscy, poleca na stanowisko szefa GISZ Polski "przełomu" głównego eks-politruka p. Kołodziejczyka? P. Kołodziejczyk zaś z kolei ogłasza, że w przyszłej wyższej kadrze oficerskiej nowego WP "żadnych czystek nie będzie". "Przełom" ów zapewnić ma przyszła współpraca tow. wiceadmirała z... p. Lechem Kaczyńskim! Dziś, gdy moda na to nastała (ostatecznie czyni to nawet J. K. Bielecki), p. Kaczyński wspomina nawet o NATO. Któż jednak, dla dobra stosunków polsko - radzieckich, całe miesiące podżyrowywał kontynuację poprzedniej polityki związanej z bezpieczeństwem Polski? Czy przypadkiem p. Skubiszewski nie był przewidywany do rządu niedoszłego przełomu? A czy to nie p. Kaczyński twierdził jeszcze niedawno, że polityka zagraniczna

nie powinna być przedmiotem kampanii wyborczej? To przecież p. Kaczyński jest autorem wiekopomnego stwierdzenia, że jest jak najbardziej za niepodległością, ale "rozsądną". Jeszcze dziś ważny koalicjant p. Kaczyńskiego stwierdza, że polityka p. Skubiszewskiego jest "w zasadzie do przyjęcia", aczkolwiek powinna być prowadzona "energiczniej". Być może, chodzi mu o to, by (w chwili gdy Bałtowie zwracają się głośno i otwarcie do Zachodu o pomoc w przyspieszeniu usunięcia z ich krajów wojsk sowieckich) p. Skubiszewski "nie wysyłał" do premiera telegramu w celu zachowania "ostrożności" podczas rozmów z Amerykanami na temat Armii Sowieckiej w Polsce, ale

uczynił to zaledwie listem poleconym? Lider "obozu przełomu" stwierdza zresztą, że nawet w przypadku całkowitego zwycięstwa koncepcji co do obsady MSZ nie ma. Podpowiadamy: przełom przełomem, ale najlepiej i najprościej trzymać się finezyjnych fachowców. P. Kaczyńskiemu najwyraźniej nie przeszkadza też zbytnio, gdy minister rządu Lecha Wałęsy podkreśla, że materiały operacyjne SB i materiały operacyjne służb specjalnych Rzeczypospolitej to jedno i to samo, bądź gdy twierdzi, iż nie należy, wzorem innych krajów, odwołać z zagranicy komunistycznych agentów, bo oni są przecież w istocie nasi, rodzimi, polscy, a więc z żadnym KGB nie mogli mieć nigdy nic wspólnego.

Jak widać, nawet ujmując rzecz skrótowo, p. Kaczyński jest zdecydowanie za dekomunizacją kraju, jest jak najbardziej. Kwestię tę postrzega wnikliwie i głęboko: sprowadza się ona do "spółek nomenklaturowych" i kropka. W tym kontekście chce nawet "dać komunistom po łapach", co zresztą jest niewątpliwie stwierdzeniem niezwykle konkretnym i obiecującym. Pozostaje jednak pewna wątpliwość. Może i w tym wypadku pragmatycznemu p. Kaczyńskiemu chodzi nie tyle o dekomunizację, co o postawienie i rozwiązanie problemu polegającego na tym, że jedni wzbogacili się, a drudzy nie. Fakt ten stanowi rażącą niesprawiedliwość, a jego podkreślanie jest "nośne społecznie".

Ostatecznie p. Kaczyński jest liderem partii centrowoprawicowej, czyli oczywiście takiej, której powinno być bliskie propagowanie socjalistycznej zawiści. Wydaje się, że tak jak niepodległościowy jest p. Kaczyński, rozsądnie antykomunistyczny "okrągłostołowo", to centrowoprawicowy jest raczej hasłowo, a antylewicowy zgoła personalnie.

Co do koncepcji gospodarczych KO "Centrum", to powiedzmy tylko tyle, że są one ROZNE, a sam p. Kaczyński przez wiele, wiele miesięcy popierał bezkrytycznie L. Balcerowicza wraz z jego ekipą (rozważał nawet jego premierostwo). Doceniamy fachowość prof. Winieckiego, ale z kolei prof. Kurowski jest innego zdania. Najważniejsze jednak są poglądy socjalizującej "S" Regionu Mazowsze, albowiem zobowiązania formacji Kaczyńskiego wobec związków zawodowych są oczywiste. Trzeba zaś powiedzieć jasno, że mimo ewidentnych błędów, także w tzw. polityce społecznej oraz przemysłowej, nie każda alternatywa wobec polityki Balcerowicza musi być, z perspektywy rozwoju kraju, zmianą na lepsze. A o to - w każdej dziedzinie - przecież chodzi. Tutaj zaś chodzi nam o to, by ukazać, jak wątła czy wręcz wątpliwa jest owa rzekomo " przełomowa", szalenie "antylewicowa", radykalnie niepodległościowa i co tam jeszcze, alternatywa, jak łatwo, mimo dzisiejszej retoryki, przyjdzie jej nawiązać współpracę z innymi członami "obozu reform" o podobnym "rodowodzie okrągłostołowym". Ukazanie tego, dla większej obrazowości, przez rzeczywiste działania p. Kaczyńskiego, wykracza poza personalia, gdyż jest on twórcą i superliderem formacji, która obiecuje nam ów zasadniczy "przełom". Trzeba mieć wiele dziecięcej wiary, by obietnice te traktować serio, by uwierzyć, że sukces KO "Centrum" gwarantuje nawiązanie do autentycznie niezależnej polityki polskiej, polityki Józefa Becka, że zapewnia zerwanie ciągłości z P~L czy też rozwojowe zmiany - w czymkolwiek.

Ukazanie wątpliwości w tym względzie nie oznacza bynajmniej, byśmy, nawet pośrednio, pragnęli sukcesu obozu całkowitej tolerancji (wobec komunistów) i pożądali dla kraju premiera o znanych jeszcze z czasów harcerstwa pedagogicznych talentach we właściwym wychowywaniu społeczeństwa. Powstaje jednak pytanie, czy ewentualna porażka etosiarzy rzeczywiście coś zmieni, czy, gdy opadnie kurz po "bitwie", nie znajdziemy się dokładnie w tym samym miejscu co dzisiaj? Do próby odpowiedzi na to pytanie jeszcze dojdziemy.

MIAŁKOŚĆ

Na razie zwróćmy uwagę, iż miałkość polskiej sceny politycznej i bardzo szczególna specyfika głównych jej aktorów wykracza znacznie poza formację polityczną wymyśloną przez p. Kaczyńskiego.

Za trzeci człon "obozu reform" uważany jest, jak wiadomo, Kongres Liberalno-Demokratyczny. Premier z tego obozu gwarantuje niespójność rządu, a to najwyraźniej szalenie odpowiada p. Prezydentowi. Jest to partia NIEPEŁNA (niekompletna), tj. zajmująca się wyłącznie jednym wycinkiem rzeczywistości, a bezideowa we wszystkich pozostałych. Ponieważ zasady powoływania rządu są nie sprecyzowane, przyszłe oparcie go przez p. Prezydenta (któremu niepatriotycznie będzie się przeciwstawić) na podobnym podmiocie politycznym wydaje się wysoce prawdopodobne. W okresie przedwyborczym KLD usiłował nieudolnie "poszerzyć" swój wizerunek, ale jeszcze nie- dawno wyrażał dumę ze swej niekompletności. Gdy dzisiaj premier Bielecki zaczyna napomykać o potrzebie zbliżenia do NATO, a jutro Kongres nazwie się, być może, siłą niepodległościową, trzeba pamiętać, iż przez całe miesiące takie sprawy były dla tej partii "problemami zastępczymi". Dzięki temu p. Skubiszewski uzyskał już całkowicie wolną rękę, co pozwoliło mu sięgnąć do nowych szczytów tchórzostwa i oportunizmu. Zresztą w czasie przesilenia moskiewskiego KLD wysmażył oświadczenie będące klasycznym przykładem podobnej szkoły myślenia. W swej własnej dziedzinie KLD jest tak "pragmatyczny", iż umożliwia mu to przyjaźń polityczną z przeciwnikami liberalizmu. We wrogości do reprywatyzacji przypomina specjalistów. Ostatnio r jeden ze świeżo pozyskanych myślicieli Kongresu wskazał zresztą, iż ważnym elementem ideologii tegoż jest hasło "równości"! KLD wykazał słabość i nieumiejętność przebicia, podporządkowując się całkowicie, a wbrew uprzednim zapowiedziom, L. Balcerowiczowi i jego ludziom, mimo iż kłóciło się to zarówno z liberalizmem, jak i dumnie głoszonym pragmatyzmem tego v ugrupowania.

Akcję Katolicką cechuje, jak wiemy, uwielbienie wobec p. Prezydenta, mimo. i prowadzonej przez niego polityki kontynuacji. Obóz ten szczególnie dbający o war1ości i podkreślający swój zdecydowany antykomunizm obok wielu postaci, powiedzmy v nietypowych, wysunął jako swego czołowego kandydata mecenasa-szermierza od wielu lat (a nie tylko w okresie czerwca ~ 1989) podobnie powiązanego z establishmentem komunistycznym co pewna szybkobiegaczka. Wynika z tego, że antykomunizm antykomunizmem, ale dla formacji tej najistotniejsze jest, gdy wyczuwa u kogoś przede wszystkim, jak p. Roman przykazał, zdecydowaną niechęć do Niemców. Wyczuć to potrafi doskonale, niemal instynktownie, a wówczas postawa vis-a-vis: komunistów schodzi na plan zdecydowanie dalszy.

Dlatego tak lubi p. Skubiszewskiego. Uwielbienie dla p. Prezydenta wypływa, wydaje się, głównie z jego głębokiego katolicyzmu. To jest bowiem dla tej formacji podstawowy pozytywny wyróżnik - reszta się po prostu nie liczy. Dotyczy to zarówno posunięć p. Prezydenta, jak i, powiedzmy, postępowych działań i poglądów członków Towarzystwa Jezusowego.

ZChN preferuje model państwa korporacyjnego, w którym silna władza prezydenta wsparta jest na Kościele i wojsku. Jak można się było przekonać z wakacyjnego numeru Onp, p. Macierewicz propaguje także koszmarne, antyprawicowe i antyrozwojowe poglądy ekonomiczne. Wprowadzenie ich w życie zamknęłoby Polskę na długie lata w zaścianku czy wręcz w skansenie gospodarczym. Swą wariację tzw. III drogi utożsamia przy tym z "unikaniem eksperymentów".

Z przykrością stwierdziliśmy zresztą, że większość ugrupowań prawicowych, a nawet centrowych (fenomen ten wykracza poza partie chadeckie) nosi w sobie większy lub mniejszy rys "endeckości". Chodzi tu o coś, co daleko wykracza poza, postulowaną przecież również przez nas, obronę tradycji i uwzględnianie specyfiki polskiej czy stawianie na pierwszym miejscu podstawowych wartości. Ma to natomiast wszystkie cechy ciasnego, dogmatycznego, szkodliwego na wszystkich polach nacjonalizmu, na dodatek przemieszanego z prowincjonalizmem i całkowitym niezrozumieniem mechanizmów kierujących rozwojem gospodarczym i społecznym.

Wspomniany ideolog ZChN zapowiada przeciwstawianie się "dogmatycznemu kapitalizmowi" (czytaj normalności) potępiając "bezwzględne starania o zysk". Najwyraźniej, jego zdaniem, należy to czynić w sposób "względny", co jest naturalne i normalne. To, że "starania o zysk" są motorem rozkwitu gospodarki, a ów zysk zapewnia rozwój inwestycji i wzrost liczby miejsc pracy, że jest w istocie zyskiem wszystkich, a nie tylko jakiejś firmy, nie przychodzi mu do głowy. Uważa, że chodzi o "lustrzane odbicie utopii komunistycznej", które należy odrzucić wprowadzając bez zwłoki, sprawdzony w praktyce, solidaryzm społeczny.

Ponadto, nawet dla autora tego tekstu (który niejednokrotnie podkreślał, że powinniśmy pamiętać o swych chrześcijańskich korzeniach i war1ościach stanowiących kościec cywilizacji zachodniej, kierować się uniwersalnymi normami etycznymi i przeciwstawiać się relatywizmowi moralnemu) polskie ugrupowania chadeckie nie odnalazły jeszcze własnego języka politycznego - w stylu prawie nigdzie już nie spotykanym - mieszają sacrum z profanum, próbują już nazbyt literalnie, dosłownie i natrętnie wspierać się na hierarchii Kościoła katolickiego.

Do głównych aktorów "naszej" sceny należy też dołączyć "Solidarność", która zapewne już nigdy nie zechce zrezygnować z politycznych ambicji. Uważa się przy tym nadal za "głównego gwaranta reform" (bugajowskich?). W praktyce jest w istocie jednym z głównych przeciwników autentycznej Zmiany. Warto też pamiętać, że wiele "naszych" ugrupowań powiązanych jest w taki czy inny sposób z "Solidarnością", także w jej politycznym wymiarze.

Większość wspomnianych ugrupowań cechuje również - czasem różnie motywowane, ale warte nazwania po imieniu - tchórzostwo wobec Kremla.

Pisząc powyższe nie złamaliśmy bynajmniej zasady, głoszącej, iż "nie ma wrogów na prawicy". Nie złamaliśmy dlatego, że wiele z tych formacji w istocie nie ma z prawicą wiele wspólnego; inne prezentują tego typu prawicowość, która jest nam równie obca, co ideologia "demokratycznej lewicy" z jej chęcią kontynuowania PRL.

Obóz Siły Bezruchu i Spokoju ("Nie dajmy się zwariować - wystarczy, jak dacie się mądrze, czyli z korzyścią dla nas, ogłupić" - można by sparafrazować jedno z jego haseł) cechuje, podobnie zresztą jak ma to miejsce w innych "koalicjach" i grupach, zupełny bez mała brak demokracji wewnętrznej. W formacji p. Geremka polega to na bezwzględnej dominacji Plejady Gwiazd Pierwszego Sortu. Przyjmowane są one z cielęcym zachwytem przez szeregowych zwolenników, - politycznych analfabetów i przeróżne sieroty po Postępie, Swieckim Humanizmie, rewizjonizmie, eurokomunizmie oraz ukochaniu a) siebie, b) "klasy pracującej" jako kolektywistycznej abstrakcji. Nazywa się to "centralizmem demokratycznym" i zgodne jest z wyznawanym przez p. Mazowieckiego przez całe życie uznaniem i respektem dla "wartości socjalistycznych".

Bardzo a propos będzie w tym miejscu zauważyć zastraszający brak w Polsce polityków dużego formatu, mężów stanu chociażby średniej miary. Wielu mamy natomiast polityków "najlepszych aż na całym podwórku". Wydaje się, że treść naszego motta ma sporo wspólnego z próbą wyjaśnienia tego smutnego faktu.

Tak więc to wygląda. Rozjaśnijmy jednak rzecz całą jeszcze bardziej, stawiając ją tak: KTO i w jakiej skali musiałby wygrać te wybory (a chodzi tu o możliwości realne), by można mieć GWARANCJĘ, iż dla przykładu: panowie Skubiszewski, Ziółkowski, Makarczyk i ska przestaną być sternikami polityki zagranicznej, panowie Majewski, Milczanowski i Co. nie będą dalej (pospołu z "fachowcami" typu pik. Garstki) kierować nawet podzielonym "resortem", promocja p. Kołodziejczyka zostanie zaniechana?..

Otóż nie ma na to żadnych, najdokładniej żadnych, gwarancji. Jakikolwiek realny wynik wyborów gwarancji takich ze sobą nie niesie. Podobnie nie ma gwarancji na to, by zahamowany został proces pomieszania wszelkich wartości, by rozpoczęto rzeczy- wiście budowę nowego, nie opartego na komunistycznych "prawach" państwa o nowej strukturze i zmniejszonej biurokracji...

Innymi słowy - sukces nawet największych "sił przełomu" nie gwarantuje w żadnej mierze zarówno zmiany (począwszy od sfery administracyjno-gospodarczej), jak i wejścia na drogę normalności. Nie zapewnia podjęcia autentycznych prób w celu zmniejszania ilości nonsensów, zaniechań, absurdów i niekonsekwencji w bez mała wszystkich dziedzinach. Nie kończy z PRL i jej triumfem zza grobu - spuścizną "okrągłego stołu".

Nie dotknęliśmy prawie podstawowej sprawy - konieczności zainaugurowania, wreszcie autentycznie, strategii rozwojowej. A przecież ona właśnie, a nie tylko zapobieganie powrotowi hiperinflacji, dbałość o utrzymanie "stabilizacji" czy zadowolenie z rozmaitości luksusowych towarów na rynku stanowi istotę rzeczy. Kto gwarantuje wkroczenie na tę drogę? Wybór kogo zapewni, że zmiany nie ograniczą się tylko do ponaprawiania różnych dolegliwości i uciążliwości wynikłych z polityki Balcerowicza? Kto spowoduje, że w sposób maksymalnie zrozumiały i akceptowany przez większość wkroczy się na drogę umożliwiającą rozwój - szybko i zdecydowanie? Załóżmy, że p. Balcerowicz rzeczywiście przestanie być premierem. Czy będzie to równoznaczne z wprowadzeniem sensownych zmian? W żadnym razie. Nie mówimy tu przecież ani o ulepszonym kontynuowaniu "stabilizacji" (boliwijskiej?), ani o próbach ustawienia, jako celu samego w sobie, "bardziej sprawiedliwego rozłożenia ciężarów" (ciężarów ponoszonych w imię czego?).

Tymczasem związki zawodowe, WSZYSTKIE ugrupowania chadeckie i szeroki wachlarz innych sił - od tych określających się jako "prawicowe", aż po Partię Wolności - apelują w istocie nie o wspomnianą strategię, ale o zwiększenie "sprawiedliwości społecznej" czy też "równego podziału". Nie chodzi im przy tym o sprawę lepszej osłony socjalnej czy rozpoczęcie na dużą skalę przystosowywania ludzi do restrukturyzacji, lecz o traktowanie powyższych haseł jako zasady podstawowej, przesłanki wyjściowej. By nazwać rzecz po imieniu, chodzi w istocie o bardziej sprawiedliwy zastój. Mówi się nawet o potrzebie całkowitego wyeliminowania bezrobocia! Prawdziwa, a nie pozorowana, prywatyzacja nie wchodzi raczej w rachubę. Niekompetencję MFW w podobnych do Polskiego przypadkach miesza się przy tym ze "spiskiem międzynarodowej finansjery", potrzebę preferencji dla inwestycji zagranicznych z "zamianą Polski w kolonię zachodnią", twierdzi się, że powstanie dużych, nowoczesnych, obcych zakładów leżałoby tylko w partykularnym interesie tych firm...

Najzupełniej sprzeczne tendencje - ultrazwiązkowa i nazywająca się "liberalną" - są pomieszczone w jednym organizmie politycznym (np. KO "Centrum"). Tzw. udecja, równie w tej dziedzinie bezkształtna, posługuje się w tych kwestiach demagogicznymi hasłami (wystarczy spojrzeć na jej plakaty wyborcze). Wszystkiemu patronuje p. Prezydent, którego poglądy w tych sprawach są po prostu infantylne. Są to sprawy niewątpliwie trudne i skomplikowane, ale obecnie, a wszystko wskazuje na to, że i jutro, mamy sytuację najgorszą z możliwych: szanse na rzeczywistą transformację gospodarki są nadzwyczaj wątłe, a ludzie są i tak niezadowoleni. KLD wydaje się idealnym realizatorem takiej "strategii". Dziś mówi się np. o potrzebie ratowania "upadających miast". Jest to konieczne i oczywiste. Tylko jak to zrobić? Najprościej - a partia ta preferuje rozwiązania "proste" - powtórzyć to, co zrobiono w Liverpoolu. Wyrzucono miliardy w błoto, by ratować przestarzałe zakłady. Miasto nadal obumiera, a niezadowolenie klasy robotniczej wzrasta. A przecież nie chodzi, nawet po części, o powrót do komunistycznego "porządku i spokoju" czy o jakieś "wyrównywania majątkowe". Jeśli nie wkroczymy na drogę prawdziwego rozwoju, Polskę, a właściwie jej życie gospodarcze i społeczne (nie dotykamy tu, z braku miejsca, wielu spraw, z tymi dotyczącymi wsi i rolnictwa na czele), czeka zapaść cywilizacyjna. W tej dziedzinie panuje podobna niejasność (łącznie z fałszywymi alternatywami), chaos i mętlik jak w ukształtowaniu struktury władzy i autorstwie podejmowanych decyzji. Na tym tle wyrazistością, idiotyczną wyrazistością, wyróżniają się pomysły ekonomiczne grup panów Bujaka i Bugaja. Grupy te, o czym warto nie zapominać, należą, jak najbardziej, do "nurtu solidarnościowego".

BEZNADZIEJA?

Czego więc należy sobie życzyć? Czytelnicy „Orientacji” wiedzą dobrze, że nie może nam z pewnością chodzić o utrzyma- nie znaczenia pogrobowców FJN, o sukces partii Y, miłośników wina gronowego lub fanatyków bukolicznej wizji przyszłego świata. Niewątpliwie przydałby się jak największy sukces kogoś nie z Foksal i nie wpatrzonego w bramę Belwederu, ale czyj właściwie?

Wspomnieliśmy już o zastrzeżeniach wobec Partii Wolności. Może więc chodziłoby o jakiś cudowny sukces Unii Polityki Realnej? Jednak i do tego ugrupowania mamy wiele zastrzeżeń, w które nie ma potrzeby tu się wgłębiać. Może warto wspomnieć tylko, że krytykując pięknie szwedzkich socjalistów i amerykańskich lewicowców wniosków pozagospodarczych (i ew. pozaobyczajowych) dla Polski - wniosków dotyczących naszej polityki w ogóle, a zagranicznej w szczególności, a także odnoszących się do naszego regionu, Sowietów itd. - raczej z tej krytyki nie wyciąga. Ściślej mówiąc większość z powyższych spraw ma za nic. Czasem operuje "argumentem", że zgadza się tutaj z p. Prezydentem i p. Skubiszewskim, a więc prezentuje "linię" jedynie słuszną tudzież "prawicową".

I tak, jak wiemy, Siła Polityczna (w tak modnym dziś języku angielskim - Power) leży w dzisiejszej Polsce gdzie indziej. Czemu leży ona tam właśnie, to już, jak mawiał Kipling, zupełnie inna historia. Chociaż może nie tak całkiem "inna". Zamiast jednak podążać dalej tym tropem, odsyłamy do słów zamieszczonych nad tym tekstem. Warto też, w tym właśnie kontekście, zastanowić się, gdzie znajdowałby się dziś KLD, gdyby jego siedziba mieściła się w Opolu, a p. Prezydent nie raczył tej formacji "zauważyć"?

Z pewnością każdy poseł z Partii Wolności byłby cenny dla przyszłości politycznej kraju, a każdy z UPR - dla naszej przyszłości gospodarczej (mimo fundamentalizmu J. K.-M.). Wielka szkoda, że są to powody odmienne, a w tym wydaniu nie tylko nie uzupełniają się, lecz wręcz przeciwnie. Niemniej jednak, co warto zauważyć, wróciliśmy w naszej ocenie sytuacji niejako do punktu wyjścia. Przed rozpoczęciem zbierania podpisów przed kampanią prezydencką autor niniejszego artykułu życzył powodzenia (w periodyku „Contra”) z identycznymi zastrzeżeniami i z podobnie odmiennych powodów (zresztą bezskutecznie) przywódcom dokładnie tych samych ugrupowań. Nic się więc nie zmieniło, prezydentura L. Wałęsy nic nie zmieniła. Nie nastąpiło poszerzenie sensownych, według nas, opcji politycznych ani też ich scalenie. Jest to konkluzja nadzwyczaj smutna, zwłaszcza że jeśli mylimy się w ogólnej analizie, to wcale nie musi oznaczać, iż mylimy się "w dobrą stronę".

Cóż więc? Mimo wszystko w fatalizm popadać nie można. Ale, czego nie da się ukryć, jedyna nadzieja leży w jakimś zupełnie niespodziewanym, a korzystnym wyniku wyborów, przy czym jest to nadzieja niezmiernie mała. Może później pomogą nam znów nieco wypadki rozgrywające się poza granicami Polski?

HAMOWANIE

Niezależnie od wyniku wyborów bynajmniej nie tylko one decydować będą o obliczu i kształcie państwa polskiego przez parę najbliższych lat. Rola p. Prezydenta będzie z pewnością duża. Prawdopodobnie to on wybierze i "poleci" rząd, on też będzie w wielkiej mierze decydował, czy do "przełomu" dojdzie. O dotychczasowym postępowaniu p. Prezydenta napisaliśmy już co nieco. Dodajmy z miejsca, iż gdyby lokatorem Belwederu był Mąż Spokoju, działałby on z pewnością co najmniej podobnie.

Mimo gorącej obrony tego gremium przez p. Kuronia z kolegami, postępowanie Sejmu w ciągu ostatnich miesięcy wykazuje w sposób szczególnie jaskrawy, że przedłużenie działalności tego gremium można nazwać wręcz szkodnictwem, jeśli nie sabotażem budowy III Rzeczypospolitej. Powtórzmy więc: zaraz po wyborze p. Prezydent mógł poczynić radykalne kroki w tej sprawie. Świadomie, łamiąc obietnice, nie uczynił tego pogłębiając grzęźnięcie kraju w tzw. postkomunizmie. Hamował zmianę i czynił scenę polityczną jeszcze bardziej nieprzejrzystą i chaotyczną. Nie ma nic na swe usprawiedliwienie, podobnie jak jego współpracownicy, ci, którzy w podpieraniu się p. Prezydentem nadal widzą swą jedyną szansę albo dyskretnie milczą na ten temat, albo usiłują mętnie tłumaczyć postępowanie p. Prezydenta. Podobno łaknął on "przełomu" tylko na razie, chwilowo nie mógł go dokonać.

Czy rzeczywiście? Czy to brak dostatecznych uprawnień spowodował "zygzakowatość" postępowania p. Prezydenta? Zmuszał go do konsultacji z Jaruzelskim i Kiszczakiem, nominowania tow. Ziółkowskiej, utrzymywania i zachwalania tow. Cioska? Kto jest najwyższym zwierzchnikiem sił zbrojnych i sympatykiem tow. Kołodziejczyka? Kto podżyrowywał, a czasem wręcz aranżował, dziesiątki podobnie anty przełomowych kroków i posunięć? A przecież to zaledwie wierzchołek góry lodwej. Czy duża liczba nominacji postaci typu tow. Zielińskiego czy tow. Wysokińskiego, wybór ministrów z uprzedniego, ze względów taktycznych tak ostro ongiś zwalczanego, rządu zmarnowanej szansy to przypadek? Czemu niemoralność w kraju pod rządami p. Prezydenta i gabinetu przez niego wybranego powiększyła się? Czemu wszelkie afery gospodarcze i choćby powierzchowna ocena politycznej odpowiedzialności za przeszłość i jej zbrodnie są co prawda czasem sygnalizowane, ale nie mają z reguły dalszego ciągu i odpowiedniego finału? Czemu nie uznano dotychczas stanu wojennego za bezprawny lub, by podać jeden ze smakowitych detali, dlaczego podczas uroczystości 1 sierpnia odbywających się z udziałem p. Prezydenta chwalono Armię Czerwoną w kontekście ofiary Powstania Warszawskiego (epizodów o podobnej wymowie było w tych miesiącach zatrzęsienie)? Czy p. Prezydent i jego ekipa na nic zgoła nie mieli wpływu? Czemu p. Prezydent podjął pewne pozorowane kroki dopiero wówczas, gdy wiadomo było, że nie przyniosą one żadnego efektu, a i wtedy kroki te były chaotyczne i niekonsekwentne? O czym to wszystko świadczy, a przede wszystkim co zapowiada na przyszłość?

Przyjęło się mniemać, że te hamujące zmianę i spowalniające działania wynikły z braku jakiejkolwiek wizji, płytkości poglądów politycznych bądź z nieudolności. Niektórzy podkreślają z satysfakcją, że p. Prezydent chce być "prezydentem wszystkich Szwajcarów" (Polska bowiem znajduje się w zwyczajnym okresie i jest już tak normalna, jak kraj Helwetów). Otóż, nie wydaje się, by można było mówić Ii tylko o serii błędów i potknięć, a jeszcze mniej o rzekomym idealizmie. Wydaje się raczej, że p. Prezydent celowo zaciemnił wszystko zmniejszając wiarygodność wszystkich instytucji politycznych i państwowych, łącznie z przyszłym rządem. Cóż z tego, że osłabił przy tym także i wiarygodność własną. Będzie wszak jeszcze prezydentował długie lata. Na tak nieklarownej scenie, przy krańcowo niejasnych relacjach między instytucjami państwowymi, ich osłabieniu czy wręcz kompromitacji, znaczenie urzędu p. Prezydenta wzrasta. Jego rola, jako nie kwestionowanego arbitra, staje się wręcz nie- zbędna, a pozycja umacnia się jeszcze bardziej. Nic tylko "wyrównywać" oraz "równoważyć". O to najwyraźniej chodzi p. Prezydentowi, a nie o rzeczywiste zmiany, przyspieszenia i przełomy. Przy takim ujęciu sprawy posunięcia p. Prezydenta nie są bynajmniej całkowicie niezborne, a dobrotliwe napomknienia, by działał nieco przejrzyściej, stają się śmieszne i naiwne. P. Prezydent wykazuje, ze swego punktu widzenia i dla swej wygody, pragmatyzm i konsekwencję, które opierają się właśnie na nie- konsekwencji. Również krytyka i napady na swą własną "kancelarię" odpowiadają bardzo - na zasadzie "car dobry, tylko otoczenie złe" - p. Prezydentowi. W razie czego "kancelarię" oddać można przeróżnym p. Celińskim, co spowoduje, że stanie się ona (ale przecież nie p. Prezydent) obiektem krytyki "drugiej strony" (trafniej by było chyba mówić o stronie Ib). P. Prezydent będzie wówczas mitygował zwaśnione, acz "konstruktywne", strony. Został wszak wybrany demokratycznie i nie można podważać jego autorytetu. Krytykować, i to ostro można Busha czy Mitterranda, prezydentów o wyraźnej przynależności partyjnej i wyrazistej sylwetce ideowej. Prezydent Wałęsa jest, i będzie coraz bardziej, ponad i poza wszelką krytyką. Czy nie tu właśnie leżą przyczyny deklaracji o chęci przewodzenia wszystkim po równo, łącznie z komunistami? Nie jest to żadna "zdrada", chociaż symbolicznie tu przywołany prezenter telewizyjny p. Reszczyński może być odmiennego zdania. Krytykować p. Prezydenta mogą dzisiaj, nie mówiąc o jutrze, tylko najbardziej tępi, dogmatyczni komuniści wraz ze swymi pociotkami i osobnicy nawiedzeni chęcią tego, by Polska była w stu procentach niepodległa, odkomunizowana i normalna. Każdy się zgodzi, że oba marginesy są w istocie podobne i warte siebie nawzajem.

Śmiech pusty ogarniać powinien wszystkich, gdy słyszą, jak kręgi zapowiadające szalone zmiany wyruszają pod hasłem inauguracji Nowej Polski na krucjatę przeciw lewicy i w ogóle komukolwiek pod sztandarem... p. Prezydenta. Jak mogą rzekomi przeciwnicy kontynuacji PRL nie tylko podżyrowywać, ale na różne sposoby wspierać działania p. Prezydenta, trudno dociec. Jak mogą ludzie chcący podobno nawiązać do tradycji suwerennej Rzeczypospolitej udawać, że nie dostrzegają rzeczywistości, i nie tylko prezentować się jako część "obozu belwederskiego", ale i obiecywać z uwagi na tę identyfikację zasadniczy przełom? Owszem, zaczynają nawet delikatnie upominać p. Prezydenta, ale wyłącznie za to, że nie wsparł ich jednoznacznie. Gdyby to uczynił, jego inne posunięcia przestałyby się liczyć już całkowicie. Uznano by je za niebyłe. A są to, że powtórzymy raz jeszcze, posunięcia gwarantujące niemal niemożność dokonania autentycznego przełomu, a także (nie przesadzajmy bowiem, jeśli mamy w Polsce Machiavellich, to wyłącznie kieszonkowych), mimo wszystko, nad wyraz niespójne. P. Prezydent osiągnął jedno: rozszerzył znacznie oddziaływanie spuścizny "okrągłego stołu". Natomiast postępowanie ludzi p. Prezydenta tłumaczyłyby użyte wyżej określenia: "rzekomo" i "podobno".

Obecnie probierzem patriotyzmu staje się maksymalnie szybkie przyznanie p. Prezydentowi dodatkowych pełnomocnictw i uprawnień. Jesteśmy za silną władzą wykonawczą, zwłaszcza w tak szczególnym okresie. W razie prawdopodobnego rozdrobnienia Sejmu, postulat taki byłby całkowicie logiczny. Pewno nawet okaże się nieodzowny. Niemniej jednak, w przypadku panów Wałęsy i Mazowieckiego nie raduje to nas zupełnie. Nie chodzi przy tym o obawę przed "skłonnościami dyktatorskimi", lecz o linię polityczną, bądź jej brak, u obecnego i niedoszłego prezydenta. P. Prezydent ma uzyskać szczególne kompetencje przede wszystkim w sprawach polityki zagranicznej i bezpieczeństwa państwa. Nie będziemy się powtarzać, ale perspektywa zwiększonych wpływów panów Wachowskiego, Ziółkowskiego i Kołodziejczyka, nawet okraszonych pragmatycznym L. Kaczyńskim, jakoś nie wzbudza w nas szczególnego entuzjazmu. Może zbyt uważnie śledziliśmy wydarzenia ostatnich miesięcy.

KOALICYJNOŚĆ

P. Prezydent dobierać ma też rząd, czyli mianować premiera wraz ze wszystkimi ministrami. Będzie to niewątpliwie "rząd wszystkich" (reformatorskich) Polaków, czyli utrzymujący niejasność, niemożność i nienormalność dzisiejszej sytuacji. Taki bowiem rząd odpowiada p. Prezydentowi. Będzie to też z pewnością rząd koalicyjny, nawet gdyby jakimś cudem nie zachodziła tego konieczność. Wówczas p. Prezydent konieczność taką ukaże. Będzie to rząd koalicyjny, jeśli zagrożenie komunistyczne w Sejmie będzie duże, a także gdy będzie małe, gdy Parlament będzie rozdrobniony albo nie będzie. Z takim rządem, rządem "okrągłostołowych sił reformatorskich", p. Prezydent obiecuje już dzisiaj "zabrać się do roboty". Niektórzy, najwyraźniej szczerze, uznają to za zapowiedź Wielkiej Zmiany. To pięknie, że wpływ komunistów prawie na pewno (przynajmniej na forum parlamentarnym) zmniejszy się radykalnie, ale co w praktyce oznacza perspektywa kierowania Polską przez taki rząd? Przede wszystkim oznacza wspomnianą już konsolidację elit magdalenkowych, atoli już tylko "naszych". Oznacza, iż to, czy rządem kierować będzie dzisiejszy zastępca Balcerowicza, p. Bielecki, czy polityk w swetrze, spokojny kontynuator czy teź zdecydowany "przełomowiec", ma znaczenie drugorzędne. Dzisiejsza, przedwyborcza retoryka p. J. Kaczyńskiego ma znaczenie czwartorzędne.

Unionijna udecja jest "otwarta". I nie tylko ona. Już dzisiaj (co swoją drogą należy docenić) można odnieść wrażenie, że niektóre siły "obozu proreformatorskiego" kpią sobie w żywe oczy. Kongres Liberalno-Demokratyczny, demonstrując zresztą coraz bardziej swe sympatie wobec etosiarzy, mówi o szerokim sojuszu, łącznie z lewicową "Solidarnością". Szef warszawskiego oddziału tejże pragnie koalicji z ultrasocjalistyczną tzw. Solidarnością Pracy (o której już była mowa) i "centroprawicowym" PC. P. Maziarski to kryguje się w odniesieniu do b. ROAD, to mówi, że jego "przełomowa" partia nie miałaby nic przeciwko temu. Tyle jeśli chodzi o przełom polityczny. Jeśli chodzi o przełom gospodarczy, to wszystkie siły "centrowe" i "prawicowe", łącznie z nad wyraz pragmatycznymi i "nic nie absolutyzującymi" (a najmniej niepodległość) gdańskimi liberałami, podkreślają swe bliskie związki z polityczną reprezentacją "Solidarności". Wiadomo przecież, że zarówno PC, jak i KLD należą do międzynarodówki konserwatywnej. Cóż więc naturalniejszego, jak polityczna współpraca, wzorem Labour Party, ze związkami zawodowymi. Ostatecznie starania o utrzymanie anty rozwojowego status quo można nazwać wdrażaniem status quo Gest to tym łatwiejsze, gdy nabyło się wprawy w firmowaniu kontynuacji połączonym z nawoływaniem do "przełomu"). Czy zresztą wszyscy wymienieni nie ubiegają się o względy p. Prezydenta, który, przy uwzględnieniu zmienionych okoliczności owego status quo, jak najbardziej broni? By było barwniej, p. Maziarski napomyka o ewentualnym sojuszu z potępianym dotychczas przez siebie ZChN. Niewątpliwie i ta możliwość dobrze wróży zarówno politycznemu zbliżeniu do Zachodu, jak i szansom na gospodarczy rozwój Polski.

Z pewnością będziemy mieć do czynienia z różnymi niuansami koalicyjnymi. Jedno jest wszakże prawie pewne. Przyszły rząd będzie gabinetem "sił reformatorskich". Rozszerzony obóz "konstruktywnych" ponownie zewrze szeregi. Nastąpi braterski sojusz niedoszłych przyspieszaczy z panami Nowiną-Konopką i Rokitą. Wszystko rozmyje się jeszcze bardziej w szerokim obozie prof. Geremka. Pewno dla niewielu będzie to układ żenujący i nie do przyjęcia. W razie czego przyjdzie w sukurs troska o nie- partykularne "dobro ogólne". Szanse, by rząd ten odszedł od katastrofalnej polityki "kontynuacji" praktykowanej przez swych dwóch poprzedników, są znikome. KC "Centrum" mówi dzisiaj: "Wszyscy obywatele powinni mieć świadomość, że oto dokonał się przełom i budujemy nowe państwo". Zaiste, powinni. "Rządy przełomu" w koalicji z prof. Geremkiem przekonają ich ostatecznie. Bardziej nieufni zostaną przekonani, gdy postrzegą, że dokonuje się to pod nadzorem i opieką realizującego "przełom" już od dłuższego czasu p. Prezydenta, jego sekretarzy stanu i zaufanych byłych szoferów. W razie czego p. Prezydent będzie "wyrównywał" i "pluralizował", a p. Celiński zajmie się resztą.

Nawet największy sceptyk przyzna, że wygląda to obiecująco. Pisał na tych łamach Jacek Laskowski o dewaluacji haseł w rodzaju: reforma, prywatyzacja, demokracja, walka z nomenklaturą, dekomunizacja. Bardzo dużo wskazuje na to, że po wyborach lista dewaluujących się pojęć ulegnie znacznemu powiększeniu.

NADZIEJA

Można nam zarzucić, że postrzegamy sytuację zbyt czarno. Ostatecznie zawsze możliwe są niespodzianki. W wyborach uczestniczą ugrupowania nie związane nigdy ani z komunistami, ani z Magdalenką. Pisaliśmy głównie o formacjach, lecz te składają się z konkretnych ludzi. Nie zawsze polski brak dyscypliny musi okazać się czymś złym, zwłaszcza na nieco dłuższą metę. Nawet zbyt duże rozdrobnienie może nieść z sobą zalążki czegoś nowego i autentycznego. W Parlamencie z pewnością znajdzie się całkiem dużo posłów, których p. Kuroń nazwie "krzykaczami". Samo zniknięcie dogadanego z komunistami Sejmu odbierze alibi wielbicielom kontynuacji. Na sytuację Polski mogą mieć wpływ wydarzenia dziejące się bliżej i dalej od naszych granic. Ponadto, powyższe uwagi są wszak subiektywne. Każdy ma prawo sądzić, iż jest wspaniale, a po październiku, w sposób niejako automatyczny, będzie jeszcze wspanialej. Wszystko to prawda. Nie chcemy też "podpierać" uwag, za które ponosimy wyłączną odpowiedzialność, poglądami rzeczywistych autorytetów. Niemniej jednak jesteśmy bardzo ciekawi, na kogo głosowałby, gdyby musiał to uczynić, p. redaktor Jerzy Giedroyc. Redaktor Giedroyc, przypomnijmy, pragnie ujrzeć jak najszybciej nową, inną, niepodległą Polskę - Rzeczpospolitą godną swych najlepszych tradycji, państwo na miarę powstałej szansy i naszych czasów.

WYBORY I MY

Nasze środowisko nie uczestniczy w wyborach. Tekst ten, nie stanowiąc usprawiedliwienia, w dużej mierze ukazu- je chyba, czemu tak się stało. Oczywiście w grę wchodziło też wiele innych przyczyn, których wyjaśnianiem nie zamierzamy zanudzać szanownych Czytelników. W pełni zdajemy sobie sprawę, co taka nieobecność oznacza dla grupy politycznej. Jest to sprawa tak oczywista (a dla nas zła), że nad tym również nie warto się rozwodzić.

Naszą największą porażkę stanowiła nie tyle nawet słabość organizacyjna, lecz to, iż nie udało nam się współtworzyć silnej, obejmującej w sobie wszystkie zagadnienia polityczno-gospodarcze, autentycznej, współczesnej partii (czy też koalicji) prawicowej. Nasz ZESTAW poglądów nadal uważamy nieskromnie za najbardziej sensowny i normalny - właśnie w jego integralnej całości - dla ugrupowania prawicowego kraju europejskiego końca XX wieku. Absolutnie nie akceptujemy mniemania, iż to, co się stało zweryfikowało małą sensowność, brak znaczenia czy słabość naszej "linii". Do żadnej słabości ideowej i intelektualnej nie poczuwamy się. Mamy doprawdy wiele argumentów dla wytłumaczenia naszych wątłych możliwości organizacyjnych, finansowych i innych, ale mniejsza teraz o to. Mówiąc skrótowo nie chcieliśmy, przy miernych szansach, narażać wyznawanego zbioru wartości na postawienie ich w jednym szeregu z najdziwaczniejszymi tworami politycznymi. Z drugiej strony wiemy dobrze, że "nieobecni nie mają racji". Naprawdę nietrudno było nam w ciągu ubiegłych miesięcy "podczepić" się pod kogoś lub "połączyć" z kimś. Mieliśmy wiele propozycji i koalicyjnych, i niby-koalicyjnych, czasem dość atrakcyjnych; w innych wypadkach nie staraliśmy się zbyt usilnie. Nie chodziło nam bynajmniej, jak to ujął KLD, o nadmierne przywiązanie do własnego szyldu, lecz o zachowanie tożsamości. Dziś tenże KLD twierdzi, że wiele sił "reformatorskich politycznie" wyznaje jednocześnie bynajmniej nie reformatorskie poglądy gospodarcze. Proponujemy Kongresowi, by przejrzał się w lustrze: być może stwierdzi, że w jego przypadku można powiedzieć coś dokładnie odwrotnego. Nasza specyfika polega właśnie na tym, że staramy się łączyć te i inne pryncypia prawicowe, neokonserwatywne i niepodległościowe w jedno. Sił bliskich nam pod tym względem na dzisiejszej polskiej scenie politycznej praktycznie nie ma. Tożsamość i wierność wszystkim zasadom musieliśmy więc stawiać na jednej szali, a niewątpliwie ponętną możliwość "zaistnienia" na drugiej. Ostatecznie odrzuciliśmy zarówno "roztopienie się", jak i faktyczne wy- stąpienie pod obcymi barwami, przy rezygnacji z części pryncypiów i małym wpływie na rzeczywisty kolor i "kształt" tych barw. Być może, biorąc pod uwagę dzisiejszą sytuację, popełniliśmy błąd i "przedobrzyliśmy" sprawę. Niewątpliwie lepiej jest być głosem wołającym na puszczy, lecz czyniącym to na scenie publicznej, niż w niskonakładowym periodyku i w przypadkowych miejscach. Rejtanowskie gesty dokonywane w pustce z pewnością mają mały sens. Z drugiej strony uniknęliśmy "kooptacji", nie daliśmy się "oswoić" czy, by ująć rzecz brutalnie, skorumpować politycznie.

Trudno wyrokować o przyszłości. W każdym razie pozo- staniemy sobą: będziemy niepokorni i nadal będziemy starać się mówić wprost i bez ogródek - o wszystkim i o wszystkich. Nie ma to nic wspólnego ani z jakimkolwiek "nawiedzeniem", ani szczególną dogmatycznością. Chodzi raczej o pełną wierność wyznawanym zasadom, których czas najwyraźniej jeszcze w Polsce nie nadszedł.

Wszystko to, a także nasz obecny i przyszły los, ma jednak minimalne znaczenie w porównaniu z rozwojem spraw zasadniczych dla przyszłości kraju. Z niepokoju i troski o ten rozwój powstał niniejszy tekst - mamy nadzieję, że również w tym duchu zostanie przez wszystkich odczytany.

--------------------------------------------------------------------------------

[1] Na przeciwne określenie zasługuje niestety tekst Z. Ruty, także z nr. 7/8. Jednej z wyrażonych w nim tez nie można pozostawić bez odpowiedzi. Niemoralne jest powstrzymywanie dokonania zmian w komunistycznym prawie, a nie choćby nieudolne próby zmierzające w tym kierunku. Zasada tzw. domicylu, czyli odebrania biernego prawa wyborczego całej emigracji niepodległościowej, jest w Polsce A. D. 1991 głęboko NIESŁUSZNA i zawsze byliśmy tego zdania.

Autor publikacji
Orientacja na prawo 1986-1992